Kraków, dnia 2 maja
Q b o k innych kom isyj w Katyniu, któ re przybyły celem zwiedzenia zbiorowego grobu polskich oficerów za
m ordow anych w podstępny sposób przez bolszewickich kom isarzy, przybyła także specjalna delegacja Polskiego C zerwonego Krzyża z ks. kanonikiem Stanisław em Jasiń skim na czele. Po przybyciu do Sm oleńska delegacja wzięła udział w mszy żałobnej za dusze pom ordow anych oficerów, k tó rą celebrow ał ks. kanonik Jasiński. N astępnie delegaci zwiedzili groby i przekonali się naocznie o ogromie tej strasznej zbrodni; prowadzili rozm owy z tam tejszą ludno
ścią, a lekarze w chodzący w skład kom isji dokonali oglę
dzin zwłok. Ks. kanonik Jasiński odpraw ił egzekw ie nad grobam i i posypał szczątki bohaterów grudkam i ziemi przy
w iezionej z Ojczyzny.
Na prawo:
Ks. kanonik Stanisław Jasiński który wraz z delegacj zwiedził Katyń.
Na prawo u dołu:
Wnętrze katedry w Smoleńsku U dołu w kole:
Delegacja przy zwiedzaniu zbiorowego grobu. j
Poniżej:
Zwłoki polskich oficerów, które zostały wy
grzebane i zidentyfikowane, przed uroczystym pochowaniem.
v . '~T ^
i i m r T * ^ a^ P f ^ T ,« t r r r
B & r y;
Biar"0 u2odz°n y krążow nik „Cornwall" bezw ładny zatrzym ał swój dalszy bieg n a wodzie.
Da t W^by dymu w skazują na to, że płonie. N a praw o widzimy chm urę dymu pow stałą j.- skutek eksplozji bomby, k tó ra trafiła pokład okrętu, mimo że chciał um knąć samolotom
przez nagły skręt, o czym św iadczy smuga na wodzie.
Prawo-
.fCorawall*‘ tonie.
iOalka s a m o lo tó w z o k rę ta m i w o je n n y m i
J*Pońskie zdjęcia z bifwy morskiej na Oceanie Indyjskim. W bitwie lej zatopiły japońskie samoloty bojowe krążowniki brytyjskie „Cornw all"
i: „Dorsetshire".
(jj?'6 sekundy krążow nika „D orsetshire”. Spalony do połowy opada zwolna Jeszcze tylko dziób okrętu sterczy przez chwilę ponad falami, zanim
okręt zupełnie zatonie.
U góry:
Chcąc uniknąć śm iercionośnych bomb, k tóre w w ielkich ilościach na nie leciały, płyną oba krążowniki szykiem zygzako
watym.
W kole:
„C ornw all" już zatonął. Łódź ratunkow a (widoczna na zdjęciu na prawo) i k ilka innych przedm iotów pływ a jeszcze po po-
wierzchni wody.
F o l: T ransozean
^ ć samolotów atak u je „Cornwall", pozostałe nac ie ra ją na „D orsetshire", k tó ry płonie ugodzony licznymi pociskam i
T i K i
m sm
1|1|1§§S ^
Jak długo m ałe flamingi siedzą jeszcze w gntoź- x)zie, rodzice strzegą |e
troskliwie i karmią.
Bajeczną g rę kolorów tworzą przepiękne, egzotyczne, jasno-różowe. wielkie ptaki o czamo-pomarańczowo-żółtych dziobach na tle błękitnego nieba.
F o l: W ifzleb e n i Pefers
Groteskowo, ale zarazem elegancko wyglądają wygięto szyje i zakrzy
wione dzioby flamingów odbywających „naradę familijną" wśród gniazd. Zdjęcie nasze przedstawia kolonię flamingów zwaną „miastem". Ptaki te budite sobie gniazda z wydobytej z wody urodzajnej ziemi. Każda taka kolonia ma przywódcjl który ostrzega ptaki, przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, głośnymi okrzykami
mms
J
akże interesu jącą i pouczają cą je st obserw acja życia na ulicach i placach wielkiego m iasta w jasny dzień. Tłumy
ludzi płyną ulicam i bez w y tam i z powrotem. I je?*1 spojrzym y z okna znajduje cego się w ysoko i obejmie®?
w zrokiem całość, w tedy f*1*-*1 w ielkom iejski przypomina o*®
raczej ró j m rów ek kotłujący w m rowisku. Dla pojedyncze?®
człowieka z tłumu, r u c h ulicz- ny, składa się jedynie ź p*l' n ych ż y c i a poszczególny®
obrazów. P o d a j e m y obok kilka charak- terystycznyc"
scen pulsu
jących 4?' c i e m m m m m i
M pm jm
Te, chłopak! M a s z jeszcze „Gońca?"
O d dawien dawna Płac Szczepański Jest niepo
dzielnym k ró le s tw e m krakowskich przekupek.
W przerwie pracy gazeta.
, : Jian s>ę myli — rzekł M arcin Szado,
* niewYraźnym gestem w stronę wielkiego psa, rasy St. Bernarda, roz- I w ca*e j okazałości na pod-
? ? prostych heblow anych desek.
°8ł4d pana naw iązuje w prost do i teorii Ptoiomeusza. Je- P^yJmiemy ziemię za jed y n ą we
^ “^wiecie bazę życia organicz
na staniemy dokładnie w tym sa- hiirt • mieis a i' co uczeni scholastycy,
®WCY swoje zawiłe, filozoficzne y emy na niezachw ianej w ierze p r a l n e stanow isko ziemi i czlo-
®czyw‘ście dzisiaj jeszcze nie
*>4nu służyć przekonyw ującym i dowodami. Jedynym po M "Y11? argumentem je st tu m oje najżywsze, głębokie przeko- i 0siv j ze Przywiązana do słońca m aleńka kruszyna na wpół biz i żadną m iarą nie może być fenomenem w ol- aiehair1 tt>J ° ™ ^ u słońc. Któż zgadnie ile w m ilczącej pustce Tv»i *rąży ciem nych stygnących b ry ł pokrytych pleśnią życia;
* Pan> ze argum ent w ew nętrznego przekonania, jako w £ , osobistego odczucia nie może w chodzić w rachubę
p o t _ . ei poważnej dyskusji. Zgoda! W róćm y do faktów . Przy-
Poh!”a Pan sobie zapew ne publikacje prof. Charles Lipmana,
^ j ^ ^ ^ o n e dośw iadczalnie przez K aiser W ilhelm Institut toór i 6‘ 8 dotyczące znalezienia żywych zarodków w węglu, PfofVł<S a*ormowat daw niej niż przed 50 milionami lat. Otóż jjv ’ ypnian odkrył również żyw e zarodki w m eteorach, przy- I ^ ®J?cych do nas, co się da łatw o obliczyć z końcow ej pręd- I Moi '-0*1 m<* u ' z przestrzeni międzygwiezdnych. To są fakty! ' I [ ,u e jeszcze m ało zbadane i zbyt odosobnione, ale niem niej
po 7 realne. To też — przykro mi bardzo — ale muszę wobec jgplW ów pana zająć stanow isko skrajnie krytyczne.
BL®* p ac h n ął ogonem, na Znak, że je st m u to całkow icie obo-
•stnin . °8 r3żony w błogosław ionym dosycie, sw ego psiego B*e troszczy ł S*S zupełnie o to czy przyw ilej ten jest
^ eChn.y“ - Zresztą w szechśw iat jego różnił się zasadniczo Ijlj^& echśw iata człowieka, spacerującego nerw ow o po ciasnej I Wdt- -6n* zawalonego papieram i pokoju, co oczywiście jeszcze I W E * * utrudniało -wzajemne porozumienie.
s Szado, nie zw ażając na lekcew ażące roztargnienie
■fac rozmówcy, rozw ijał d alej ulubioną hipotezę, dobiera
sz z w starannie, jakby stał przed audytorium składającym kan,: P°Ważnych znawców. Ścierał się z urojonym i przeciwni*
jąc J ^ to w a ł autorytety, mówił płynnie i z zapałem wsłuchu- I t0zkoą z Przyjem nością w m uzyczne kadencje zdań. G dy tak chtyj|p*0Wał się dźwiękam i w łasnego głosu, opuszczało go na
* Przykre uczucie osam otnienia.
MaI
i ^ o n ? ' Prowizoryczne obserwatorium , otoczone z czterech H ie4yn!^?em' wznosiło się na w ysokiej górze, i astronom był tu
I człowiekiem, w prom ieniu co najm niej 15 km. Po- a. ZyCje _Wo napełniało go to dumą. Bez nam ysłu odrzucił propo- l 'SVy«_ rz^tiu, dobrania sobie kogoś do pomocy i tow arzystw a.
mu Baj, czujny stróż i w iem y przyjaciel.
stopniowo osam otnienie zaczęło mu ciążyć coraz bar-
?n»Wał -rcin s .zado za ludźmi, chociaż nigdy nie przy- Wjaj 1 głośno do tego. W dnie puste i bez treści rozma-
*>ebie , ° sam z sobą, i nie mogąc zaludnić pustki dokoła goleni Za*udniał życiem dalekie^ niewidzialne p lan ety krążące K h , tajem niczo żarzących się słońc.
# uszami i dźw ignął do góry ciężki, k udłaty łeb
* ^otobrązow ych oczach. Przez usypiająco śpiew ny r ytaiiczny niezrozum iałych słów, kapiących jak krople co zbiHuii szczu na spalone upałem traw y, przekradło się cóś,
H«ziło jego uwagę.
uczucie napięcia, zaakcentow ane nagłą zmianą i ^ u . rzem^ ce®° spokojnie zw ierzęcia udzieliło się i jego
| ^h()kllrzJr!*M ^ * nasłuchiwał. Drzewa za oknem szumiały rki hilii *a *e niewidocznej, spokojnie płynącej rzeki. Si- krńrt ° w a,y beztrosko, przerzucając się z drzew a na drze-
" utkimi trelami, uryw anym i pytająco, na ostatniej, naj-
•len J Wicie. Brzęk niewidocznych owadów zlew ał się w je- Pi^6. '*°ki, m etalicznie w ibrujący dźwięk, ja k b y mali lotnicy, adając się przez pogodny dzień, trącali skrzydełkam i Jj?dle napięte struny prom ieni słonecznych. Była to sym- S i e r Więków * szmerów tak codzienna, że trzeba się było r. 0 specjalnie w słuchać, by ją usłyszeć.
[ P*es stał się dziwnie niespokojny. W stał n a wszyst-
$YsVi ery ła p y i sprężony w sobie, z podniesionym wysoko
* cały zam ienił się w słuch. N agle w arknął głucho 8usem przesadziw szy otw arte okno skoczył w gę-
“ leśną.
i ^^Czelc n ? rusz^ ramionami. N ie pochw alał m yśliw skich wy- I .^a ' Pominąwszy już naw et to, że sta ły one w rażącej j ności z rasow ym tem peram entem p sa z góry St. Ber-
®ai Ba dodatek jeszcze przyczyniały mu sporo kłopotu, Upolowane sarny i zające lojalnie przyw łóczył pod próg I ,u *aj ie porzucał na przynętę dla much i pastw ę
! w tak niespodziew any sposób cierpliw ego slu-
! sie' a*tronom pełen dezaprobaty usiadł przy stole i pogrą-
^ lekturze grubej księgi, pełnej wzorów i w ykresów , i ^ t ł - ^ a była pisana hieroglifam i w jakim ś nieznanym, her-
*>ej ^ w i e jednak na serio zagłębił się w treści sw ej specjal-
^zki, zdarzyło się coś, co postaw iło go na rów ne nogi pi ®u od razu zapomnieć o rachunku różniczkowym, dru-
erw iastku z — 1, razy przestrzeń, plus nieskończoność.
: *^6 s ł y * w*. zapukano. Był to dźwięk, którego M arcin Szado 1 * j uz od dobrych kilku miesięcy. Niezrozum iałe wzru- i Jljplni "Paraliżowało szybkość reakcji. Długą chwilę stał bez
zdecydow ał się przejść przez w ąską sionkę i otwo- oścież drzwi zam knięte tylko na klam kę.
V ®11 m iniaturow ym domkiem stała młoda kobieta, w tury- r ?P°dniach, białej w iatrów ce i grubych, nabijanych
,?® i butach. Jedną ręk ę opierała swobodnie n a głowie i :rY machał radośnie ogonem, w ydając się być bardzo
| z tej nagłej kom itywy, drugą podtrzym yw ała na f l P c i ł szeroki rzemień plecaka. Z ujm ującym uśmiechem
’ a się sw obodnie do zaskoczonego jej obecnością astro- f ^łęjj zechce pan, użyczyć mi krótkiej gościny i kilku infor-
I ! ' zakresu sw ej naukow ej specjalności?
' . oczywiście! Będzie mi bardzo przyjem nie!
, Uk)Qej.mie zrobił je j m ićjsce w przejściu pochylając głowę
‘ sko°i.e'. W chodząc, podała mu rękę i wymówiła sw oje na-
I Ort ' re zresztą m om entalnie zapomniał.
| ?*V tak bardzo od tow arzystw a kobiet, że wprowadziw- i.?®0 nieoczekiw anego gościa do w nętrza jedynego po-
^^k j^ r|!* * d y sp o n o w ał, * posadziwszy go przy stole, nie w ie
dział co dalej robić. Kobieta ciekaw ie rozglądnęła się dokoła i M arcin Szado poczuł, jak lekki rum ieniec pow leka mu policzki.
Po raz pierwszy zobaczył, ja k bardzo nieporządnie poroz
rzucane jest wszystko, opTÓcz książek i rękopisów.
— Przepraszam pana za kłopot — przemówiła po chwili kobieta, nie doczekawszy się żadnego pytania z ust w yraźnie zakłopotanego gospodarza. — Bawiąc w tych stronach, nie mo
głam sobie odmówić przyjemności odw iedzenia obserwar torium, tym bardziej, że tak dużo mówi się obecnie o kom ecie Fedtke’go. Sądzę że będzie pan tak uprzejm y i pokaże mi to głośne cudo!
— Ach, kom eta! — Astronom odnalazł sta ły grunt pod no
gami. — Oczywiście, najchętniej pani służę, gdy tylko ściemni się dostatecznie.
N ieznajom a podziękow ała mu grzecznie i krótko, ja k ktoś przyzwyczajony od dziecka do respektow ania sw ych próśb przez otoczenie. Pochłonięta zabawą z psem, zdaw ała się nie zwracać uw agi na ustępujący powoli przymus w zachow aniu się gospodarza. M arcin Szado obserw ow ał ją ukradkiem w chwili gdy odchylając ze śmiechem głowę starała się unik
nąć w ilgotnego pocałunku psiego ozora, którym Baj na znak sym patii chciał ją koniecznie polizać po twarzy.
Twarz kobiety była astronom owi całkiem obca. Mógłby przy
siąc, że nigdy w życiu nie widział tego delikatnego pjofilu, pod gładko zaczesaną fryzurą: że nie znał spojrzenia jasnych, uważnie patrzących oczu. k tóre niw eczyły dystansy, ani uśmiechu pełnych, m iękko zarysow anych ust, odsłaniających drobne, w ilgotne zęby. A przecież nie opuszczało go absur
dalne wrażenie, że on tę kobietę już gdzieś widział; że znał ją kiedyś blisko; i e m yślał o niej w ielokrotnie, całą gamą uczuciowych odcieni, przez żal, tęsknotę, gniew, szyderstwo i uwielbienie. Było to oczywistym nonsensem i M arcin Szado szybko odw rócił głowę, jakby obawiał się zdradzić ze swymi nierozumnymi myślami.
— Pan tu m ieszka tak całkiem sam? — zapytała turystka przechodząc do okna, przez k tó re niesfornym i gałęziam i wci
skał się żywiczny las. — To musi być cudowne!
— Tak, sam otność je st czasem cudownym przeżyciem.
A l e . . . — zaw ahał się nagle, jakby niepewny, czy dobrze czyni dopuszczając do tajem nicy tę obcą wysm ukłą kobietę w męskim stroju dziwacznie piękną, ja k młodzieńczy herm a
frodyta.
cE )w a bieguny
Kiedy bezmiar szczęścia twoją pierś napełnia
I w ramionach zmieścić chciałbyś — cały ogrom świata, W tedy pieśń radosna pustką twą wypełnia
I do niebios błękitu, jak skowronek wzlata.
Dzwoni wokół mełodią, piękno świata chwaląc, Każdy słońca prom yk, każdy poszept drzew -—
W szystkie swoje troski w ogniu pieśni paląc . . . Modlitwą dziękczynną zwałbym taki śpiew . . .
Kiedy jednak sm utku cię brzemię ugniata
l wśród ciężkich wzdychań sięgasz myślą wstecz, Jakżeż często miast pieśni łkanie z piersi ulata, 1 w mirtowych ostępach chciałbyś wówczas l e c. . .
Żal tw e serce ściska, płacz ciałem twym wstrząsa, A z tu t twych dobywa się jakaś klątwa groźna, l łzy twojej niemocy skryć się się stora rzęsa —- Bluźnierczym porywem tę chwilę zwać można . . .
Zdzisław Zieniewicz
Nieznajom a odwróciła się tw arzą do w nętrza i z daleka, oparta o parapet, czekała na ciąg dalszy.
— Ale?
— Jakby to pani o k re ś lić . . . W szystko na św iecie istnieje na praw ie kontrastu. Noc i dzień, życie i śm ierć, rozkosz i ból.
Ludzie dobrzy istn ieją Wyłącznie z tego powodu, że obok nich istnieją ludzie źli. Ludzie m ądrzy są nimi jedynie w tym w y
padku, gdy ich przeciw staw im y ludziom głupim.
A w eźm y mnie. Jestem sam już od wielu miesięcy. J e s t to zresztą sam otność zupełnie dobrowolna, którą'przez długi czas uważałem, tak ja k i pani, za przyw ilej niebylejaki. W ięc jestem sam! Zupełnie i od daw na! I nie mam obok siebie żadnej ży
w ej skali p o ró w n a ń . . . Jestem astronom em, nie psychologiem, więc trudno mi sprecyzow ać w ew nętrzny stan . . .
A le proszę sobie w yobrazić człowieka nieokreślonego żadną zew nętrzną f o r mą . . . To je st bardzo przykre uczucie. N ie je stem ani dobry, ani zły — ani m ądry ani niem ądry — bo nikt m ojej osobowości nie akcentuje swym przeciwieństwem . Chwi
lami mam w rażenie, że roztapiam się w pustce.
Czy pani m nie rozumie?
Podniecony obecnością słuchaczki, mówił dużo i gorączko
wo, jak b y sobie wynagrodzić chciał długie, przym usowe m il
czenie. Potok jego wymowy przełam yw ał w szystkie w ew nętrz
ne opory i otw ierał tam y'najskrytszym , na wpół uświad
nym myślom. Słuchała go uważnie, ż głową lekko przechyloną w bok i rę kam i skrzyżowanym i na piersiach. Był je j serdecznie wdzięczny za pełne uw agi milczenie, z jakim przy jęła jego zw ierzenia i brak jakichkolw iek uwag i kom entarzy.
Zmrok już zapadał gdy M arcin Szado przypom niał sobie o obow iązkach go
spodarza. N a żelaznej kuchence zago
tow ał w ody na herbatę i w yciągnął sw e skromne, praw ie ubogie zapasy.
W nętrze plecaka uroczego gościa o k a
zało się praw dziw ym rogiem obfitości.
Menu uzupełnione w ybornym ciastem , świeżym masłem i czekoladą w praw iło w zachw yt psie serce Baja, k tó ry skw apliw ie partycypow ał w zbiorow ej uczcie, łyka
ją c łakom ie olbrzym ie kaw ały, rzucanych mu kobiecą rączką sm akołyków . Posiłek m inął przy m iłej pogawędce. Zapraszali się wzajem i usługiwali sobie z przyjacielską swobodą, przy czym astronom a n ie opuszczało w rażenie swojskości, jakby k ie d y ś już tę jasną, pogodnie uśm iechniętą kobiecą tw arz w i
dział i znał.
Tymczasem ściem niło się zupełnie i n a niebo w yroiły się gwiazdy. M arcin Szado udał się do m ałej, drew nianej w ie
życzki, w zniesionej na w ysokim podm urow aniu dokładnie na środku łysej polany, by otw orzyć dach, i instrum enty przygo
tow ać do obserw acji. T urystka została w domku. Chciała chw ilkę odpocząć, bp po północy, skoro tylko zacznie świtać, czekała ją pow rotna droga.
Szeleściły m inuty, spływ ające w ieczorną rosą z iglastych gałęzi jodeł. N iebo dzw oniące gwiazdam i, płynęło górą na bia
łych żaglach obłoków. M arcin Szado w ycelow ał oksydow aną lufę teleskopu na gwiazdozbiór W ielkiej N iedźw iedzicy i ob
serw ow ał kom etę, której gwieździste ją d ro tkw iło w m glistej aureoli św iecącej m aterii, jak poczw arka w zw iniętym kokonie.
W głow ie pełno miał nazw, cyfr, pom iarów i odległości, ale podświadomie, ani na chwilę n ie przestał szukać zatarty ch sko
jarzeń, któ re by mu mogły w yjaśnić, skąd ten niespodziew any gość, ta z całą pew nością nigdy w życiu n ie widziana kobieta, je st mu znana.
Drzwi domu uchyliły się w zmrok i drobna' chłopięca figurka przem knęła lekko po polanie znacząc na usłanej rosą traw ie ślady stóp, jakby idąca gubiła za sobą drobne, srebrne talarki.
Swobodnie i zręcznie bez śladu niepew ności, cechującej ludzi poruszających się w nieznanym środowisku, w spięła się na strom e stopnie schodów i bez szmeru wślizgnęła się do w nętrza.
— Czy pozwoli mi pan zostać tu chwilę? — zapytała, a głos je j w mroku brzmiał m iękko i sugestyw nie, jak udoskonalona czasem z nagła przypom niana fraza muzyczna.
M arcin Szado drgnął. Ju ż wiedział!
W m ilczeniu patrzył, jak turystka, bezbłędnie m anew rując otw orem teleskopu chw ytała w pole widzenia co ciekaw sze obiekty nieba. Kometa na dłużej przykuła jej uw agę. Potem pow róciła do planet. Białe, kłębiaste chm ury szerokim zacią
giem w ypłynęły na niebo płosząc po drodze gw iazdy żeglujące z szybkością ptaków. W końcu nie było już na co patrzeć. Ko
b ieta usiadła na szerokim postum encie teleskopu i o p arta bo
kiem o czarno oksydow any statyw , zdaw ała się cierpliw ie cze
kać. Ciem ność pogłębiła się jeszcze, tak że z trudem rozróż
niali sw oje sylw etki. N agle Szado z tw arzą całkow icie zakon
spirow aną w m roku zaczął mówić półgłosem jakby kontynuo
w ał Zwyczajny swój monolog.
— N ie wiem ile już tem u l a t . . . dziesięć? Może mnie, może w ięcej. W każdym razie dość d aw n o . .. Byłem w tedy asysten
tem prof. Tułacza. N ajzdolniejszy u c z e ń . . . Oczywiście, dum a rozpierała mi piersi. Po raz pierw szy profesor w yznaczył mi sam odzielne zadanie i pozostaw ił mnie sam ego w tym w łaśnie obserw atorium , podczas gdy sam w yruszył na d rugą półkulę w pogoni za jakim ś rew elacyjnym zaćm ieniem słońca niew i
docznym w te j szerokości geograficznej. Były to pierw sze lata po założeniu stacji obserw acyjnej. N aturalnie — sensacja. W y
cieczkom ani się opędzić. Teraz już im się to znudziło, ale w tedy trzeba było w yznaczyć osobny dzień w tygodniu prze
znaczony n a zwiedzanie. Rozumie się samo przez się, że w tym dniu o pracy nie można było m arzyć. Przychodzili różni. Mło
dzież obojga płci. Śpiewali, hałasow ali, zadaw ali naiw ne py tania i zdaw ali się być mocno rozczarowani, że im nie um ia
łem pokazać Tw ardowskiego siedzącego okrakiem na księżycu.
Była m iędzy innym i jedna dziewczynka. Ją, zdaje się, in te re
sow ały te rzeczy napraw dę. C zytała dużo, m yślała i p ytała o rzeczy konkretne. Gdy inni odchodzili syci w rażeń do swego obozowiska, do rozpiętych nam iotów, m andolin i ognia, ona zw ykle pozostaw ała jeiszcze na chwilę.
Lubiłem z nią rozmawiać. Pełna była entuzjazm u i Uwielbie
nia dla astronom ii. To budziło w e m nie sym patię. N igdy nie widziałem je j twarzy. Przychodziła z m roku i odchodziła w mrok. Odniosłem jednak w rażenie że była bardzo młoda, dziecko praw ie — ale dziecko dziwnie m yślące. Posądzam ją, że podejrzy w ała nas astronom ów o ja k ą ś specjalną, ukrytą wiedzę. Z adaw ała czasem ta k ie zabaw nie kłopotliw e pytania.
Łagodny podmuch w iatru postrzępił białe chm ury i odsłonił gdzieniegdzie głęboki szafir nieba. Drobne, jarzące błyski na
tychm iast zaśw ieciły pełnym blaskiem, jak ukry te w puszystej w acie drogocenne klejnoty. Szeroko rozw arte oczy zasłucha
nej kobiety m igotały w cieniu niespokojnym , w ilgotnym poły
skiem, jak dw ie bliźniacze gwiazdy.
1 co? — zapytała szeptem, jak tow arzysz dopuszczony do spisku.
— Nie, wiem! Nie widziałem je j od tej pory. Raz jakiś nie
znajom y chłopiec, którego tw arzy nie dojrzałem w nocy, przy
niósł mi od niej list. O dczytałem go dopiero rano. Taki sobie egzaltow any, w zruszająco naiw ny list pensjonarki. Kochała gwiazdy, a sądziła że to mnie kocha. A może odw rotnie? Nie wiem!
N ie podała nazw iska ani adresu. C hciała bym ją odszukał.
To było w zruszające ustępstw o na rzecz je j upokorzonej w y
znaniem kobiecej ambicji. N ie uczyniłem ani kroku. Czułem się w tedy wyższy ponad takie drobnostki jak m iłość pensjo
narki. Ale po tym często m yślałem o niej. Była to m oja jedyna przygoda. N igdy nie miałem czasu, ani sposobności, by zajm o
wać się kobietam i. O ne są bardzo w ym agające — a ja miałem ty le do zrobienia . . .
Szum napływ ał w kolysie drzew, w zbierał crescendo i opa
dał w rytmicznym pulsie, bez przestanku jak bicie serca.
Czarna pięść teleskopu bezsilnie groziła niebu, ociekającem u perliście złotą patoką gwiazd.
Kobieta siedziała bez ruchu, niew yraźnie m ajacząc w mroku białą plam ą wiatrówki.
— Dlaczego mi pan o tym opowiedział? — spytała w reszcie zawoalowanym szeptem, jakby obaw iała się spłoszyć coś nie-
a t a r h r » r 7 v r ? a i o n p -
— Bo to byłaś ty!
W ogrom nej ciszy dw oje serc pędziło gdzieś przyspieszonym łom otem — niewiadomo, w przepaść, czy w cud?
— Skąd wiesz?
— Twój głos! Zaraz gdy weszłaś tu ta j wiedziałem!
— A przedtem ? Rozmawialiśmy przecież tak długo.
— Przedtem byłaś zb y t plastyczna. Przede wszystkim w idzia
łem cię napraw dę po raz pierw szy i nie mogłem zrozumieć skąd cię znam! Dopiero tu —
Słowa w yczerpały się i zmilkły. Nie były już potrzebne.
" Stali naprzeciw siebie, nie widząc się w yraźnie, a przecież tak sobie bliscy, że uw ażali za zbyteczne szukać potw ierdzenia w zajem nej przynależności w pocałunku albo uścisku.
— Powiedz mi, — zapytał jeszcze — czy to prosty przy
padek?
N ie w idział jej uśm iechu, lecz czuł, że się uśmiecha.
Zycie nie je st znów tak bardzo pom ysłowe jak sądzisz,—
rzekła. — I gdybyś mi nie opow iedział historii o pensjonarce, byłabym zm uszona ja opow iedzieć ją tobie.
O bjął ją lekko i pocałow ał w usta pełen zdziwienia, że to rzecz taka prosta.
— Zostaniesz? — zapytał nachylony z bliska n ad je j tw a
rzyczką podobną do sennego kw iatu. O tw orzyła leniw ie oczy i w zrok je j zaplątany w w irow y rozpęd kół W ielkiego W ozu spoczął w reszcie na jasnym punkcie kom ety Fedtke'go.
—• W rócę! — odrzekła cicho. I pow tórzyła — W rócę!
O d p ro w a d zili'ją aż na skraj lasu, tam gdzie zielony cień drzew przechodzi naglę i bezlitośnie w jask raw ą powódź św ia
tła. Drogi, białym i serpentynam i schodziły w dół i coraz szer
sze zataczając koła, przetapiały się w błękit. Długo patrzyli obaj — M arcih Szado i je g o pies, za w ysm ukłą chłopięcą fi
gurką, m alejącą coraz bardziej n a zakrętach spadzistej drogi.
Potem powoli,'1 ociągając się, jak pod przymusem, powrócili obaj do pustego domu.
Pies w yciągnął się jak długi, na sosnow ych deskach podłogi i zapadł w leniw ą drzemkę. Astronom próbow ał czytać, lecz myśl uparcie odbiegała od książki by tow arzyszyć sam otnej turystce na pustych górskich drogach. Podniósł się w ięc .i za
czął krążyć po pokoju, ubierając' swoim zw yczajem szybko pędzące myśli w formę w yim aginow anych dialogów .
— Pan ma rac ję — zw rócił się z lekkim gestem w stronę b rą
zowego futra, rozpłaszczonego obok stołowej nogi na kształt ozdobnej skóry. — N ajzupełniej zgadzam się z panem. Nie należy działać w brew naturze. O sobiste szczęście człowieka zależy w dużej m ierze od stopnia zgodności jego poczynań z interesam i gatunku.
Pies m achnął ogonem, na znak, że podziela całkow icie zda
nie sw ojego rozmówcy. M arcin Szado schylił się i pogłaskał Baja po głowie. Sprawiło m u to przyjem ność, jakby w ciepłych, jedw abistych kudłach uchwycił dotykiem śla d pieszczot drob
nej, kobiecej rączki.
Potem usiadł przy stole i na k artce papieru począł kreślić od niechcenia podłużne elipsy i koncentryczne koła, drogi po
w rotne kom et, zdeterm inow ane od w ieków praw em powszech
nej graw itacji. Iren a W ilk
C A D A C 2 N J C A
f ^ r M o j e jajka zostaną włożone do
M a ta M i
tam utrzymują się długo, bez ograniczenia
IW
K
— i c o n a j w a ż n i e j s z e : jajka ma*
żna bez obawy wyjmować i dokładać!
Źródło nabycia wskaże: Skład haftow y A rthur Engełkardt, Daozłg, BMMtzgaase 1
MEBLE
KUCHENNE I P O K O JO W E
poleca:
M a g a z y n
K R A K Ó W Starowiślna 79
br. mi T NOWAKOWSKI Weneryczne, skórne W a r s z a w a , Wspólna 3 m. 3.
11-13. 15-11 P O Ł O t N A S O L A I S K A przyjmuje panie yrzy- jezdncAkuszeria, zabiegi,
zastrzyki Warszawa. ir o w ii 31
^Pantofelki letnie
artystyczne, eleganckie, trwałe modele włoskie wykonuje Warszawa, Krakowskie f n t i -
■ lefo to 30— IS
Przepowiednie*
horoskopy* dia
gnozy, świato
wej sławy medium X W a r s z a w a
Hoia 41-2 osobiście 4—6 Lłtfownit dla inżynwa DrSł.Wijtiitkmki
Specjalista U. ikórny<b i m m ycurth Warszawa. Ettlgnlaa 53-6 TiU 3-2Z-U ».a ł . Bialtl. Przyj. 2— /
Dr. mi. Leopold GUTO W SKI Skórne i weneryczne Wirom, Żurawia 35 Hiz. 2—5. w lecznicy Trębacka 2. j. 12—2 Dr MAKZIflSKI
STEFAN dwr. nerek, ptdnza.
M| maczoplć. i i m L w ó w , Mickiewicza 3
F u t r a L i s y Płaszcz*
i
td.
59
cieszy się
zaalaaiea
Weneryczne, skórni Drl.Kauufński
L w ó w , ŁoiiAiktogo 5.11. p.
Skuteczność ogłoszeń zapewnia I.K .P .g d g i czgtają go setki tysięcy
Dr. A. RUSIN skórni iwmryczn W A R S Z A W A
topnika 16 m. 5 godz. 12-13, 4-7
Dr. m i, J.EHBENKREUTZ Jkór. I weneryczne
W arszawa Kowy-Swial 37 a . 11
TA&EUSZ GRZESŁO
p ó b r a l i się przed rokiem i' nic nie m ąciło cichego szczę- -*■ ścia kw itnącego w przytulnym gniazdeczku, które wyśnili w e d w o j e . . . Lecz raj praw dziwy rozsłonecznu się w nim dopiero prom iennozłotą kaskadą z chwilą, na św iat przyszedł owóc ich miłości —• rzekłbyś maleniu cherubinek z dzieł Rafaela, pulchniutki bobas o figlarnych oczętach i krzykliw ej: nieco buzi. Szaleli ze szczęścia, tysiącem pocałunków okryw ając drobne, różowiutkie ciałko i to był z e n i t . . . Bowiem szczęście ludzkie kru
chym jest, a słowo kobiety dość często w iatrem trą c i. • • -i
#
Od pew nego czasu H elena stała się zimna i obojętna na wszystko co się w domu działo. Czyżby przestała kochac swego A ndrzeja, k tóry był przecież dla niej wszystkim? • ■;
A dziecko? Był bystrym obserwatorem , by nie odczuc zm iany zaszłej w ich wspólnym pożyciu. Intuicją wyczu
w ał katastrofę, k tóra m iała mu zdruzgotać dom, rodzinę i z duszy w yrw ać ciche sz cz ęśc ie. >. Ze spokojem stoika czekał, gotów w alczyć o ten jedyny skarb w ydarty biosom w krw aw ym trudzie w łasnych rąk. Tymczasein Helena, pod różnymi pozorami, znikała coraz częściej z domu, aż nadszedł fatalny dzień, w którym piorun ru
nął, obracając w szystko w perzynę — bajkow y czar prysi>
jak bańka m y d la n a ... Na próżno A ndrzej czekał tegp wieczoru na żonę, przy łóżeczku m aleńkiej kruszynk', drżąc każdym nerw em i w słuchując się w każdy najlżej' szy szmer m ącący senną ciszę dawno uśpionej kamienicy- .Tej nocy H elena nie pow róciła do d o m u . . .
* * .'
D zw onek. . .
Niedbałym ruchem rzucił niedopałek papierosa i P0' śpieszył otw orzyć drzwi.
— No, jesteś nareszcie! M yślałem, że już nie przy i' dziesz . . . M ężatki często m iew ają kap ry sy . . . — dodał z lekkim odcieniem ironii w głosie.
— O, niedobry! J a k mogłeś ta k przypuszczać . . . — za“
śm iała się rozgłośnie, zakryw ając mu równocześnie dło
n ią usta. Bystrym w zrokiem znawczyni obrzuciła luksu
sow o urządzony pokoik, w którym w oń licznych k w ia tó w kłóciła się z lekkim zapachem hełiotropu.
— Ja k tu ta j ślicznie — rzuciła porywczo — ty mój ko
chany, je d y n y . . .
Zwisła mu całym ciężarem na szyi, nam iętnie wpijają?
się ząbkami w purpurow y miąższ jego warg. Jakiś dreszcz
t a m ______ „ W I O S E N N Y D Z . E N ^
0 8 B A Z Ż O F I l; S T R Y J E N S K i E J
p fs u z & w b w m ó & d c e m rozpoczynają pszczoły swe wiosenne loty, bo już ziemia częstuje szczodrze wonnymi skar
bami. Wszystko, co żyje, czerpie z nieprze
branego bogactwa przyrody. Słoneczny dzień majowy, widok kwitnących sadów — to obraz, który nas orzeźwia jak wypoczynek i roz rywka, jak radość i śmiech, jak posiłek i poranna filiżanka kawy. ^
A jeżeli kawy Enrilo, poranek be- frk
dzie tym milszy. Niech wiec pobudza
V I
nas do pracy kawa \
Enrilo
N O V A S C A B I N do niezawodnego i dogodnego leczenia świerzbu. Novescabin jest bezbarwnym aroma
tycznym płynem, nie plami, nie niszczy bielizny. Skraca znakomicie okres kuracji, czyniąc ją n ie k ło p o t liw ą
j e s t n ie z b ę d n y m i n ie z a s t ą p io n y m p r e p a ra te m do z w a lc z a n ia plagi świerzbu. Opakowanie: Flakon a 75 cm’ do jednorazowej kuracji. Cena flakonu 9 Zj- D o n a b y c i a w a p t e k a c h i d r o g e r i a c h D R , A , W A N D E R , A . G . K R A K A U
Ilustrowany Kurier Polski —■ Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 lei. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 13S-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900
ZI ELONE O K R U C I E Ń S T W O
M. A . HESSEL Wstrząs! ich ciałami, zw arł się w jedną,
8ai3cą konw ulsyjnie m asą i trw ali tak v Opamiętaniu szaleńczej ekstazy.
' . ~~ Wypijmy za nasze szczęście — odezwał slS tłumionym przez żądzę głosem, w skazując
®aiY stolik, przystaw iony tuż do pluszowej Metki, zastawiony mnóstwem łakoci i paro-
flaszkami w yborow ego wina.
77 Leszku!. . . zd nasze szczęście i mi- osc ■ • ■ — w trąciła z miłym uśmieszkiem na P°«:elanowęj buzi. |
Nalaf. . . ledwo dosłyszalny brzęk szkła — Ypih..;. i nagłe jakiś palący ogień zagolo-
| V 1In krew w żyłach. N ie była p ijan ą a jed- i m ęzuła, że słabnie i bezw iednie osunęła I mu się w ramiona. D elikatnie usadził ją na
i °.z^5ce> sam zajm ując m iejsce obok, tuż przy
; “Oku. Zwolna rozmowa popłynęła zwy- f torem, przeryw ana od czasu do czasu
jękiem szkła i cichym szeptem w arg spra- , Pilonych pocałunku. Niesyci, durzyli się opa-
® własnych ciał i wina, nie pom ni na nic, f wUceni w otw artą przepaść w łasnej chuci ł [ L,??*e °n w ężow ym ruchem opasał sm ukłą jej i ciężarem ciała przydusił do rozrzuco- I m- w nieładzie poduszek.
I ^ je oponowała . . . zam glonym i oczyma pa- s ^ P ° bez w yrazu w jego twarz, ogłu- p lu k Suchym hukiem krw i tętniącej w skro- t bierna na w szystkich i wszystko . . .
BEK.■ ♦
Cichy zgrzyt klucza w z a m k u . . .
podrzej zerwał się na rów ne nogi i sko- y* ku drzwiom.
v?~. Je ste ś!. . . gdzie byłaś całą noc, gdzie geP** — • — potrząsał gw atłow nie jej ramie- finiewZ trudem ham ując kipiący w piersi lnir~i mnie . . . n ie jestem tw oją niewol- ' j \ szarpnęła się by uwolnić ramię I Otiażdżąceeo uścisku,
i K Ale żoną, mam praw o cię spytać . . . ijJS P jK ha, h a !!!^ O n ma p ra w o ..,. — za-
łta w yzyw ająco. — Gwiżdżę na tw oje J* a i ciebie, t y . . . durny głuptasie!
s.r~. Opamiętaj się co mówisz. N ie jesteśm y I C! I k ie c k o !
°bch ecko?l • • • A. cóż mnie to w szystko uodzi — rzuciła mu z sarkazmem.
IllpSszył ją w zrokiem cedząc przez ściśnięte
^7 TV PO D Ł A !!!...
t>Qli wicznym ruchem w ycięła mu ostry PodC??k, który go sparzył ja k żelazo oprawcy, j r^kę. Trupio blada odskoczyła w tył I przerażeniem w oczach. An-
Palcem w skazał n a drzwi.
Soóit • ■ ■ Precz tam do rynsztoka na Ty la d ac z n ic o !!!...
jjy Wirowały mu przed oczyma, jakieś pla-
^arno-czerw one, coś cierniem przeorało Kfflk zachw iał się i runął całym ciałem na
. . .
; . ' •
Ł J ® lata . . . H elena m iała w szystko co I chwilowo, młodość, uroda, pieniądz
| j ' s°ka stopa tow arzyska. Zycie porwało 4ain.Niosło na spienionej fali w w ir ludzkich fi f.^ ^ o ś c i i p łatnej żądzy . . . Szła odtąd do r ą k . . . z rąk do r ą k . . . w jakim ś tiaj Zapamiętania, pijana winem i splotem
^ N u r z a j ą c y c h się konw ulsyjnie w kałuży 'V(j ® , ■ • ■ Z niewysłow ioną, dziką rozkoszą się sama coraz głębiej w kał I tjJ ' byle spadać coraz niżej i niżej — aż
' *>a smutna jesień ż y c ia !. . .
Rb *
O ę ^ ^ a w o lił się dziś Wicher h u - u ... ha-aaa!
V kumę słotę pod pazuchę i dalejże
■• • d y -n a !. . . dyna!!! Hu z ! . . . Barami s'^ w zgniły płot, aż ten z jękiem cjąj Oooo . . . Zakręcił m łynka w koło itlg ,.|ch kośćców drzew, zdarł ostatnie zżół-
^Yoi! , e i dalejże pognał w św iat. Ludziom pluchą w twarz, jako że mu obcy t>r*yj!’ jako że on czarta b r a t . . . Później Se i— przepadł gdzieś w mrocznym ką- szarpanej kam ienicy — na śm ietnisku i i . . .
<o| ■ J e z u ! . . . A ndrzeju . . . o c h !, . . dziec- Cichy szept w ydarł się spopod kłębka V jej- szmat i' utonął łzawym jękiem hen . . .
P ^ ^ n n e j nocy mrok.
?dł doń i zębcami szarpać ją ł nawpół
■ już łachm any. Co ten szkielet tu ta j
’ • • Jakże trupio blada tw arz i w tych , hych oczach śm ierci b la s k . . .
1 ^ezu* • • • Andrzeju, przebacz! Prze- 1 — gorzki grym as skręcił zwię-
I W * — przebaczenia?!. . .
I ''•tyj kogo? . . . dla w yrodnej matki-ladacz-
; ciężka łza zaw isła n a powiece j ^ j stoczyła się po zmarszczonej, wosko- 1 f|,k |jJVarzy . . . Deszcz w ydzw aniał uroczyste
°®ne na szybach . . .
L s > *
I ,®fusiu, kiedy m am usia do nas wróci?—
! w sj uczny, jasnow łosy chłopczyna, gramo-
| na kolana ojca.
I r*ej opuścił ciężko głowę na piersi, by I c Napływające łzy. Ilekroć słyszał, to stawiane mu przez dziecko pytanie, liT 8 ° za gardło, w żerało się w serce, i d 'Ua ® * krw aw ym szponem targało wy- , I Pierś. I dzisiaj znów to s a m o . . . Z tru- S tkanie, któ re spazm atycznie j eclt0 całym jego jestestw em . Przytulił
! ku1'6 1 Inocno do siebie, ucałow ał śliczne j V 3i°czki i ledwo dosłyszalnym głosem, zdaw ał w yryw ać gdzieś ź zaświatów
|N » h , ?musia nie wróci już nigdy... nigdy...
| ®dna s ie r o tk o ...
1 0l}e św iatełko lam pki oliwnej zami- 1 . M 5®niejszym płomieniem przed obra-
°skiej i nagle zgasło . . .
L Tad. Grzesio
Ct a j n i a w ielka ja k hangar, — pusta i sta- rannie w yrów nana przestrzeń o powierz
chni kilkunastu m etrów kw adratowych, ogrodzona dokoła mocnymi belkami, — za obelkowaniem nieduża i niezam ała sadzaw
k a do kąpieli — to było je j m ieszkanie, jej, w ładczyni dżungli.
Przez „bramę" w ysoką i szeroką widniało w głębi stajni n a drabinkach siano, pożywie
nie jej, dla której Bóg posiał drzewo święto
jańskie, palm y daktylow e i kokosowe, figi, p n ą c z e . . .
Zam iast jakiegoś baobabu rosła w sąsiedz
tw ie jej m ieszkania pow iew na akacja. Z po
czątku sięgała k u niej trąba, ale zm iarko
wawszy, że drzewo je st za daleko, uznała je w reszcie za nieistniejące.
Kolosalnie w ielka i . . . kolosalnie spokoj
na, ruchom a szara góra — miała w nieszczę
ściu szczęście: była stanowczo faw orytą pu
bliczności. Dzieci zwłaszcza z iście dziecięcą w ytrw ałością w ystaw ały godzinami przed je j ogrodzeniem, co chwila w ydając okrzyki zachw ytu lub wesołego lęku.
Słonica lubiła niezm iernie tę pokrzykującą i ruchliwą m asę m ałych ludzików, znoszącą jej bułki, cukier, jabłka, a czasami naw et pomarańcze, najulubieńszy przysm ak gigan
tycznej niewolnicy. I w ogóle „Dora" utrzy
m yw ała z publicznością stałe stosunki przy
jazne i serdeczne. Jeżeli naw et (co czasami zdarzało się) leżała w swym buduarze na słomie, w ystarczyło przystanąć przed ogro
dzeniem, by szara bryła ociężale dźwigała się z posłania, aby podejść k u życzliwej czę
stu jącej dłoni.
Mnóstwo tych częstujących dłoni było wokół, gdy pomieszałam z nimi i ja m oje — w m iarę możności hojne — ręce. Przyniosłam jej kilka bułek, śliwki i surow ą m archew, któ rą dość naw et lubiła. Dora znała mnie dobrze, gdyż w idyw ałyśm y się co kilka dni, jako że byłam nam iętnym bywalcem zielo
nego więzienia zwierzęcego. W zruszała mnie niezm iernie je j cicha, potulna pokora, gdy.
przecież m ogła — jeżeliby tylko chciała zwalić, jak patyczki, w iężące ją belki i roz
nieść w proch cały ogród zoologiczny. A tym czasem niezm iennie łagodna, słodka jak do
bre dziecko, w pierała się ja k tylko mogła w ogrodzenie i jednostajnie wężowym ru
chem napraszała się ku ludzkim rękom.
Delikatnie zdejm uje z w ierzchu dłoni po
daw ane jej kąski, z niepraw dopodobną szyb
k o ś c i ą 'zaw ija trąbą pod spód — i znów huśta nią w pow ietrzu nad głowami widzów.
Stoi tuż przy m nie jakiś młodzieniec. Przy
gląda się Dorze, śm ieje się razem z innymi, potem w yciąga rękę i coś podaje słonicy na rozchylonej dłoni. „Coś" je st m ałe i święcące Dora chw yta przedm iot i już . . . już w kłada trąbę w głąb przełyku, gdy nagle odw ija ją z pow rotem i zrzuca na zie m ię . . . k a w ałek blaszki. M usiała sobie o jej ostre brzegi skaleczyć nieco sw ą niezw ykle w raż
liw ą trąbę, gdyż w strząsa nią, porusza, przez chw ilę rzuca głową niespokojnie
M łodzieniec śm ieje się w głos. Kilku z ga
wiedzi też.
— N iem ądry żart! — ryzykuję głośno.
M łodzieniec spojrzał na mnie pobieżnie, nie dotknęła go, a tylko rozw eseliła m oja uw a
ga. Zresztą m usiał być niezłym człowiekiem, gdyż nagle obiecuje Dorze, że je j coś przy
niesie — i istotnie oddala się głównym chod
nikiem.
Dora żebrze w dalszym ciągu i w dalszym ciągu skutecznie. Odw ażniejsi głaszczą ją
po trąbie. Dałam, już ulubienicy w szystko co miałam, i stoję już w łaściwie po to tyłko, żeby stać . . . żeby patrzeć na nią.
Daleko, het! — na samym końcu ścieżki ukazał się młodzieniec, k tó ry dokuczył Do
rze. Słonica jednak nie jest łakom a jego po
częstunku. O to z trudem odw raca tyłem do nas swój fenom enalny koipus, odchodzi ku sadzawce i zw olna zanurza się w niej. Je st istotnie upał nie do w ytrzym ania. Mnie osła
nia akacja, no —-- ale Dora ostatecznie nie pow inna tak odczuwać siły słońca . . . Jed n ak chłodzi się. Patrzę z olbrzymim podziwem, jak przew raca się we wodzie na obydwa bo
ki, to znów brzuchem do góry, przysiada w wodzie, w achluje się uszami, w yw ija tr ą bą — bawi się. Publiczność jest zachw ycona i w ykrzykuje wesoło, klaszcząc w dłonie z uciechy. Dora spraw ia nam praw dziwe wi- doWisko, bo oto puszcza w górę gw ałtow ny słup wody. Płyn rozbryzguje się w pow ie
trzu, spadając kroplam i na sadzawkę i ciało Dory. W słońcu tw orzą się n a m gnienie oka m alusieńkie, bajkow e tęcze.
Raz, drugi, trzeci.pow tarza Dora swój figiel.
M łodzieniec tymczasem zbliża się i już z d a
leka w ybucha śmiechem n a w idok kąpiącej się słonicy. A oto olbrzymka dźwiga się nie
spodziewanie i — cała mokra, praw ie czarna od wilgoci — podchodzi znów ku nam. W i
tam y ją serdecznie. Ale Dora kieruje trąbę wprost k u młodzieńcowi. Uniosła ją b ły s k a -.
wicznie — i olbrzymi słup w ody lunął z góry na głowę młodzieńca. Czapka znalazła się na ziemi, a wóda, chluśnięta ze straszliw ą siłą, przew róciła niefortunnego żartow nisia na zie
mię. Zastygliśm y wszyscy na m om ent— a po
tem . . . aż akacja zadrżała od spontanicznego w ybuchu śmiechu.
Młodzieniec podniósł się z ziemi blady i wściekły. W ówczas rękawami i nogawkami w ypłynęły mu żałośnie strum ienie wpdy. Pu
bliczność zataczała się od śmiechu, a dzieci z podświadom ą złośliwością aż podskaki
wały, piszczały i krzyczały. Jedna tylko Dora zachow ała stoicki spokój. N ie zw racając żad
nej uwagi na pogrom ionego przeciwnika, skierow ała znów trąbę ku publiczności. I oto trąba ta kołysze się nad ludzkimi głowami wężoWą, falisto m iękką p ro ś b ą . . .
— --- Idę przed siebie. J a k zwykle, włóczę się po zielonym pachnącym „ Z O O ".--- Pawilony. Kraty. Siatki. Siatki. Kraty. Pa
w ilony . . . I wszędzie zrezygnow ane, przej
m ująco sm utne pyski (chciałam powiedzieć
„twarze"). Kam ienny spokój w oczach, tra giczny, jakby przelśniony jakiem iś w yschły
mi łz a m i.. . W zgardliw y ból w pyskach (oj, te tw a rz e !...) .
N atknęłam się na k latkę polarnej niedźw ie
dzicy. Na podłodze bryła lodu, w łaściw ie ta fla, z tyłu n a ścianie druga — ale co to je st dla niej?!? Tam, w utęsknionej ojczyźnie, jest teraz mróz, biały śnieg zaściela ziemię, prze
cudnie zimne m orze huczy i szumi, a na po
wierzchni jego przew alają się lodowce — pływ ające góry ze srebra . . .
Tymczasem tu — z i e lo n o ---zielo
no --- zielono. N iedźwiedzicę bolą już oczy od tej okrutnej zieleni, od tego prze- jaskraw ego złotego pyłu, k tó ry sączy się uparcie z góry w jej umęczone, przekrw ione dziko oczy. C hw ieje się bezustannie na boki na tafli lodowej, dyszy mocno, z przejm ującą m ęką spogląda na ruchom e postacie przed klatką i — co chw ila otrząsa się z m ałego niedźwiadka, k tó ry teraz właśnie, w rozża
rzone czerwcowe przedpołudnie, zaw ziął się bawić z m atką. Rozkosznie puszysty, prze-
WIOSENNE ŻARTY
ślicznie zabaw ny m ały miś, żywa zabawkit d la dziecka, spina się m atce po gry.biecie i ostrym i ząbkam i chw y ta ją za uszy, szarpie za kudły, piszczy naprzykrza się. M atka o d suw a go od siebie łagodnie, ale kategorycz
nie raz — drugi — trzeci — dziesiąty . . . Niedźw iadek spotęgow ał atak na m acierzyń
ski łeb. Niedźwiedzica otrząsnęła się z niego nagle, ja k z piórka. Z denerw ow ana i wście
k ła odw róciła się i — siedzącego — prasnęNi w gębę łapą na odlew. P chnięty gwałtownie- karzącą ręk ą m atki miś z błyskaw iczną szyb
kością zajechał n a w łasnym tyłeczku — tak, jak był, w siedzącej pozycji — po gład k iej tafli lodu na koniec k la tk i i w pędzie w yrżnął ofutrzonym znakom icie (na szczęście!!) grzbie
tem o ścianę.
O słupiał. Przez chw ilę p atrz y ł-n a publicz
ność ja k nieprzytom ny, okrągłym i ze zdu
m ienia i przestrachu oczkami. A potem n a g le rozpłakał się żałośnie, zupełnie ja k dziecko.
I płakał, płakał rzewnie, kaprysił, rozm azgaił się, kwilił, postękiw ał, łapą ocierał zalane izam i oczy, nie zm ieniając zupełnie pozycji.
W reszcie zdecydow ał się ruszyć. W stał. Po
kręcił się chw ileczkę niezdecydow anie, sp o j
rzał tu i tam, podrapał się frasobliw ie po m a jt
kach (coś m u tam widocznie dolegało . . „) i — ruszył ku m atce . . .
Całe m iasto (jak się to mówi) dążyło w e
zbraną falą do ogrodu zoologicznego. Bo oto przed kilku tygodniam i odbyło się tam t a jem nicze a rzadkie m isterium : lw ica pow iła lw ięta i po kilkutygodniow ej przerw ie będzie ją można teraz oglądać znów, razem z „m ło
dzieżą".
Przed k la tk ą taki tłok, że ludzie omal nie pow łażą sobie na głowy. Dzięki uprzejm ości jakiegoś nieznanego siłacza, k tó ry z uśm ie
chem utorow ał mi drogę m asyw nym i łokcia
mi i kolanam i, budząc sarkanie zgrom adzo
nych, znalazłam się „oko w oko" z em ocjono- jącym m iasto zdarzeniem.
Płowa bohaterka leży ja k długa n a środku klatki, kom pletnie ignorując ciekaw y tłum , którym g a rd z i. . . Królowa! Koło niej uw ija się m ały lew ek — w ielkie żółte szczenię. J e go kilkutygodniow a m ądrość życiowa uznała, że najm ilszą zabaw ą je st m acierzyński ogon.
Chwycił w ięc w szerokie szczęki — i ciągnie.
Ciągnie tak, że w sparł się wszystkim i cztere
ma łapam i o ziemię, aż przykucnął, szarpie, podrywa, — na nic. W idocznie m iał am bicję, by ruszyć leżącą m atkę, ale je st za ciężka.
Zresztą na je j głow ie (prawie n a głow ie . . . ) leży drugi lewek, skrupulatnie obskubując zębami jej uszy. Lwica nie śpi, bo czasam i otw iera przezłocone, piwne ślepia i spoglą
da — udręczona — w przestrzeń. A le nie drgnie naw et. Leży i n ie przeszkadza m alcom , poddając się ich złośliwym i bolesnym pie
szczotom z anielską cierpliw ością. T rzecie lw ię (ponoć „dziew czynka"...) spało zw inięte w kłębek na jej brzuchu. A le zbudzone gw a
rem, albo po prostu dostatecznie już w yspa
ne, dźwignęło się nagle i w padło z im petem na brata, atakującego ogon m atki. W obec czego drugi m ały lew ek poniechał pospiesz
nie m atczynych uszu i przyłączył się do ro
dzeństwa.
Rozpoczęły się zapasy. Gim nastyka. Zma
gania. Ćwiczenia w sile królew skich d ziec i. . . M ały lew ma łapę bezm ała szerszą od łba, co robi rozbrajające w rażenie.
Oto rozgrywka. Zapaśnicy są jeszcze „nie
letni", w skutek czego nie ma się im za złe niehonorow ych czasem system ów walki, ja k chytrość, podstęp, czajenie się na płask za
t f i . 1 M i l : N « L
Ledwo promyk słońca błogi Błysnęł i zazieleniła trawka, Już nasz łajdak Mołek z drogi Zbacza w trawnik — bo tam ławka.
Lecz wytropił strażnik czujny Czyn przestępczy wielkiej miary—
I wypisał kwit podwójny Na pieniężne duże — kary.
O! strażnicy są morowi — Rzecze Knotek — lecz my franły;
Niech się mędral strażnik głowi—
Kroczę z deskę poprzez planty
W ykpił Knotek tak strażnika, I nie groźne jego sprawki Przejdzie trawnik— z deskę zmyka.
Lecz nie depcze nigdzie łrawki.