• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 9 (28 lutego 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 9 (28 lutego 1943)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

eu mura

P o czystym niebie płynie

. . . - .Jim L

biała chmura.

S k ą d przyszła ? ‘D o k ą d podąża i poco?

C z y jakiś anioł zgubił srebrne pióra, rCiedy nad ziemią

przełałymał nocą?

Archiwów |. K. p.

(2)

W Ę* U góry:

PRZY CIĘŻKIEJ ARTYLERII

Zanim działa rozpocznę ogień, obserwator niemieckiej baterii mierzy legtość dzielącą baterią od nieprzyjacielskich pozycji.

Na lewo:

LIKWIDOWANIE SOWIECKIEGO BUNKRA

Żołnierz niemiecki atakuje miotaczem płomieni bunkier, który m sM szturmem zdobyto.

U dołu:

NOCNA WALKA

Strzał za strzałem ilą niemieckie baterie na bolszewików i w ten s p ^ unicestwiają ich próby ataku.

PRZED BITWĄ

Niemieckie wywiadowcze wozy pancerne dobrze zamaskowane stoją gotowe do akcji. Kierowcy wozów obserwują bystro teren, by na czas odkryć nieprzyjaciela.

F o l: U ttd łk e , S lick ars — S ch erl, T h e o b a ld , E b e rt — A tlan tic

Na froncie wschodnii

(3)

F o l: PIC. G ro ss e — PBZ, W ich u ra, Koch (2) — S ch eri

CZOŁGI SUNĄ NAPRZÓD

O świcie wyruszają czołgi niemieckie i sunę wprost na nieprzyjaciela.

(4)

B Ale po W e» a p:

Pczywiśc

■rzedhisti ay śli się ylko ści ul brzm ą y ". Ale B z ą , pov.

W ria ls k ie j F pe. Otó:

L ciężki, Ł śistoryc2 H cieżk a

chodzi

■ M r y pc

■ z i k ie g o J®zić sw<

/ . ‘a drogi B e zwie

*>Yć okri I Pierw - ^ o ż e ! ] Oprych dzieci, trochę i

ttie wy!

dek, bi / ] dzila 4

^STóże tr la H e p s z a

■ b y w H jp iecze W B y ło \

"■gjjdobra,

^ B r a f i a t K W >późn

■ U cdrośi H f a ć c K a ! Di

^PfyrÓA H f kosz ł*stanie rałZamic H H p e la z i I A ż

n

Poniżej:

Rzymska droga w 4|

skowa. Po obu stroi nach widać małe la weczki prze znacz oi ne dla wypdczjrnkjj opodal opiektmiźi i- , UF góry:

I s Ł Ł . *■ '# * » k V » Apple, staro- t^ z jp n s k a droga, wy­

budowana w 312 r.

> przed Chrystusem.

f Jeszcze dziś służy Ji., dp użytku.

Reljef, przedstawia­

jący symbol handlu w starożytności.

Foło: Hisłoria-Phofo 4, Archiwum 5

Powyżej

Wśród takich gąszczy człowiek przedhistory­

czny musiał sobie toro­

wać d r o g ę , wracając z łupem do domu.

Powyżej na lewo:

Wóz norweski z IX wie­

ku, znaleziony w wy­

kopaliskach.

Na lewo:

A ż dwie pary wołów musiały cięgnąć przed­

historyczny wóz.

(5)

P°r2ućmy dociekania języko- . ,Pyzejdżmy do historii dróg.

.a e zaczniemy od czasów J ^ | dlu*łorycznych. Każ^ly laik do- yw „ . ?'.,ze n' e było w tedy dróg, l 40^ ~ choćby stąd, że ty:

"od. ścieżki do autostra- L , ’ ^ e . c«ociaż ■wszyscy już wie- tia k lrilWlem jednak stówami p. J o ­

le ~ W iecie' ‘o posłuchaj- fciełki K musiałV być w tedy tylko is to rv « . przecież człowiek przed- ł i t ó k l " y / ' c.hadzał" Pieszo. Jego J c h o d z i t n ii* 3 ty* 0 Ścieżką,

» t ó r v nni > rownież i dziki zwierz,

■ likipcfn n f a na człowieka, również

*eić swń- !*8 0 mtisiał człowiek cho- y ,ia a ro ■^ ścieżką, zanim zdobył się 4Mkie 2w i ^ a na3Pierw oswoić so- w y ć okrc ^ Pociągowe, a potem prze- I jazdy wyłącznie wierzchem.

--S^ożeT*S.» P®jazdy? Pożal się

^Prych łt t W^ nięte 2 Pnia' ***

dzieci L j ł zabawki naszych trochę tv ,v l° 8a dla tego P°Jazdu — nie wVhi , szersza ścieżka. N iechęt- dek hn 6ra s?? w Podróż nasz przo-

*Mła d Podróż taka często prowa- rfóże t r w a r ^ 01, a handlow e P °d‘

Tiret i,. Y całymi miesiącami, a na- leDsza k*?1, *"**a krótszych podróży jy w r_ X szkapa mocna a ścigła, Pieczeńsfwa Pr — umkną ć niebf : Pvło no- iylo Ucj '-lęzkim wozom trudniej'-lęzkim wozom trudniej

lohra »e,C Prz®d am atoram i cudzego

Strafi-fi eż Musiały mieć straż dla obrony przed napadem. Często y S t o L * * wozom ugrzęznąć gdzieś w bajorze lub połamać os., co

|dro?n, i ° ,znacznie podróż. Drogi były rarytasem , t o te ż : b y ty z a - L-, i i! straeżone przez m iasta i państw a i trzeba było SI^

b ! DrnCąC łch «żyćP Mówicie, że nie było za co płacić? Słuszna uwa

» r vrńw 89 sama nie była wygodna, ale w ytrzebienie lasu i J.a^ e ta*“ ® anie terenu wym agało jak na ów czsA e stosunki wiele pracy Niestety, ten stan rziczy trw ał bardzo długo Jroga w tym E P ^etrw ałą chyba kilkanaście stuleci, jedynie pojazdy ulepszono T e ł? , kół Pełnych były ze szprychami, zjaw iły się pasy, a później f »*ne resory dla zm niejszenia wstrząsów. „net-, bu « n?8le w w- XIX droga, która już zwątpiła w mozhwość postę brżv!*® j Przeszła taki w strząs rozwojowy, że do d z i ś “ . Li.^Lsc do siebie: za szybkie tempo jak na s t a r u s z k ę kiłkudzi ^

? ° * dro8a ż e l a z a j f r f s p a n i a ł a bita, tw arda szo«

■ Wnocześnie pow stają,śa potem »ani »ię nie^ opamiętała■ j .

£ ? % gładkie ja k stół, w ykładane tw ardą kostką lub j ś n i ącym drogi nowoczesne. t u wreszcie ostatni krzyk 9W1& i'*

Na skrzyżowaniu dróg. Przenieśmy się myślami w drugą połową XIX.

wieku i podziwiajmy charakterysty­

czne dla owych czasów ś r o d k i lokomocji i drogi.

Na prawo:

Nowoczesna szosa kostkowa, ocie­

niona drzewami dla ochłody i ochro­

ny przed wichrami.

Poniżej:

Najnowszy wyczyn techniki z dzie­

dziny budowy dróg — autostrada.

G ł a d k a powierzchnia dwutorowej drogi zabezpiecza przed zderzenia-^

mi, oszczędza materiał pędny i sprzęt, czyni podróż prawdziwą przyjemno­

ścią i odpoczynkiem.

(6)

G dy człowiek zmienia przyrodę czyni to najczęściej ze względów gospodarczy^

jak np. dzieje się to przy budowie dróg, regulacji rzek albo w gospodarstwie leśnym Często jednak czyni to z zamiłowania do rzeczy osobliwych. Już od najdawniejszy*^

czasów znajdowali ludzie niezwykłą przyjemność w nadawaniu roślinom fantastyczny*^

kształtów. Jednym z przykładów tej rozrywki— szczególnie łubianej w czasach baróW jest drzewo, któremu ogrodnik nadał kształt parasola (zdjęcie na lewo). Ze częd®

jednak sama przyroda nadaje roślinom dziwaczne kształty, moiemy przekonać się **

zdjęć zamieszczonych obok. Na prawo u góry widzimy bramę utworzoną z d w ^ zrośniętych buków.

,Drzewo wielbłąd' sosna, której pień

wielbłądzich. ma kształł dwóch garbów Sosna, przy której wiatr i sloty wymyty piasek, tak że drzewo słoi

jakby na licznych wysokich nogach. na swych korzeniach,

F e l: LShrlch 2, Archiy. IKP. 2

(7)

1 ostatniego numeru I ''“'Ino mi je st mówić jt m-i. s,°, ' Jestem również 7mi skłonny do zwierzeń.

i d £ *°n? jednak byłem po­

i ł przvzna°Je- plusy * m inusY*

J n i e ibc»C Slę' ze bynajm niej

* on zadowolony z te- S n i e m J Ł ^ ¥ i ednak

■ *Vć ia>n» odB|uam e. Pragnę

» * 4 J ®k "fJP ^y jem n iej i brać

i Tp Jw ° ' c o . m * w d a n e j c h w ili d a je .

^ wało „ ściślej jeszcze zespoliły nasze kółko. W yda­

ja bo hvt;fm S*s ' *e w ten sposób byliśm y grupą nierozerwalną, M nip w Posiadaniu naszych tajem nic, których tak łatwo 1 19 n ^ a,]e sif! °bcym.

■ 19 Października.

» wedtj1**3 piękne dni jesienne, a z nimi nasze poga- 3 niu p gołym niebem. Zbieraliśm y się teraz w mieszka- 8 h e b l o w a n y , a le m iły 1 p r z y tu ln y p o k ó j d a w a ł m miała e P*e c z e g o ś w ła s n e g o . Przy tym m iła g o sp o d y n i H Do o t, j r t w o r z e n i a a tm o s f e r y r o d z in n e j, a ró w n o c z e śn ie I nas7P e * ^ k u s w o b o d n e j i n ie s k r ę p o w a n e j. O g ra n ic z y liś m y i nyCL J^YJscia d o m ie js c p u b lic z n y c h d o w y p a d k ó w k o n iec z- 8 certńiu P" ?P°tkań' z k im ś s p o z a n a s z e g o g ro n a , te a tró w , k o n ­ wi ws7vołi,-Cl y k in a . C zytyw aliśm y w s p ó l n i e , • w . e r e s u ją c e n a s 1 zah iw 5 u tw o ry , o m a w ia liś m y ic h w a rto ś ć , w y m y ś la liś m y I r> y towarzyskie.

■ -i,, g e j s z y dzień jest ważnym wydarzeniem w naszym ży-

na tem at naszego stosunku. Nie zastanaw ia­

l i s z łtX S1^i dotychczas do-czego dążymy i jak ma się na przy- 1 ewpnt, ^kształtować nasze życie. Braliśmy też pod uwagę a widriJi* ść rozbicia się naszej czwórki. Poza wyjazdem M To jedną tylko możliwość: małżeństwo kogoś z nas.

\ groźna ^ *** razie je st wykluczone. Istniałoby jeszcze je n k to ś » n ieb e z p ie c z e ń s tw o d la n a s z e j w s p ó ln o ty : g d y b y się

! rVc J „ nas z a k o c h a ł w p . W . Z a p rz e c z a m y w s z y s c y k a te g o - I mi . m o żliw o ści ta k ie g o ro z w ią z a n ia . J e s te ś m y p rz y ja c io ł- P ożi 1C2y n a s w s z y s tk ic h s to s u n e k ś c iśle k o le ż e ń s k i i n ic szei i ym : W y r z e k a m y s o b ie n ie d o p u ś c ić d o z e r w a n ia n a- nasJ, “ worki. p . w . z a p e w n iła n a s ró w n ie ż , z e w s z y s tk ic h i steśmw je d n a k o w y m u c z u c ie m p rz y ja ź n i. W o b e c te g o je - i sP ° k o jn i, ż e z t e j s tr o n y n ic n a m n ie g ro z i. G d y b y

m ie lfć l2dszła jak aś zmiana w u s t o s u n k o w a n i u s i ę naszym.

i W n i, y 0 tym lojalnie wszystkich zawiadomić. Jestesm y

! proy^-j^- wolni i poza wspólnymi zebraniami mamy prawo adzić „ a sie życie, odrębne,

be*,,- orem> pisząc te słowa, zdawałem sobie sprawę z nie- Dip^ wa i niedorzeczności takich przyrzeczeń. Po Dr sze, nie jesteśm y na ty le panami naszych uczuc, aby ia»ni z®kać, że wobec W andy zachowamy tyiko uczucia przy- w , • Paktem jest, że nam się wszystkim podobała. A gdyby sie j nas zakochał się w niej, dążyłby do odseparowania ty*. reszty, bo miłość nie zna kompromisów i spółek, r o (j2j. ® życie swobodne poza wspólnymi zebraniami sprowa- p , ®by atm osferę nieszczerości. Albo wszystko, albo nic.

bv y iC2n°ści nie ma. Zastanawiałem się także nad tym, co Kar*'^ stało, gdyby p. W. zakochała się w kimś spoza nas.

az»e nie groziło to, ale przecież mogło nastąpić. Postano- m poruszyć te wątpliwości nazajutrz.

Października.

lp^®0(^nie z postanow ieniem dnia poprzedniego wyłuszczy- m moje wątpliwości. Zostałem zakrzyczany i zwymyślany sw ScePtyków i „filozofów". Zarzucono mi, że psuję nasWoj Ę f )1 wymysłami. Nikomu na myśl nie przyszły podobne

^ ich . w°ści, tylko mnie, bo jestem tetryk, ze mam ju z dość cM n,„ towarzystwa, że nie ma we mnie ani za grosz entuzjc-.z- c M p j^ tp . Skapitulowałem wobec tak jednom yślnego potę-

|4U a o ? /jakinłś czasie, gdy już zapomniałem o tam tej

* R J b U w staje Stefan i ni stąd ni zowąd zaczyna u g a s z a * I S mnie wiersz z k t ó r e c o absolutnie nic me rozumiałem.

dlategolT eby był bez8 sensu. ałe miał charakter zyczen.

J Sie etn nastąpilo w ręczenie podarunku. Dopiero zorie . . . Wo'dp2e d2iś są moje urodziny. W zruszony b y ł e m t e W m d ^ , imi^ pamięci, dotychczas bowiem zawsze obchodziłem

Pote Y‘

piero mówiąc z Romanem wspomniałem mu o tym mimocho­

dem, pytając go, czy Stefan nie ma jakiegoś zm artwienia, bo wydawał mi się jakiś zaaferowany. N a to rozśmiał się i wyjaśnił mi, że widział go z przeciwnej strony ulicy przechadzającego się przez dłuższy czas tam i z powrotem

i spoglądającego w okna domu, gdzie m ieszkała W.

Więc to tak? — pomyślałem sobie. — Nie może biedak wytrzymać bez jej widoku, więc spogląda przynajm niej na jej okna. Poznałem z miny Romana, że chciał coś w ięcej powiedzieć, ale nie miał widocznie odwagi, a ja mu nie dopomogłem.

Czy mamy, na ten temat mówić ze Stefanem? W myśl naszej umowy powinniśmy. Ale wydarzenie wydaw ało mi się tak błahe i nie znaczące, że nie chciałem z tego robić tem atu do dyskusji. Zresztą delikatność wymagała, aby nie zawstydzać go. Bo i cóż w tym złego, że sobie chodzi po ulicy przed je j domem? Może chciał je j coś ważnego po­

wiedzieć i czekali aż przyjdzie? Zresztą chodzenie pod oknami nie świadczy jeszcze o niczym, choćby naw et nie miał jej nic ważnego do powiedzenia. Mógł także Roman się pomylić.

29 października.

Dzisiaj jesteśm y znowu razem. Pani W. wesoła i gadatli­

wa, Stefan tryska dowcipem jak nigdy, ale Roman jakiś chm urny i w ięcej niż zwykle małomówny. W anda i Stefan w ferworze nie dostrzegają, że coś się z Romanem dzieje, jak zwykle u osób bardzo czymś przejętych, ja natom iast grając teraz rolę obserwatora patrzę trzeźwo i w ietrzę ja ­ kąś tajemnicę. Czyżby coś zaszło między Stefanem i W an­

dą? Z wczorajszego spotkania Stefana pod domem W. i słów Romana wysnuwam jakiś możliwy przebieg zdarzeń. W ięc Roman, jak wynika z nieopatrznie wypowiedzianych słów, śledził Stefana i domyślił się, że ten może być zakochany w W. Upewniło go w tym w patryw anie się w okna. Czło­

w i e k odczuwający tylko przyjaźń do kobiety nie będzie

• chodził jak sztubak pod jej oknami. Jeśli ma interes do niej,

S y n t e z y

ta £ °tem była uczta, podczas której nastąpiło ogólne zbra- 5 an e - Zauważyłem, że Stefan zbyt długo i n a m :ę tm e c a lo -

* * * • W., WGa le nie po bratersku. Ale przeszedłem nad tym .^.P o rzą d k u i w krótce zapomniałem. To serdeczne zbratanie tkowicie rozprószyło m oje złe myśli o trwałości naszej jHZyjaźni.

„ .^ z s ta liś m y się późno i długo jeszcze chodziliśmy po uli:

i m*asta, pustego już zupełnie, rozpraw iając o przyjazni Ił* ci* 0 wyższości uczucia przyjaźni, o jego korzyściach, BP- Głosy nasze, niecjo podniesione, rozlegały się donośnie

w pustym kościele.

i Października.

Pisanie pam iętnika uważałem zawsze za przywilej pensjo- 4fek i- aż do tego czasu nie zdobyłem się na spisywanie [J^oich przeżyć. Nigdy bym nie podjął tego niepotrzebnego J^du, gdyby nie przeświadczenie, że moje życie na samo- zielnyin stanowisku będzie ciekaw e i godne opisu. Od c*asu poznani. 1 ’*r ’—jW Ł~I" 4 jUjt

^ e j „czwórki'

ł. y j i i a i a u u w jo n . u n c i v a w e i — -

J P ^su poznania p. W. czuję, że w arto śledzić tok życia, na

^ e j „czwórki" i zapisywać bieg w ydarzeń. Ja k dotychczas, odczuwam potrzeby zapisyw ania moich zajęć codzien-

0 V Odczuwam poirzeuy zapisyw ania _____ _ v,_‘ ««jr 1 __ - . m i 0 1A n i a r i n l r s i i r n « m / t r r i f l

f»ych. W ydaw ały mi się nieciekaw e i m onotonne. Zycie tVr czwórce nie jest bynajm niej monotonne, codziennie dzieje się coś innego, i dlatego w arto zadać sobie trochę trudu,

*by później móc analizować rozwój naszego stosunku, f Przerwy miedzy jednym chwytem za pióro a drugim wy-

Wkają n aif/pściei z tego, że dość późno się rozstajem y [ ^ a d k o tylko jestfem sam. Ot, dziś na przykład, pierwszy od dłuższego czasu jestem wcześniej w domu z powodu Jakiegoś za ip n a D W Każdy z nas znalazł sobie także ja- N zajęcie zreszU otw arcie powiedzieliśmy sobie, że dobrze

r ° ' r ; » « d z , ć ostatnich czasach częściej zdarzało się P . }

?,as wolny sam otnie lub w innym gronie. O d c z w a e brak naszej czwórki. Nie je st to także . ^

|. v,ać z każdym z naszej czwórki oddzielnie. w ar*0ści

„ J reszty. Każdy z nas sam nie przedstawia tej ' Wszyscy razem. M ożnaby powiedzieć, że stanp . j v<!.

i ®rmonizowany zespół, że brak jednego powoduje Y

I

^ o n i ę . ,

^W czoraj przechodząc ulicą, przy której mieszka ^ a n a.

j tkafem Stefana. Nie miałem zamiaru zatrzymywać ę iiu.^m, bo spieszyłem się coś zakupić przed zamknięć*

m. <*ów. ale uderzyło m nie to, że chciał się mnie pozby , b a'viał się jak gdyby, że będę chciał mu towarzyszy Ł *egnałem się * i nie m yślałem o tym w ięcej. Dzisiaj do­

W s z y s t k o jedno czy Cię nazwą Bogiem

Czy energii niezniszczalnej sumą

Czy ogarnąć Cię zechcą miłością, Czy wymierzyć logiką rozumu — .

Nie uchylisz się mojej tęsknocie!

Chociaż wzrok mój ślepotą dotknięty Poomacku Cię w sobie odnajdę

Gdzie spoczywasz we śnieim m anentnym ! Potem wyjdę miedzami, pod zorzę, By Cię w drzewach pozdrowić i ptakach, I do ziemi przypadnę w pokorze, I ze szczęścia będę cicho płakać.

Już nie powiem: Samotnośćbo skłamię!

Życie pływa . . . i pełza . . . i rośnie . . . Tylko pójdę czujna nieustannie, B y robaka pod stopą nie rozgnieść!

I n ie c o fn ę się m yślą p rze d zgonem . B ezg ra n iczn y pozw alasz m i w ierzyć, Że atomy śmiercią rozpruszone, Zwiążesz w nowe, radosne syntezy!

Irena Wilk

wejdzie do domu. albo jak w tym wypadku, wiedząc ze jes Taleta. odłoży to do następnego dnia Stefan jednak maczej postępuje niż człowiek zwyczajny. Albo chce ją spotkać na ulicy, bo myśli, że przecież nie jest możliwe z e b y m e wy- sz a przez całe popołudnie z domu, albo me dowierzając jej,

c h c e wybadać, czy przypadkiem kogoś me prayjmuje w tym czasie W patryw ania się w okna bez wyraźnego celu nie

d o p u s z c z a Roman, bo zna dobrze Stefana. B y c moze. ze Ro­

man wie coś więcej, czego ja się nie domyślam. Tak staram sie biec za myślami Romana.

Ale wtem uderzyło mnie. że i Roman nie jest bez winy W jakim celu stał na drugiej stron e ubcy i wypatrywał?

przypominam sobie jego słowa. Powiedział, ze widział Ste­

f a n a przechadzającego się przez dłuzszy cza*, pod domem

W andy A więc i on m usiał stać przez dłuzszy czas po prze­

ciwnej^ stronie ulicy. Jak i miał w tym cel? Zdem askować Stefana? Czemuż W takim razie mc m e mówi? Z prostej ciekawości tylko? Jego milczenie i ponura mina mówią co innego. A może widzi, że Stefan sprzeniewierza się naszym przyrzeczeniom i obawia się o rozerw anie naszej czwórki?

Może i to być, ale w ygląda mi to na coś poważniejszego.

Nie wypowiadam jednak dalszego sądu, dopóki bliżej spra­

wy nie zbadam. Postanawiam odtąd lepiej ich obserwować.

M oje zam yślenie zwróciło uwagę, w ięc chcąc wytłum aczyć się, mówię coś o kłopotach biurowych. Nie chcą słuchać.

Rozbawieni w ciągają m nie w rozmowę. Albo wyczerpali się albo zmroziła ich mina Romana i moja trzeźwość, bo w krót­

ce i oni poważnieją.

_ Co wam jest? Co za grobowe miny? Psujecie cały nastrój! Ja k macie jakieś zmartwienie, to mówcie! Po to jesteśm y tutaj razem, aby wspólnie coś obmyślić.

Tłumaczę się jak mogę, że nic ml nie jest, że rzeczywiście mam kłopoty biurowe, ałe to głupstwo, nie w arte zachodu.

Mówię przekonywująco i zdają się być przekonani. Ale z Romana nie można w yciągnąć słowa. Milczy i tylko patrzy na nas wzrokiem, w którym widzimy (a raczej ja widzę) jakiś wyrzut, ból, zgnębienie.

N ie mam ochoty dalej roz­

w iązyw ać z a g a d k i , więc w staję i żegnam się. Roman ociągając się jak gdyby cze­

kał na zaproszenie do pozo­

stania, w staje również i że­

gna się.

W ychodzim y. N a schodach p rzy staje nagle i mówi:

W rócę jeszcze na górę.

Mam coś do pow iedzenia W andzie.

Poszedłem sam do domu. Długo nie mogłem zasnąć, w ięc' zabrałem się do pisania. Teraz już miałem pewność, że Roman kocha się w W andzie. Inaczej nie można sobie w y­

tłum aczyć jego postępowania. W idzi w Stefanie szczęśliw­

szego konkurenta i stąd jego zgnębienie. Swoją drogą nie spodziewałem się tego po nim. I to śledzenie — również nie w jego stylu. Co z człowieka robi miłość! W dodatku nieszczęśliwa.

Czuję, że na mnie spadnie obowiązek w yjaśnienia tych spraw. Niech się zdeklarują. Albo zachow ujem y nasze umo­

wy, albo unieważniam y je i rozchodzimy się. Zal mi naszych wspólnych zebrań, postanawiam więc działać. Obawiam się tylko, abym zbytnią szczerością nie popsuł spraw y i nie przyspieszył konfliktu. Kiepskim jestem dyplom atą.

30 października.

Na obiedzie spotykam najpierw Stefana. Pytam się czy Ro­

manowi poprawił się wczoraj humor.

— Nic a nic! Dalej siedział chm urny. Aż W anda pow ie­

działa mu dość niegrzecznie: „Jak jesteś w złym humorze i nie chcesz powiedzieć co ci jest, to siedź w domu a nie psuj innym zabawy!" W stał i pożegnał się. W yszliśm y’razem.

Chciałem z nim pom ów if rozsądnie, ale bąkał tylko coś pod nosem, z czego nic nie mogłem w ym iarkow ać.

Próbuję go naprowadzić:

— A może obawia się, że nasza czw órka może się rozbić?

Zasypał mnie gradem słów, z których w ywnioskowałem , że z tej strony nic nie grozi. Mówił tak szczerze i z takim za­

pałem o przyjaźni, o swobodzie korzystania ze sposobności zabawienia się, rozrywki, że byłem pod urokiem jego elokwencji i przyznałem mu słuszność.

Nie poznał więc co się działo z Romanem. Tym lepiej.

Ale nie rozwiązałem zagadki Romana.

Wtem widzę ich w chodzących razem. Stefan jak zw ykle wita się z nimi wylewnie. Roman jakby odmieniony. Z oczu bije m u radość, której nie umie ukryć. Ż artuje naw et, i to ze Stefana.

W esołość wszystkich udziela się i mnie. Zapominam o za­

gadce i cieszę się ich wesołością. Zwłaszcza dobry hum or Stefana i Romana, jako w moim mniem aniu konkurentów , przyćmił we mnie wszelkie podejrzenia.

Wychodzimy dość późno już. Na ulicach ciemno. Stefan proponuje, abyśmy poszli do jakiegoś lokalu na przedm ie­

ściu. Nie do znanego, eleganckiego lokalu, ale jakiegoś pod­

rzędnego, aby zobaczyć jak się bawi lud.

Tymczasem „ludu wcale nie było.. Było kilku mężczyzn przy kuflach piwa. Poważni i skupieni, rozm awiali cicha­

czem. Gospodarz przyjął nas podejrzliwie. Goście z nieufno­

ścią. W idocznie nie „pasowaliśmy" do tego lokalu. W eszliśmy do drugiego pokoju, całkiem pustego. W kącie stało pianino.

Zasiadłem do pianina i zacząłem w ygryw ać znaiie mi piosenki i tańce. Stefan i Roman podrygiwali wespół z W andą, udając że tańczą i podśpiewywali fałszywymi głosami. Przyroda nie wyposażyła ich pod tym względem. Ale mimo to było ogrom­

nie wesoło. Zwłaszcza, że mieliśmy już trochę w głowach.

W yobrażam sobie zdziwienie tow arzystw a z pierw szej sali.

Gdybyśmy sami byli świadkam i takiej zabawy, na pewno ubawiliśmy się i uśmiali. Ale nie m yśleliśm y na szczęście 0 tym ja k w yglądam y w oczach obserw atorów postronnych.

G dyby w szyscy ludzie mogli widzieć siebie -oczyma krytycz­

nymi, nie byłoby tyle głupstw na św ied e, nie byłoby także zabaw.

T ak w ięc dzięki pozbyciu się sam okrytycyzm u czuliśmy sie świetnie.

W ilgotna, chłodna noc październikow a owiała nasze rozgo­

rączkowane głow y i ostudziła zapały. Puste ulice, błyszczące -eu m p’ mokre chodniki i jezdnie w ydaw ały nam się tak piękne, rom antyczne, jak piękne i rom antyczne były na­

sze myśli. Odczuwaliśmy miłość do całego świata, pełnie rozdzielania tego szczęścia wszystkim. Ale szczodrości ogo’ k toby chciał skorzystać z naszej 6 listopada.

W ypadki dni poprzednich nic nie zm ieniły w naszych lo­

sach. Roman w dalszym ciągu zadow olony i uśm iechnięty Stefan nadskakuje W andzie i stara się okazać interesującym '.

Je st nim też bezsprzecznie. Zaczynam po trosze zazdrościć im szczęśliwych chwil. Rola obserw atora i stróża czwórki za­

czyna mnie nudzić. Widzę, że rozlatuje się w gruzy nasz

®m af przyjaźni zbiorowej. Stefan i Roman ulokow ali już w W a n d n e sw oje w yłączne uczucia, w cale nie przyjacielskie.

1 tylko przescigują się w zyskiw aniu jej względów.

Coś tam m usiało zajść m iędzy W andą a Romanem albo tez nasza przyjaciółka obrała sobie tak ty k ę w ygryw ania ied- StlfanP rrhwM Tym w yróżnionym jest teraz Roman.

Stefan chwilowo odsunięty, w ytęża cały sw ój dowcip cały arsenał półsłówek, powiedzonek, kalam burów i p a r a d o k s ó J

*łę lej m teresującym . pokazać W andzie co tra c i odsuw ając go od siebie.

W moim przekonaniu gra W andy polega na tym, aby za- o s to y e ryw alizację między przyjaciółm i, a w mom encie decy­

dującym rzucic się w ram iona w ybranego, w chwili ody do- kona wyboru Tym w ybranym w ydaje mi się już teraz Stefan.

Nie znam na tyle kobiet, aby sądzić bezwzględnie ja k ie mogą szYvCmCo £ i f eA W f nod y - JeŚU zależy n a m ałżeńsT ^e l e ^ szym obiektem je st Roman. Człowiek poważny, konsekw entny n ik S tp fPeWn‘f kobiecie Przyszłość trw ałą i bez niespodzia­

nek. Stefan, n atura porywcza i, jak każdy „cygan" niekon­

sekw entny i nierów ny, zdolny je st do najw yższych wzlotów fnnH -m f nieuzasadnionych spadków nam iętności. Na takim fundam encie nie można budow ać trw ałych budowli Jeśli nadłn n “ł J " Pierwszym m ałżeństw ie m iała aż nadto niem iły przykład nieodpow iedniego doboru nie ma : : W m " Wp S a S l a maKe6StWem'

staw ić m oje uczucia,2 jeśli S u d o l n e "p ió ro ^ o tw o li "mi oddfć to co w tej chwili trudne je st do ujęcia.

Rola m oja z chw ilą ujaw nienia się w łaściw ego stosunku 7aHanvm ^est co. n a5m niej dziwna. Jestem te ra z po- nn*r« ^ rz?z wszYstkich pośrednikiem i stróżem m oral­

ności. N ie odpow iada mi jednak taka r n h • - bierze, że ci dw aj będą k ^ y ^ a l i t m o ^ h u S o o d « T s w rc<!ao S zaSp łu n ra dająt7 nie wid2^ uchodzę może -r oczach za głupca w ystrychniętego prze* nich na dudka Tym gorliw iej asystow ałem im, aby nie p0 l w QT i f na s ^ a

(8)

sam któregokolw iek z nich z W andą. A nalizując m oje uczu­

cia do W andy, przekonuję się, że o miłości nie m oże być m ow y. N ajw yżej zazdrość z pow odu pom inięcia m ojej osoby i niezadow olenie z powodu odgryw ania roli bądź co bądź podrzędnej. N ie mam jednak n a tu ry m ściw ej i nie życzyłem nikom u z nich źle. Dobrze mi było w ich tow arzystw ie i od­

czuwałem wdzięczność ?a atm osferę, ja k iej w żadnym dotych­

czasowym kole znajom ych nie znajdow ałem . Jednak przy­

jaźń sw oją drogą a am bicja sw oją. D latego postanow iłem starać się o popraw ienie m ojego stanow iska. Ja k to uczynić, na razie nie wiedziałem.

Kto w ie czy nie byłbym zdolny przy sprzyjających oko­

licznościach (tą okolicznością w tym w ypadku W anda) być tym trzecim , korzystającym . Zazdrość m oja jednak tak daleko nie doszła, abym m iał poczynić jak ieś w tym k ierunku kroki.

Poza tym sprzyjałem Romanowi, jako moim zdaniem stronie słabszej, i ja k długo nie byłem pew ny jego przewagi, gotów byłem pom agać mu w osiąganiu celu. Tyle o sobie.

Muszę jeszcze wspomnieć, że zacząłem od niedaw na inte­

resow ać się sportem zimowym, łyżwiarskim i narciarskim , co mi daje w iele radości i zadowolenia. N a razie jestem za­

ję ty kom pletow aniem ekw ipunku sportowego, aby godnie w ystąpić na otw arcie sezonu. Mam już tow arzystw o, z k tó ­ rym mam zam iar upraw iać te n m iły sport. Je st to m ałżeństw o o typie koleżeńskim , jaki mi bardzo odpowiada.

12 listo p a d a.

W czoraj w ieczór niespodziew anie nastąpiła katastrofa. M ia­

łem dobre przeczucie. W anda rzeczyw iście m iała na wzglę­

dzie drażnienie Stefana udanym zajęciem się Romanem. A le zacznę rzecz od początku.

Po południu ja k zw ykle cała trójka, tyńi razem beze mnie, udała się do m ieszkania W andy. Co tam zaszło znam z relacji obydwu stron. N a pozór nic się nie zmieniło. Stefan ja k zw y­

k le ożywiony, W anda czarująca, Roman spokojny, jjew n y siebie. Stefan czytał sw oje daw ne wiersze, sam siebie ostro krytykow ał, przytaczał odpowiedź pew nej redakcji na nade­

słan y wiersz, w którym była mowa o „m iękkich ja k czeko­

lada piersiach dziewczęcych". Redakcja odpow iedziała do­

słow nie tak : „N ie gustujem y w m iękkich piersiach, wolim y tw arde". K rytyczna sam oanaliza przypadła do gustu Roma­

nowi, tym bardziej, że w ydaw ało mu się, iż takie samo- ośm ieszanie się przyjaciela poniża go w oczach W andy.

N ie znał psychiki kobiecej, a przynajm niej takiej kobiety ja k W anda. O na oceniała go n ie w edług jednego nieudanego w iersza i dow cipnej odpowiedzi, a w idziała całą postać tchnącą życiem i radością. Roman z całą nieznajom ością życia człowieka p racy nie dostrzegł innych pobudek postępow ania Stefana poza tym i, jakim i sam w podobnym w ypadku się kierow ał. Innymi słow y w ydaw ało mu się, że sam okrytyka Stefana była przyznaniem się do porażki, która w następ­

stw ie spow odow ała u tratę chęci do p racy w umiłowanym kierunku, a tym samym do bankructw a m oralnego. W sensie głęboko p o ję tej w artości człowieka m iał słuszność. N ie miał jednak racji, jeśli sądził, że W anda potępi go tak ja k on to uczynił. Srogo m iał się rozczarować.

Pod w ieczór wyszli razem. Stefan poszedł w kierunku domu, Roman za jakim iś spraw unkam i, po czym udał się na kolację!

Po jakimś- czasie poszedł, ja k mi mówił, do m ieszkania W andy, aby je j dać jak ąś książkę, o k tó rą go prosiła.

Drzwi otw orzyła gospodyni m ieszkania, Zapukał i nie cze­

k ając na zaproszenie, wszedł do pokoju W andy. S tanął jak w ryty.

N a otom anie siedziała W anda, a obok niej Stefan i . . . w y­

raźnie zauw ażył rękę Stefana zsuw ającą się szybko z ram ion tow arzyszki. N ie ulegało wątpliwości, że przed chw ilą obej­

m ow ał ją.

Speszeni siedzieli dalej obok siebie w milczeniu, a Roman nad nimi jak niem y w yrzut sum ienia stał bez słowa, tylko tw arz poczerw ieniała mu, a w ściekłość błyszczała mu z oczu.

Znali jego u p artą zaciekłość i przygotow ani byli n a wybuch.

N ic podobnego jednak nie zaszło.

Po chwili cofnął się bez słow a i cicho w yszedł z pokoju.

Od Romana nie dowiedziałem się nigdy o jego uczuciach względem W andy. W dalszym ciągu chodziło mu o zachow a­

nie pozorów, że istotą rzeczy je st obrona „Czwórki" przed rozbiciem je j przez Stefana. Stefan natom iast o to samo oskarżał Romana.

A w ięc od obydwu dowiedziałem się już teraz jak gdyby oficjalnie,, czego dom yślałem się sam od dawna. N ie można było już kryć się pod pozoram i przyjaźni. M iałem ośw iad­

czenie obustronne, k tó reg o -m i było potrzeba. Oznajmiłem w ięc dziś każdem u osobno, że nie mam zam iaru dłużej od­

gryw ać roli paraw anu i tak długo nie będę w ich tow arzy­

stwie, dopóki się jakoś n ie pogodzą. Nic m nie nie obchodzą ich kłótnie. N ie miałem w gruncie rzeczy urazy do nich, przygotow any byłem już od dłuższego czasu na taki obrót.

N ie chciałem im jed n ak dać tego do poznania.

Prosili mnie oczywiście, każdy na swój sposób i oddziel­

nie, bo w tym dniu unikali siebie wzajem nie, abym nie dole­

w ał oliw y do ognia. Zapew niali gorąco o przyjaźni, przepra­

szali za egoizm, jakim dotychczas się k ierew ali i przyrze­

kali popraw ę.

Po południu byłem sam w domu. W chodzi posłaniec z li­

stem. Poznałem charakter W andy. Czytam zaciekaw iony:

••Na nikim i na niczym mi tak nie zależy, ja k na Tw ojej przyjaźni. Chciałabym ż Tobą pomówić beż świadków. Bądź ju tro po obiedzie w parku. Czekam na Ciebie „pod dębem".

W anda"

Zdębiałem. Tegom się nigdy nie spodziewał. Taki obrót spraw y przeszedł m oje'Oczekiw ania.

Trzeba było się najpierw zastanow ić głęboko, zanim po­

wezm ę jakiś plan działania. Muszę zastanow ić się nad pobud­

kami, k tó re ją skłoniły do napisania takiego listu, przypo­

m nieć sobie fakty, k tó re by m ogły uspraw iedliw ić taki nagły zwrot. W ogóle w szystko w ydaw ało mi się w ielce nieprzy­

jem ne ze względu na Romana, O Stefanie jakoś nie m y­

ślałem.

A może ja się m ylę? Może chodzi je j znowu o ten prze­

k lę ty paraw an? W liście je st przecież m owa tylk o o przy­

jaźni. Ba, chyba nie rzuci mi się od razu w ramiona! Słowa

„ . . . na nikim i na niczym mi tak nie z a le ż y ".. . . mówią ®

nak same za siebie. .1

N ie przyszedłem do żadnej konkluzji. Z tego wszysuMf poszedłem w ieczór do kina. Siedziałem sam n a nudnym ® zie i nic z niego nie pam iętam. . . .(j

Po przyjściu do domu zabrałem się do czytania książki. Chciałem oderw ać się od dręczących m ię m yśli'«

udało się.

W reszcie zabrałem się do pisania. I to mi pomogło.

koiłem się. O kazuje się, że najlepszym lekarstwem | zm artw ienia je st intensyw na praca umysłowa.

14 listopada. J m

Zanim zjaw iłem się na wyznaczonym m iejscu, chciaj przedtem w ybadać Stefana i Rom aną czy czegoś nie wie od W andy o w iadom ej sprawie. Okazało się, że nie je j przez cały w czorajszy dzień. Było mi t o ' n a rękę. j w dalszym ciągu nie w iedziałem co mam począć. Zdałem ,

więc na los. j

W p arku było przecudnie. Drzewa już częściowo strł®

liście, k tó re przybrały kolor żółty, fioletow y lub czervWR N a chodnikach słały się różnobarw ne liście, tw orząc sw szczący pod nogam i kobierzec. Na niebie rozpościerały ciem ne chm ury, m iejscam i tw orząc błękitne plamy, k tó re od czasu do czasu prześw iecało słońce, rzucając drzew a i chodnik jasn e smugi. W iatr szeleścił wśród JS i niczego już nie brakow ało do krajobrazu typow o je®*:

nego. Deszcz na szczęście nie padał. Po wczorajszym des#’

pozostały ślady tylko w w ilgotnej ziemi, w iatr poćhl<&

,wodę. J

Chwila przechadzki przed przyjściem W andy dobrze *»

biła n a uspokojenie wzburzonej w yobraźni.

W reszcie nadchodzi szybkim krokiem . W iatr i pośpiech 9

‘różow iły jej policzki, któ re płonęły natu raln ą czerwienią-M Powitałem ją kom plem entem i czekałem na rozpocztf*

Poszliśmy w kierunku najdzikszej części parku, aby nikt &

nie przeszkadzał. jf l

— Zapew ne dom yślasz się — rozpoczęła bez żadnego pu — co się działo w ostatnich dniach. Zapewniam si<>.^

nie było z m ojej strony ani odrobiny winy. N ie zachęcają ich ani n ie prow okow ałam do jakichś zwierzeń, nie d8’

też żadnem u z nich odpowiedzi na ich ośw iadczenia. OwszęJ;

mówiłam, że. ich lubię, że mi ich brak, jeśli któregoś dnia **

ma ich przy mnie, ale m ogłam to mówić śm iało bez ia d n y ubocznych myśli. Ze oni nadaw ali moim słowom inne ZIr czenie, to ich wina. Czemu ty nie w yciągnąłeś z moich *1®

takich wniosków? M iałeś ta k ie ' samo praw o! O dkąd doi*1' działam się czego oni się ode mnie spodziew ają, są mi c0^

bardziej obojętni, w ręcz naw et nieprzyjem ni. Jeden, u*

wicznie tokujący koguty nadrabiający krzykiem brak pr® >

dziwej męskości, w ydaje mi się niepoważny. Drugi zoo^.i bardzo poważny, i za to go cenię, ale boję się jego uparci zaciekłej nam iętności. Mimo pozorów łagodności zdolny jf]

do brutalności. Zresztą to nie je st typ dla mnie. Czegoś cej w ym agam od życia. Raz już byłam zamężna, więc po ^ drugi tak łatw o się nie zdecyduję. Głęboko musiałabym zastanowić, zanim w ybrałabym kogoś. N a razie nie mam tego ochoty. Doiatńczinie nastąpi

I

di

R O Z R Y W K I U M Y S Ł O W E

PRZEPIS KUCHARSKI

Kucharz jednego z sanatoriów znajdujących się na stokach Gubałówki w Zakopan®*

dostał bardzo dobre przepisy kucharskie od sw ego znajom ego na sporządzanie potf*.

w now y sposób. Po w ypróbow aniu tych przepisów przesłał je swem u kuzynow i miesz**

jącem u w Toruniu. Po kilku dniach otrzym ał od kuzyna lis t z podziękowaniem za wyśmjj n ite przepisy, ale kuzyn ów zaznaczył zarazem m iędzy innymi co następuje: „...musia**

się pom ylić co do czasu gotow ania potraw , gdyż skoro po raz pierw szy s p o r z ą d z i ć potraw y trzym ając się ściśle tw ego przepisu rozgotow ały się."

Oczywiśce w inę tego ponosi kucharz m ieszkający w Zakopanem. Dlaczego?

R O Z W I Ą Z A N I A Z N U M E R U 8.

ODZYSKANA PIŁKA

W domu swoim i u sąsiadów zebrali chłopcy możliwe sznurki, związali je razem -i w sposób uzyskali długą nić. W środku tego długiego już teraz sznurka uwiązali kawami drzewa. N astępnie przeszli przez płot, każdy z nich wziął do ręki jeden koniec sznur*

i m anew row ali tak sznurkiem , r by kaw ałek drzew a ślizgał się po pow ierzchni lodu. MS drzewo natrafiło na piikę popychali nim p iłkę do brzegu, gdzie ją następnie z radość pochwycili.

KRZYŻÓWKA SYLABOWA j

W yrazy poziome: kareta, paleta, detto, ram ota, kapele, ra, rola, para, kom ora, paty”^

W yrazy pionowe: kadet, oko, retoryka, perora, paralela, Palerm o, tarapaty, talar, ra®*

U ;

nie 1 by] Wi prs poi i i ma w dzi

.] szl

Z01

gn pa p r joi m< to to Bc że ni re W ni fe H n< s< łe D

Sc

m d; d; si la ja di s< n, m lc

l i

, j*

C]

d ti ti t> s s k r ji V i i I t

BILETY WIZYTOWE . ,

Prawidłow e rozw iązanie polega na dobrym zrozumieniu w yjaśnienia. A mianowicie r dodaniu do każdej z wizytówek „nic nie", a po odjęciu „ani" otrzym am y:

1. Kierownik szkoły publicznej. 2. M aszynista Kolei W schodniej.

W nejtne, sttm DrK.Kauurńsii

L w ó w , tozMskfego 54L p.

Dr. m d.

J. EłUtEMKREUTZ A ir . i w>Mrfune

W arszawa lnr-S«M 37 a. 11

Chirurg Dr. M i 5. lO iO SZfW SKI iyUB, iw n td m li

• p iric ji W arszaw a, S fiii* ik a 7 1.

W 553-91 r tL 3-5

ST. i W I Ą T E C K I WwMf. M n *

W arszawa

■ ratm ta 15-7 H i. IM 1 4-7

W. MS-31

Ir. ari. la p * G U T O W S K I S U m iw n u jo it In s n , 2m ń 35

*fe. 7—5. « Lwakr Tutatta 2. 1.11—1

Dr.

W . NIHW U akwrer-gmekoW

ordynują L W Ó W # u l. L Sap lah y**,

- ^ 1

F u t r a . ę

i m . » - • “

M eble, sypialnie,

szafy kombinowane oraz trójdzielne

s p r z e d a S t o l a r n i a J

Kraków, Starowiślna 3$

W sieni na prawo (nie sklep).

---— ---

Czytelnicy 1. K. P. wyraiają się cyfrą setek tysięcy.

Dlatego tri fest u najskuteczniejszym organem ogłoszeniowym ROZWODY |

p r z a p ro w a d z * s z y b k o , d y p lo m o w a n y

praw nik W a rszaw a, 2ło«a 32-5 g odz. 4—6 ;

GABINET

RACJONALNEJ KOSMETYKI

W A R S Z A W A , S Z U ST R A 44 m . 4 Zabiegi kosmetyczne w szelkiego rodzaju

M E B L E KUCHENNE i POKOJOWE p o l e c a :

M a g a z y n Kr>kAw rn w U 1 n * 79

... ' m m m m m m ^

A Ł T R A

r o ś l i n n y ś r o d e k p r z e c z y s z c z a j ą c y o n ie ­ z a w o d n y m i b e z b o t e s n y m d z i a ł a n i u

0 o n a b y c i a w a p t e k a c h i d r o g e r i a c h Nr. rej. 1873 Cena 10 draż. ZL 1.20 FABRYKA CHfcMICZNO-FARMACEUTYCZNA

Dr. A. WANDER A.G. KRAKAU

Cytaty

Powiązane dokumenty

Śmiałem się jak opętaniec a najw ięcej śmiać mi się chciało z jego głupiej mirty.. Tu na w ypełnionej po brzegi

p-*uł się upokorzonym i zawzinal się.. Muszę je

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i