• Nie Znaleziono Wyników

CIĄGNEŁO WILKA DO LASU Powrót do korzeni

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 118-124)

Szkoła życia

VII. CIĄGNEŁO WILKA DO LASU Powrót do korzeni

Cóż takiego robiłem, będąc instruktorem turystyki? Organizo-wałem szkolenia i kursy, wycieczki, rajdy rowerowe i piesze, obozy młodzieżowe. Polubiłem tę pracę, odnajdując w sobie rzeczywiste zainteresowania krajoznawcze. Zajęcia pozwalały poznawać region i kraj, wychowywać i kształtować patriotyczne postawy młodzieży, a zarazem wyrabiać odpowiedzialność za siebie i grupę oraz wzmacniać odporność. Turystyka była im zupełnie obca. Dominowała chęć po-znawania wszystkiego, co nowe i nieznane.

Uczyłem najprostszych rzeczy. Jak posługiwać się rozkładem jaz-dy PKP czy PKS, żeby wybrać niezbędne połączenia. Jak rozumieć znaki turystyczne czy też korzystać ze szlaków oznaczonych, bądź jak organizować wycieczki, rajdy, kuligi lub ogniska.

Zorganizowałem obóz szkoleniowo-rajdowy w Szklarskiej Porę-bie, czyli bardzo daleko od Warmii i Mazur. Mówiłem młodym żeby zadbali o stosowny ubiór. By nie były to garnitury czy też szykowne suknie, a dresy, skafandry, przewiewne wdzianka i buty, koniecznie dobrze dopasowane. Uwrażliwiałem na niebezpieczeństwa, bo - jak się okazało - nikt z nich nie był w górach.

Gdyśmy oswoili się ze Szklarską Porębą, do której dotarliśmy po-ciągiem, a później odbyliśmy wycieczkę do Jeleniej Góry i Piechowic, Karpacza i Bierutowic - przyszła pora na górską wyprawę. Przestrogi okazały się jednak daremne. Na próbę wybraliśmy się pieszo do Ja-gniątkowa. I oto w grupie ponad 20 osób znalazły się dziewczęta, które wybrały się w góry - jakby na zabawę - w szpilkach i strojnych ciu-chach, zaś chłopcy w tenisówkach.

Starałem się osoby niestosownie ubrane zawrócić z drogi. Wie-działem, że nie mogę dopuścić go zwichnięcia nóg czy też innego wy-padku. Jak jednak przekonać chojraków?

Uparciuchom - skoro tego chcą - pozwoliłem pójść z nami na szlak. Nawet nie upłynęła godzina, kiedy osoby te - skarżąc się na po-ścieraną skórę nóg, opuchnięte stawy i bolejące łydki - same miały dość wyprawy.

Zostawiłem ich pod opieką Janka Górczyńskiego, którego pozna-łem wcześniej. Janek był postacią nietuzinkową. Jego ojciec zajmował się wyrobem mebli w podpoznańskim Swarzędzu, syn zbuntował się jednak na serio. by nie być stolarzem. Wzgardził bogactwem, zerwał z rodziną i za-mieszkał we wsi Złotna pod Morą-giem, żeniąc się z nauczycielką.

Janek wolał zostać poetą. Pisał wiersza, drukował w czasopismach fraszki i limeryki.

Zamieszczał ko-respondencje te-renowe oraz listy.

Zarabiał grosze czuł się jednak kimś i był szczę-śliwy.

Z Jagniątko-wa powróciliśmy zadowoleni. Zmę-czeni, ale usatysfakcjonowani. Dla moich kursantów było to pierwsze zetknięcie z prawdziwymi górami. Przyszły wtedy wyprawy trudniej-sze: w Góry Stołowe, na Wielki Szyszak, w końcu na Śnieżkę. Wyprawę odbyli wyłącznie ci, którzy mieli dobrą kondycję i byli przygotowani do pokonywania górskich szlaków. Młodym bardzo przydały się zdo-byte tutaj doświadczenia, gdy sami, występując w roli organizatorów, urządzali w ZMW turystyczne eskapady.

Ceniłem młodzież za zapał i ambicję. Gdyśmy wracali z wycie-czek, dalekich czy bliskich, młodzi odnosili się z zapałem do podej-mowania następnego trudu. Podobnie było, kiedy prowadziłem dużą grupę rowerzystów na kilkudniowy rajd „Na spotkanie z Neptunem do Gdańska”. Zorganizował tę imprezę Roman Frey z Rady Głównej ZLS.

Najpierw spotkaliśmy się na obozie zimowym ZMW w Szklarskiej Porębie, a potem na letnim w Karkonoszach. Jan Górczyński (drugi z pra-wej), poeta i satyryk.

Nasza trasa prowadziła z Olsztyna poprzez Dobre Miasto i Lidz-bark Warmiński do Braniewa, a następnie Fromborka i Tolkmicka.

Potem zaś - po pokonaniu promem Zalewu Wiślanego - Mierzeją Wi-ślaną i nadmorskim szlakiem do Gdańska.

Był czas na odpoczynek i zwiedzanie zabytków. Przygnębiające wrażenie na młodych wywarł hitlerowski obóz zagłady Stutthof. Wi-dok pieców krematoryjnych odebrał im skłonność do żartów i apetyt.

Wstrząśnięci byli tym, co zobaczyli i opowieścią przewodnika, który przeżył tutaj prawdziwe piekło.

Na ciężarówce było zaopatrzenie. Spaliśmy w stodołach i pod na-miotami. Nie mogąc sprostać trudom rajdu, odkładałem na bok ro-wer i wsiadałem do ciężarówki. Moje kolarskie doświadczenia okazały sie zbyt wątłe. Ustępowałem nawet dziewczętom, które także jechały z nami. Była to jednakże ekipa wypróbowana i silna, którą prowadził - jadący z nami - Ginter Wolf z Rady Wojewódzkiej LZS. Dobry orga-nizator i sympatyczny kolega.

Innym razem odbyłem wielodniową wycieczkę pociągiem do Krakowa. Zamieszkaliśmy w miasteczku namiotowym na obrzeżu Ginter Wolf (w środku, z papierosem) wśród pracowników Rady Woje-wódzkiej Zrzeszenia LZS w Olsztynie.

miasta. Uczestnikami byli pospołu dziewczęta i chłopcy z pegeerow-skich i chłoppegeerow-skich rodzin, w większości wywodzący się z rdzennej lud-ności mazurskiej i warmińskiej. Byli to - jak się to wtedy określało - młodzi autochtoni; rozróżnienie to miało wówczas duże znaczenie.

Obserwowałem ich zachowanie i patriotyczną reakcję podczas zwiedzania dawnej stolicy państwa, z którą - wszyscy bez wyjątku - zetknęli się po raz pierwszy. Z nieukrywaną nabożnością odnosili się do zabytków i opowieści. Później nie spotkałem młodzieży, równie szczęśliwej i wzruszonej.

Postawa ta ujawniała się zwłaszcza na Wawelu i w Kościele Ma-riackim. Było to autentycznie wzniosłe przeżycie. Tutaj, podobnie jak w Ojcowie i Pieskowej Skale czy też w kopalni soli w Wieliczce, mło-dzi spotkali się z zabytkami Polski, o których przebąkiwało się w ro-dzinach. Rodzice tęsknili często za Polską, od której zostali oderwani.

Idealizowali ją. Podzielałem szczerze ich wzruszenia.

Kraków stanowił bazę wypadową. Jeździliśmy stąd do pobliskich miasteczek i wsi. Pieszo wędrowaliśmy doliną Prądnika. Namioty sta-ły pośród drzew. Którejś nocy rozpętała się burza z piorunami i desz-Jesień 1958 roku. Stoję w środku (z beretem na głowie) z grupą pegeerowskiej młodzieży autochtonicznej, którą zabrałem na wy-cieczkę do Wieliczki.

czem. Dziewczęta niemal oszalały. Padały drzewa, wiatr zwijał namio-ty. Sam nie byłbym w stanie opanować histerii. Z pomocą przyszła Hilda z PGR Koczarki pod Kętrzynem, której nie podejrzewałem o tak dużą energię i opanowanie.

Hilda, dziewczyna niepozorna, nakazała przenieść się poza biwak i uklęknąć na murawie, by modlić się na głos do Boga. Intonowała modły, pieśni religijne.

Nawiązałem współpracę z Karolem Małłkiem, zasłużonym dzia-łaczem mazurskim, urodzonym pod Działdowem, który ryzykując utratę życia - a miał wydany wyrok śmierci - prowadził walkę z hitle-rowskim faszyzmem o sprawy Polaków. Gdy go poznałem, kierował Mazurskim Uniwersytetem Ludowym w Rudziskach koło Pasymia.

Był postacią szanowaną. Jego MUL odegrał ważną rolę w repo-lonizacji młodego pokolenia - zwłaszcza Mazurów - i krzewieniu

pa-Karol Małek (na dole, tyłem) prowadził zajęcia repolonizacyjne z młodzieżą wiejską pochodzącą z germanizowanych przedtem rodzin mazurskich. Siedzibą Mazurskiego Uniwersytetu Ludowego w Rudzi-skach koło Pasymia był poniemiecki ośrodek sportów zimowych.

triotyzmu. Podtrzymywana świadomość przynależności narodowej, tępiona przez niemieckich nacjonalistów, znajdowała się często ledwie w szczątkowym stanie. Należało ją odradzać i wzmacniać. U rodzin warmińskich, pozostających dłużej pod polskimi wpływami, świado-mość ta - głównie z uwagi na katolicką wiarę - była większa.

Uczestnicząc w spotkaniu MUL byłem świadkiem przełamywania się postaw ludzi młodych, jacy z trudem i boleśnie, mając nierzadko przykre doświadczenia osobiste, zestawiali wyidealizowaną Polskę, którą znali z opowieści rodziców czy też książek albo kościelnego na-uczania, z tą nową, jaka wróciła do nich po 1945 roku i która źle ob-jawiała się im, stając się nierzadko macochą. Czasem widziałem mło-dzież rozdartą wewnętrznie. Z poczuciem polskim i germańskim, która intuicyjnie poszukiwała argumentów wzmacniających jej polskość.

Współpraca z Karolem Małłkiem, człowiekiem z pozoru rubasz-nym i szorstkim, a w rzeczywistości ciepłym, otwartym, dała mi bar-dzo wiele. Uczyła rozumienia autochtonów. Znajomości i interpreta-cji realiów. Jak też zachowania pokory wobec tych ludzi, którzy mieli wcześniej odwagę czuć się Polakami.

W siedzibie MUL organizowałem szkolenia turystyczne ZMW i LZS. Korzystałem z kadry uniwersyteckiej i kuchni. Także z usług pana Karola, który prowadził z nami zajęcia.

Problemy ludności rodowitej stały mi się bliskie sercem i rozu-mem. Pisałem o nich wielokroć, zyskując sympatię i zaufanie ludzi z tego kręgu. Frapowała mnie ta tematyka, którą starałem się - głównie korzystając z kontaktów - poznać i zrozumieć. Była ona nierzadko dla Polaków bardzo przykra, stawiając nas w złym świetle.

Ginter Wolf, o którym wspominałem, o parę lat starszy ode mnie, nie ukrywał, iż jest Niemcem. Jego rodzina zaginęła podczas wojny.

Wujek mieszkał w RFN, a więc poza kordonem. Ginter miał utrudnio-ny kontakt z nim. Zachodziła obawa, że gdy wyjedzie tam w odwiedzi-ny - już nie powróci do Polski. I też był to swoisty dramat.

Ginter wyjechał z kolarzami LZS na imprezę do NRD, a stamtąd dał drapaka za Łabę. Był to jego krok rozpaczy, który przyjąłem bez zdziwienia. Przysłał mi on z RFN kartkę pocztową z życzeniami i pożegnaniem. Zapamiętałem dotąd jego zrudziałą czuprynę i chro-pawy głos.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 118-124)