• Nie Znaleziono Wyników

POD PRĄD, ALE DO PRZODU Brama nadziei

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 45-48)

Echa koreańskiej wojny

III. POD PRĄD, ALE DO PRZODU Brama nadziei

Na egzamin wstępny, który przypadł na początek lipca, jechałem z duszą na ramieniu. Spodziewałem się wszystkiego, od pomyślnego sprostania wymogom, aż do klęski. Nadzieja mieszała się ze strachem.

Czułem się tym bardziej niepewnie, że - w co trudno uwierzyć - była to moja pierwsza w życiu wyprawa do Warszawy i w ogóle podróż pociągiem! Jeździłem już co prawda koleją wąskotorową, tak zwaną

„ciuchcią”, ale to przecież nie to samo.

Chłonąc widoki, jakie przesuwały się przed oknami wagonu, przyrównywałem je do okolic sobie znanych. A więc te same wąskie paski pól, na których rosły zboża i ziemniaki, przemieszane z lasami i łąkami. Jak na Podlasiu. Dworzec kolejowy w Łukowie, gdzie pociąg zatrzymał się po raz pierwszy, okazał się zbliżony do bialskiego, ruch był tutaj jednak większy. Zaraz za Siedlicami usnąłem twardo. Ock-nąłem się na wpół przytomny, kiedy pociąg gwałtownie zahamował w Rembertowie. Spytałem sąsiada czy to już Warszawa? Powiedział, żebym się nie denerwował, gdyż stolica jeszcze przed nami, a gdy bę-dzie już blisko - wpierw ukaże się widok powstającego Pałacu Kultury i Nauki. I tak było.

Wysiadłem z wagonu na Dworcu Wschodnim, skąd tramwajem - mostem ponad rzeką - doturlałem się do śródmieścia. Wisła wywarła na mnie duże wrażenie. Zobaczyłem ją po raz pierwszy, znając przed-tem z mapy. Kiedy znalazłem się na rogu Alei Jerozolimskich i No-wego Światu, opuściłem tramwaj, jak mi poradzili dobrzy ludzie, aby skierować się w stronę Uniwersytetu Warszawskiego. Przystawałem przed witrynami sklepów. Musiałem wyglądać zabawnie, jak prawdzi-wy prowincjusz, ubrany siermiężnie, z kufereczkiem w ręku. Zasko-czyła mnie gwałtowna zmiana otoczenia. Wczesnym rankiem byłem jeszcze na wsi, aż nagle znalazłem się w zgiełku wielkiego miasta. Nie pasowałem do niego. Ani do stukotu i szumu, ani do cuchnących spa-lin i przelewającego się tłumu przechodniów, z jakim spotykałem się dotychczas jedynie na targu albo odpuście. Przez myśl mi nawet nie przemknęło, nawet mi się nie śniło, iż waśnie w obrębie tego skrawka

stołecznego grodu, zamkniętego ulicą Smolną i Nowego Światu będą mieściły się redakcje czasopism, w których przyjdzie mi przepracować ponad 30 lat. Najpierw w tygodniku ZMW „Zarzewie”, potem w ma-gazynie młodzieżowym „Razem”, a na końcu w prestiżowym tygodni-ku społeczno-politycznym „Perspektywy”.

Wtedy uparcie zdążałem do przekroczenia progu nadziei i swo-ich oczekiwań, którym była wykuta z żelaza brama Uniwersytetu War-szawskiego. Stanąłem przed nią mocno onieśmielony, widząc u góry uniwersytecki herb. Zaprowadzić miała ona mnie do krainy szczęśli-wości, której wtedy nie byłem w stanie wyobrazić sobie.

Prosiłem w duchu Boga, by poprowadził mnie szczęśliwie i pomógł, a sam poprzysiągłem sobie, że uczynię, co tylko będzie w moich możliwościach, żeby pomyślnie zdać egzamin. Ja, chłop-ski potomek, uświadomiłem sobie, że wkraczam tam, gdzie wstęp jeszcze nie tak dawno byłby dla mnie niemożliwy. Nie te nogi na te wysokie progi!...

Zapamiętałem to wydarzenie. Jakiś młodzieniec z opaską na ra-mieniu poinformował, bym udał się na drugą stronę ulicy, gdzie w Progiem nadziei jawiła się dla mnie brama Uniwersytetu Warszaw-skiego, która przekroczyłem w lipcu 1954 r.

narożnym budynku Krakowskiego Przedmieścia, przylegającym do kościoła Świętego Krzyża, mieści się Wydział Dziennikarski.

Świątynia była w trakcie odbudowy wojennych zniszczeń. A że była już otwarta, wszedłem do środka, by zmówić pacierz. Zdumiały mnie dziury w ścianach i suficie, którymi wpadały promienie słońca.

Kandydaci na studentów poszukiwali odpowiedzi na liczne py-tania. Informacji udzielali ZMP-owcy. Zachowując spokój i rozsądek,

starałem się niczego nie przega-pić. Poznałem godzinę i miejsce egzaminu, to gdzie zostanę za-kwaterowany i znajdę stołówkę, żeby cokolwiek zjeść.

Warszawa była dla mnie dżunglą. Ciągle dopytywałem o coś przechodniów, do jakiego tramwaju wsiąść i w jakim kierun-ku pojechać, by dotrzeć na ulicę Elekcyjną, gdzie na czas egzami-nów miałem zapewniony nocleg.

Spałem źle, nerwowo. Udawałem pewniaka, wbrew swej naturze, by nie wzbudzać litości, a jedynie szacunek i uznanie, maskując za-kłopotanie i niepewność.

Wśród przystępujących do egzaminu było trochę mło-dych ze wsi. Rozpoznałem ich po ubiorze i zachowaniu, a tak-że mowie. Cisi i nieufni, za to rzetelni i solidni. Byli pozbawie-ni sznytu, jakim imponowali miastowi, zwłaszcza stołeczpozbawie-ni cwapozbawie-niacy.

Jako jednego z najpierwszych poznałem Jurka Grzybczaka, absolwen-ta pińczowskiego ogólniaka, a dla kontrastu Andrzeja Kozerę z War-szawy, przyszłego spikera telewizyjnego, który odniósł się do mnie z szacunkiem, czym mnie ujął. Żartowałem mówiąc, iż nic złego się nie zdarzy, jeżeli obleję egzamin, bo przecież jestem już nauczycielem.

Wydział Dziennikarstwa UW zaj-mował wówczas narożny budynek, znajdujący się na skrzyżowaniu Krakowskiego Przedmieścia i ul. Romualda Traugutta, przylega-jący do kościoła Świętego Krzyża.

Pisałem tekst egzaminacyjny ze sportu. Było to sprawozdanie, utrzymane w charakterze reportażu, z wyimaginowanego meczu pił-karskiego. Poszło całkiem nieźle, a redaktor Bohdan Tomaszewski, wybitny sprawozdawca sportowy, uznał moją pracę za interesującą.

Pisałem także tekst publicystyczny. O sytuacji młodzieży wiej-skiej, za przykład biorąc swoją Jagodnicę. Z tej pracy też byłem za-dowolony.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 45-48)