• Nie Znaleziono Wyników

Zakorzeniony w terenie

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 175-181)

Po zlikwidowaniu „Gazety Chłopskiej” zostałem korespondentem terenowym „Dziennika Ludowego”. Zakres mego działania pozostał bez zmian. Jakbym jednak awansował, zamieniając tygodnik o cha-rakterze lokalnym na dziennik ogólnopolski. Nominację odebrałem z rąk redaktora naczelnego DL Stanisława Cieślaka, którego znałem z okresu studiów, gdyż opiekował się naszym kołem ZSL.

Zauważył, że powinienem docenić tę zmianę, gdyż DL stwarza mi warunki wszechstronnego rozwoju i wypłynięcia na szerokie wody. A czy skorzystam z tej szansy, czy też nie - tłumaczył - będzie zależało wyłącznie ode mnie. Zdawałem sobie z tego sprawę. Wiedziałem, że muszę zwiększyć aktywności i operatywność, wykazując się dużą samodzielnością.

Odtąd wyjeżdżałem do Warszawy częściej aniżeli przedtem do Poznania. Moim bezpośrednim przełożonym został red. Jerzy Szelą-giewicz, człowiek godny zaufania, miłośnik sztucera i dwururki, co mnie nie mogło się podobać, ponieważ nie ceniłem - mając ekolo-giczne podejście do przyrody - myśliwych. Był to człowiek pracowity i przedsiębiorczy. W obowiązkach wyręczała go czasem jego żona Olga Terlecka. Zlecenia, telefoniczne lub listowne - wprost od Józefa Gło-gowskiego, będącego sekretarzem redakcji.

Ceniłem Józka.

Za sprawność dzien-nikarską, język i styl.

Pisał żywo, lekko i obrazowo. Ceniłem go również za bezpo-średni sposób bycia i barwną konwersację oraz giętką złośli-wość. Był mądry i wyrozumiały. Jeden z najbardziej wyra-zistych ludzi, jakich poznałem. Byli tam także inni, których wspominam z

sym-patią, ale też ci, co nie zasłużyli na dobrą ocenę. Głównie byli to zresztą redaktorzy z partyjnego nadania. A zespół liczył przeszło 60 osób.

Najżywsze - także koleżeńskie - kontakty utrzymywałem z Mi-chałem Kierczyńskim. Miał zwyczaj pracować nocą w redakcji, peł-niąc dyżur w drukarni. Mieściła się ona w Al. Jerozolimskich i należa-ła kiedyś do Stanisnależa-ława Mikonależa-łajczyka. Po przemianach ustrojowych, kiedy ludowcom zabrakło wizji i przedsiębiorczości, teren ów - nale-żący formalnie do LSW - sprzedany za nieduże pieniądze trafił w ręce bogatego Turka, który zbudował w tym miejscu brzydki wieżowiec.

Michał prezentował typ niepokornego i niespokojnego dzienni-karza. Preferował, co dla codziennej gazety jest ważne, krótkie formy:

informacje, felietoniki, rozmówki i wypowiedzi. Poszukiwał sensacji.

Halka bez reszty poświęciła się naszej córce.

W wychowaniu Eli była bardzo pomocna Wan-dzia Wójcik, dotąd mieszkająca w Olsztynie.

Pilnował, by tytuły były krótkie i komunikatywne. Cieszył się niepo-miernie, kiedy udawało mu się przechytrzyć cenzurę. Był przy tym porywczy i niecierpliwy. Palił papieros za papierosem; aż do tego stop-nia, że prześmiardł nikotyną...

I mnie nie dawał spokoju. Dzwonił w dzień i w nocy. Naciskał, bym przysłał jak najszybciej taki czy inny materiał. Zlecał mi tematy.

Zmuszał do aktywności.

- Mam dziurę w gazecie - wykrzykiwał. - Potrzebuję pilnie in-formację do druku, krótką i ciekawą, którą już jutro będziesz miał w gazecie. Dawaj ją od razu na telefon. Natychmiast!

Zaskakiwał swoją natarczywością. Innym razem, aby nie dać się zaskoczyć, zawczasu coś mu przygotowywałem. Jeśli z jego poręki tra-fiło coś zauważalnego na łamy DL, miał dużą satysfakcję. Polubiłem go za tę nadaktywność, która udzieliła się z czasem także mnie. Za-dbałem dlatego o sieć swoich informatorów terenowych, zasilających mnie porządnymi materiałami. Czasem wystarczyło tylko posłuchać uważnie ludzi, wypytać ich o to czy tamto, coś podejrzeć, przeczytać jakieś półjawne opracowanie, a innym razem być na naradzie, w są-dzie czy na dworcu, żeby wysupłać ciekawą i świeżą informację. Zale-żało wiele od znajomości i sprytu.

Informacja w gazecie codziennej to chleb powszedni dla czytelni-ków, a masłem jest dobra publicystyka. Pamiętając o tej zasadzie dba-łem, by jak najwięcej moich krótkich tekstów trafiało na łamy DL, ale nie rezygnowałem także z reportaży, tekstów publicystycznych i roz-mów. Zależało mi również i na tym, żeby zyskiwać uznanie w swoim środowisku zawodowym, które ocenia chętnie poszczególne pozycje;

by wyrazić uznanie czy też krytykę.

Zdarzyło się tak, że to ja - prowincjonalny dziennikarz - pobi-łem któregoś miesiąca rekord zamieszczonych materiałów. Uzbierało się wówczas aż 37 pozycji: informacji, reportaży, artykułów publicy-stycznych, wypowiedzi, a nawet zdjęć. Wywołało to małą sensację. W

„pobitym polu” znaleźli się dwaj dziennikarze działu zagranicznego, Kazimierz Baranowski i Mieczysław Owczarczyk.

Choć tkwiłem w głębokim terenie, a może właśnie dlatego, byłem dostrzegany i doceniany. Czy byłoby podobnie, gdybym po studiach osiadł w Lublinie czy też Wrocławiu, albo na przykład w Białej

Podla-skiej? Lubiłem - wypada to podkreślić - swoją pracę. Umiałem dobrze ją organizować, dbałem o samodyscyplinę. Było to uznawane, tak na miejscu, jak i w stolicy.

Poczułem się zakorzeniony na Warmii i Mazurach. Wiele wska-zywało, że zostanę tutaj na zawsze. Z taką myślą zostałem członkiem olsztyńskiej spółdzielni mieszkaniowej „Pojezierze”. Wyglądało, że w nieodległym czasie otrzymamy klucze do własnego mieszkania. Jeżeli jednak coś mnie zastanawiało, to niepewność przyszłości. Cóż pocznę - zastanawiałem się serio - jeśli z jakiś powodów stracę pracę w prasie ludowej? Co będzie, gdy padnie „Dziennik Ludowy”?

Wątpliwości dotyczyły też Eli. Zapadała często na infekcje gór-nych dróg oddechowych. Była obawa, że może osłabić to jej serce. Na-leżało ją zahartować. Z tą myślą wyjeżdżaliśmy w góry i nad morze.

Najlepiej byłoby - sugerowała nam doktor J. Kołodziejczyk - zamienić Nigdy, na szczęście, nie byliśmy sami. Odwiedzali nas krewni i przy-jaciele. Tym razem - na zdjęciu - byli to Maziejukowie z Jagodnicy, Frania i Antek, który trzyma na plecach swoją córkę - Urszulę. Sta-nęliśmy przed ścianą naszego olsztyńskiego mieszkania.

klimat stałego pobytu na bardziej suchy, gdyż tutaj jest za dużo wilgoci. Inaczej - mówiła - będą ustawiczne kłopoty. A gdyby tak przenieść się do Lublina czy na-wet Warszawy? Jesteście po stu-diach, macie więc duże możliwo-ści zdobycia tam pracy.

Konieczność sprecy-zowania odpowiedzi pojawiła się wcześniej, niż można było oczekiwać. Bo oto pod koniec lata 1968 roku, tak znamienne-go dla kraju, moi warszawscy koledzy zaproponowali objęcie stanowiska zastępcy redaktora naczelnego w tygodniku ZMW

„Zarzewie”. Wystąpił z taką pro-pozycją Jerzy Grzybczak, wtedy już wiceprzewodniczący Zarzą-Jagodnica pociąga nas niezmier-nie. Janek, mój brat, odwiedził Antka i Franię Maziejuków, kiedy urodziło się im trzecie dziecko. Na zdjęciu górnym od lewej: Frania trzymająca Ur-szulę, Janek i Antek. Przed nimi stoją Marysia i Zbyszek. Tym-czasem Halina z Godlewskich, stojąca (zdjęcie dolne) z Mary-sią, która razem trzymaliśmy do chrztu, rozstała się z Jagodnicą po wyjściu za mąż do Hruda, a po jej rodzinnej zagrodzie, są-siadującej z naszą - nie pozostał nawet ślad.

du Głównego ZMW, jak też Jerzy Szymanek. Poparł ją Roman Malinowski z NK ZSL, którego poznałem już wcześniej, kiedy bywał on w Olsztynie, zajmując się problemami, mleczarstwa;

było to strefa również mo-ich zainteresowań dzienni-karskich.

Jednak nie bez wahań przyjąłem tę kuszącą propo-zycję. Dlatego, że było nam tutaj dobrze, a poza tym - oznaczało to dla mnie duży awans zawodowy. Zastana-wiałem się czy będę w stanie podołać mu? A co na to moi olsztyńscy współpracowni-cy i znajomi? Tego też nie mogłem nie uwzględniać.

Jedni się cieszyli, radząc, bym nie zwlekał z decyzją, drudzy zazdrościli, bo prze-cież przejście do stolicy, to coś bardzo kuszącego i za-szczytnego. Lecz byli tacy, którym to nie odpowiada-ło. Aparatowi stronnictwa nie było na rękę, iż utracą kogoś, kto „sprzedawał” na łamach gazety ich dorobek.

No i że zabraknie tego, kto pisywał referaty. Prezes WK Mirosław Żurek, daw-ny śląski działacz ZMP,

kie-Czyż nie tak samo stąpała nóżkami moja mama Ela (u góry), kiedy była w moim wieku, niż robię to ja, jej córka Irenka?

dy dowiedział się - a nie był pytany w tej sprawie o zdanie - po moim odejściu, wykreślił ze złością moje nazwisko z listy osób wytypowanych do uhonorowania Złotym Krzyżem Zasługi. Po cóż - mówił - miałby odznaczać kogoś, kto stąd ucieka?

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 175-181)