• Nie Znaleziono Wyników

PAŹDZIERNIKOWY POWIEW WOLNOŚCI Pierwsze ostrogi

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 65-68)

Odwrót polonusów

V. PAŹDZIERNIKOWY POWIEW WOLNOŚCI Pierwsze ostrogi

Praktykę dziennikarską odbyłem we Wrocławiu w reakcji dzien-nika PZPR „Gazeta Robotnicza”. Chciałem poznać miasto, o którym Mietek Pisarek mówił w samych superlatywach. Zdecydowałem się na dział sportowy, którym kierował Tadeusz Doliński. Miły, sympa-tyczny redaktor, niewiele starszy ode mnie, który był jednakże mało zainteresowany zlecaniem mi zadań. Jeżeli już, to przede wszystkim zaprezentowaniem działalności i problemów LZS. O wielkim sporcie nie było mowy. Karty wstępu na takie imprezy otrzymywałem jednak bez najmniejszych kłopotów.

Dziennikarze sportowi, znana to prawda, tworzą zamknięte krę-gi. Prawdę mówiąc nie zależało mi, żeby wejść do takiego klanu, gdyż zdawałem sobie sprawę, iż brakuje mi doświadczenia. Poza tym słabła już moja sympatia do tej specjalności.

Postanowiłem więc poznać Wrocław, poczynając od dzielnicy Krzyki, gdzie zamieszkałem na czas praktyki. Zapuszczałem się w dal-sze rewiry miasta, poznając jego uroki, historię i zabytki. Chodziłem do muzeów. Odwiedzałem kościoły. Byłem w teatrze i na imprezach rozrywkowych.

Wrocław przypadł mi do gustu. Jak i region dolnośląski, zwłasz-cza takie miasteczka, jak Świdnica, Bolków, Jelenia Góra czy Kłodz-ko, dokąd dotarłem. Zetknąłem się tutaj pierwszy raz z problematyką Ziem Odzyskanych, dotychczas całkowicie mi obcą. Zaskoczyła mnie mieszanka ludnościowa, z którą zetknąłem się potem na Warmii i Ma-zurach.

W końcu odstąpiłem w swoich dziennikarskich zapędach od sportu. Uznałem, że to dziennikarstwo mało ambitne i mało samo-dzielne, a ponadto nazbyt sztampowe. Dawne marzenia rozpadły się jak porcelanowa filiżanka.

Drugą praktykę odbyłem w lubelskim „Sztandarze Ludu”. Tym razem zdecydowałem się na problematykę terenową, która pozwalała na częste wyjazdy służbowe do miasteczek i wsi. Kontakty z ludźmi społecznie aktywnymi i zaangażowanymi oraz zwyczajnymi

zjada-czami chleba, wydawały mi się autentyczne i pouczające. Poznawcze.

Przekonałem się, że można dowiedzieć się dużo od takich ludzi. Pod warunkiem, że umie się ich zjednać i nakłonić do szczerych wynu-rzeń, zapewniając tajemnicę. To, wbrew pozorom, duża sztuka, której nie daje się niczym zastąpić. Każdy człowiek posiada wewnętrzny za-pis i jest lustrem swego środowiska.

Reporterskie tropy okazywały się interesujące i wzbogacały mnie.

Wracałem do redakcji z materiałem kwalifikującym się do napisania kilku notatek. Na plus penetracji terenu mnie zawsze charak-teryzowała.

Z d o by te d o -świadczenia długo przydawały mi się w pracy. Wtedy wła-śnie poczułem po raz pierwszy sens praw-dziwego dziennikar-stwa. Byłem dumny jak paw, gdy - wybite wersalikami - ukaza-ło się pod artykułem moje pełne imię i nazwisko. Tekst został dobrze przyjęty, a dotyczył miasteczka Bychawa; bardzo zapyziałego i wschodniego, ale z dużymi tradycjami. Sporządzałem jednak zwykle małe i większe notatki, nie-rzadko krytyczne, które sygnowałem inicjałami. Próbowałem także pisać żartobliwie felietoniki.

Podczas praktyki wakacyjnej wyjechałem z pracownikami redakcji lubelskiego „Sztanda-ru Ludu” na wycieczkę do Krakowa. Było to moje pierwsze spotkanie z tym miastem. Kraków zaimponował mi swoimi zabytkami i klimatem.

Na zdjęciu stoję na końcu (pierwszy z prawej).

Imponowało mi, że obracam się w towarzystwie znanych lubel-skich dziennikarzy, jak Leszek Siemion, Wiesława Jankowska, zwra-cająca uwagę urodą, Adam Potasz, Bogusław Szykuła czy Matylda Wełna, która wybiła się potem na cenioną literatkę. Pracowali tam również dziennikarze młodzi, absolwenci Wydziału Dziennikarskie-go UW, na przykład Józef Kuźnicki i Henryk Kwiatowski, będący już wtedy sekretarzem redakcji. Jak też Piotr Goch, z którym praco-wałem później - on w Szczecinie, ja w Olsztynie - w tygodniku ZSL

„Gazeta Chłopska”.

Poznałem Romualda Karasia, zdolnego i niepokornego repor-tażystę. Jednego z najlepszych w kraju, który wywoływał szał u wło-darzy regionu krytycznym stosunkiem do trudnych spraw. Z tego powodu - chociaż także środowiskowej zawiści - Romek popadł w konflikt. Zadarł z Władysławem Kozdrą, bardziej watażką, niż pierwszym sekretarzem KW PZPR, znanym z dyktatorskich zapę-dów. Karaś naraził się krytyką zlokalizowania pod Puławami wiel-kich zakładów azotowych, co - jego zdaniem - kolidowało z ochroną środowiska przyrodniczego. Był to główny powód, dla którego Ro-muald Karaś musiał uciekać z Lublina.

Byłem wtedy zastępcą redaktora naczelnego tygodnika ZMW

„Zarzewie” w Warszawie. Karaś otrzymał tutaj etat dziennikarski, pozwalający mu na dużą swobodę twórczą. W stolicy rozwinął i zdyskontował swój talent. Wydał drukiem wiele głośnych reportaży i książek reporterskich, stając się powszechnie docenianym auto-rem tej formy dziennikarskiej wypowiedzi. Później awansował na prezesa warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Pisał scenariusze.

Wspominam z czułością lubelską praktykę dziennikarską. Zdo-byłem tutaj doświadczenia, które potem bardzo mi się przydały. Przy okazji poznałem mój rodzinny region, po którym wiele sobie obie-cywałem. Ponadto, co było dla mnie istotne, uzbierałem trochę pie-niędzy za wierszówkę. Zamiast jednego, spędziłem na praktyce dwa wakacyjne miesiące. Był to okres urlopów, sekretarz redakcji uskarżał się na niedostatek materiałów do druku, prosząc bym mu pomógł.

Zasmakowałem w urokach dziennikarstwa, czekając końca stu-diów, by czym prędzej podjąć pracę zawodową. Często zdarzało się tak,

że z braku możliwości dotarcia pociągiem czy autobusem do wybranej miejscowości, szedłem kilometrami piechotą, jakby średniowieczny skryba, co wtedy nikogo nie dziwiło. Korzystałem z chłopskich fur-manek, a sołtys w razie potrzeby wyznaczał mi nocleg w chłopskiej rodzinie.

Któż teraz w to uwierzy? W to, że w ramach poniesionych kosz-tów rozliczało się także kilometry przebyte piechotą? Delegacyjne blankiety zawierały także rubrykę tego rodzaju kosztów, Przewidu-jąc zapłatę 30 groszy za każdy kilometr przebyty pieszo. Płaciło się wówczas za służbową dobę 18zł, akurat tyle, ile kosztowała ćwiartka wódki.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 65-68)