• Nie Znaleziono Wyników

W kręgu „Gazety Chłopskiej”

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 135-140)

Poznawałem liczne osoby frapujące, ale też odstręczające, od któ-rych dowiadywałem się czegoś interesującego. Ceniłem konfrontację wiedzy ogólnej, nierzadko wypreparowanej teorii, z wiedzą praktycz-ną i doświadczeniami ludzi, które - bardzo często - nie pokrywały się ze sobą. Dowiadywałem się dzięki temu o sprawach, które nie mieściły się w głowie. Zadawały kłam ideologicznym zaklęciom i podręczniko-wym opisom, zwłaszcza z zakresu historii.

Starałem się zawsze dorównywać osobom lepszym od siebie.

Wtedy były to głównie osoby z kręgu „Gazety Chłopskiej”. Jak Julian Mikołajczak, dziennikarz o zacięciu literackim, człowiek na wskroś prawy, kulturalny i o szerokim horyzoncie zainteresowań, który funk-cję redaktora naczelnego tygodnika przejął od J. Góreckiego.

Julian przeniósł się później - zajmując miejsce po Piotrze Zarni-ku - do Warszawy, w której ja już byłem, by zostać zastępcą redaktora naczelnego PAP. Przejawialiśmy wtedy aktywność na forum ZSL, a

potem w międzyredakcyjnym kole dziennikarzy PSL, które - po prze-łomie ustrojowym - utworzyłem ze Stanisławem Ozonkiem. Staszek był przedtem kierownikiem działu rolnego „Dziennika Ludowego”.

Skupiając ponad 30 osób, koło to wykazywało dużą aktywność i wpły-wało na kształtowanie opinii.

Nasze losy, Staszka Ozonka i moje, plątały się dziwnie ze sobą na kilku płaszczyznach. Na łamach prasy, gdyż mieliśmy wspólne po-niekąd zainteresowania. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich.

Zwłaszcza w Klubie Publicystów Rolnych, któremu przez długie lata przewodniczył Mieczysław Róg-Świosnek, redaktor naczelny „Chłop-skiej Drogi”, działacz partyjny o partyzanckim rodowodzie. Staszek był długo sekretarzem tego klubu, ja zaś przez dwie kadencje człon-kiem zarządu, a potem, gdy funkcję szefa przejął Marcin Makowiecki z „Życia Gospodarczego”, ja byłem jego zastępcą, Staszek był znowu sekretarzem.

Tworzyliśmy również razem, po wprowadzeniu przez gen. Woj-ciecha Jaruzelskiego stanu wojennego, nowe Stowarzyszenie Dzienni-karzy PRL, które przekształciło się następnie w SD RP i dotąd trwa.

Obaj - jako ludowcy - znaleźliśmy się w jego prezydium. Ja w charak-terze wiceprzewodniczącego, a Staszek Ozonek jako członek. I obaj działaliśmy znowu aktywnie w Klubie Publicystów Rolnych, którym kierowałem przez jedną kadencję. Teraz także - chociaż Ozonek udzie-la się głównie jako przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Byłych Żołnierzy BCh - uczestniczymy w pracy koła PSL, któremu - dla od-miany - on prezesuje. To interesująca postać.

Z grona „Gazety Chłopskiej” pochodzi Józef Mozio, dziennikarz i działacz ruchu ludowego. Moja współpraca z nim trwała bardzo długo, nabrawszy znamion przyjaźni. Józef imponował rzetelnością i uczciwością, sumiennością, spokojem i skromnością, już nie mówiąc o pracowitości i oddaniu się zawodowi oraz rodzinie.

Ilu może być takich, którzy odrzucili bez żalu propozycję awansu na ważną funkcję polityczną, w konsekwencji prowadzącą so Sejmu?

Józef Mozio miał taką odwagę. Zdobył się na to. Zrezygnował z szansy pozostania prezesem wielkopolskich ludowców. Cieszył się autoryte-tem, poważaniem i zaufaniem, więc chyba byłby wybrany na tę presti-żową funkcję. Odmówił. Nie ulegał namowom i naciskom.

Wolał pozostać sobą.

Dziennikarzem, gdyż ce-nił ten zawód. Uważał, że pozycja zawodowego po-lityka jest niepewna. Tak było wtenczas, teraz jest podobnie, chociaż trochę inaczej. Pozycja polityka jest chwiejna. Wymaga na-zbyt wiele kompromisów i ustępstw. Dwuznacznych układów. Józek podkre-ślał, że jako dziennikarz czuje się bardziej pewnie i swobodnie, mogąc odno-sić się krytycznie do świa-ta zewnętrznego. Będąc w jego sytuacji - niech to nie zabrzmi śmiesznie - po-stąpiłbym podobnie.

Józek nie jest rodo-witym poznaniakiem, ale ma w sobie wszelkie jego cechy. Zaczął nabywać ich już podczas studiów w Poznaniu. Pochodzi z chłopów pod Turkiem. Z poznańska gospodarski i oszczędny, solidny, ceni dyscyplinę i porządek.

W zespole „Gazety Chłopskiej”, czując się jej częścią, spotykałem więcej ludzi wartościowych. Taką osobą był Ka-zimierz Markuszewski, sekretarz redakcji, ślący regularnie do mnie teleksy i listy z sugestiami i zaleceniami. Mnie to dyscyplinowało i porządkowało. Mobilizowało. Zosię Zielińską, też pochodzącą ze wsi, Zimą 1993 r. na placu w Berlinie, gdy

z Józefem Moziem (z lewej), redaktorem naczelnym „Tygodnika Ludowego”

w Poznaniu, pojechałem na Międzyna-rodowe Targi Rolne „Grüne Woche”.

Z prawej Jerzy Wojciewski, korespondent zagraniczny prasy ludowej.

znałem ze studiów. Również była związana z tym tygodnikiem. Zo-sia zakorzeniła się w stolicy, związawszy całe swoje życie zawodowe z prasą ludową. Przede wszystkim z „Zielonym Sztandarem”, w którym była przez jakiś czas zastępcą redaktora naczelnego.

W Poznaniu była Zofia Dohnkowa, miła i sympatyczna, delikat-na w słowach i gestach. Typowa pozdelikat-nanianka. Odpowiadała za współ-pracę z oddziałami terenowymi gazety. Z tego tytułu odwiedzała tak-że Olsztyn. Zachęcała, tak-żebym wysyłał co tydzień lub nawet częściej pociągiem do Poznania paczkę świeżego twarogu, brakującego tam, bez którego prawdziwym poznaniakom było trudno się obyć. Zosia rozdzielała paczkę między amatorów. Traktowałem to jako koleżeń-ską pomoc. Mleczarstwo warmińsko-mazurskie, którym zawiadywał Jan Bratnikow, wielokrotny mój rozmówca gazetowy, było wtedy naj-lepsze w Polsce.

Jednoosobowe oddziały „Gazety Chłopskiej” znajdowały się we wszystkich siedzibach władz wojewódzkich Ziem Odzyskanych. I tam

Jubileuszowe tableau „Gazety Chłopskiej”. Szef redakcji Julian Mikołajczak siedzi na traktorze, a ja - w lewym górnym rogu zdjęcia - wszedłem z garścią zboża na grabie, które ciągnie red.

Zbigniew Wieczorek z Wrocławia.

byli nietuzinkowi ludzie. Piotra Gocha, rezydującego w Szczecinie, zna-łem z okresu studiów. Odpowiadał mi styl jego pisania, barwny i żywy, treściwy, a sam Piotr był zadziorny. Ze Zbyszkiem Wieczorkiem, miesz-kającym we Wrocławiu, odpowiadającym za oddział dolnośląski, przy-jaźniłem sie od początku. Ceniłem go za rozsądek i odwagę. Gdy urodzi-ła się nam córka Elżbieta, a w sklepach brakowało łóżeczek dziecięcych, Zbyszek przysłał mi pociągiem wiklinowe łóżeczko, w którym przedtem spało jego dziecko. Niestety, obaj - Piotrek i Zbyszek, umarli wcześnie.

Władek Majeranowski z Opola, trochę starszy ode mnie, okazał się dobrym organizatorem. Zygmunt Trziszka z Zielonej Góry, mierzą-cy od początku w literaturę, był przedtem - jak ja - działaczem ZMW.

Nad Odrę przybył z Wołynia. Stąd brało się jego specyficzne widzenie świata, kresowy język i dowcip. Ruchliwy i skory do gestykulacji. Lu-biany. Wysoki i chudy. Jak drągal.

Gdym go poznał, Zygmunt miał już za sobą debiut książkowy.

Pisał opowiadania. Jego współpracownikiem był poeta Andrzej Waś-kiewicz. Zygmunt stał się cenionym pisarzem chłopskiego nurtu.

Przeniósł się potem, jak wielu, do Warszawy, która nie okazała się wszakże dlań łaskawa. Będąc barwną postacią środowiska literackie-go, tułał się po redakcjach. Pisał i drukował dużo, zwłaszcza w LSW, którą kierował Leon Janczak. Zygmunt czuł się aktywną częścią zespo-łu pisarzy-ludowców. Trzymał się konsekwentnie problemów i języka ludzi z Kresów. Uznawał siebie za ich kontynuatora i reprezentanta.

Im dłużej przychodziło mu być poza ludźmi wychodzącymi się z wołyńskich wiosek, osiadłymi w nadodrzańskich siedzibach, tym bardziej wiądł i tracił werwę. Było mu trudno tę pustkę wypełnić nową treścią.

Gdy znalazłem się w Warszawie, spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Zygmunt czuł się rozdarty między dziennikarstwem a pi-sarstwem. Tracił poczucie humoru, przestając być sobą. Gorzkniał.

Jego żart tracił pierwotny blask. Chociaż pragnął tego bardzo, Trzisz-ka nie potrafił przystosować się do nowej rzeczywistości i jej zaak-ceptować. Rynek w kapitalizmie już nie reflektował na książki, jakie on tworzył. Gdyby Zygmunt pisał kryminały czy też skandalizujące powieści, jak robili to inni, być może byłoby mu łatwiej utrzymać się z pisarstwa.

Czuł się obco, jakby przetrącony. Popadł w kryzys. Załatwiłem mu pisanie i drukowanie powieści w odcinkach, zachęcając do tego Ludwika Kotońskiego, który był wówczas redaktorem naczelnym mie-sięcznika OSP „Strażak”. Dużych pieniędzy to nie zapewniało, dawa-ło jednak oddech i stabilizację. Zygmunt zapalił sie zrazu to tego po-mysłu. Pracę rozpoczął z impetem. Wkrótce jednak stracił zapał. Być może było to zadanie poniżej jego ambicji. Odszedł z tego świata po cichu i przedwcześnie.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 135-140)