• Nie Znaleziono Wyników

Czas oczekiwań

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 51-56)

Wracałem do Jagodnicy z dużą ulgą. Na polach zaczęły się żniwa, które - byłem tego pewny - staną się również moim udziałem. Głów-nie w soboty i Głów-niedziele, wykorzystywałem czas wolny na spacery do kościoła w Leśnej lub Witulinie i grę w piłkę. Graliśmy w siatkówkę, przeważnie na podwórku Mietka Kawki, ale też w sąsiednich wio-skach, które zapraszały nas do siebie.

Rada Powiatowa Zrzeszenia LZS zafundowała nam w nagro-dę wyjazd do Lublina - związany z kilkudniowym pobytem w tym mieście - na uroczystości X-lecia Polski Ludowej. Poczytaliśmy to za duży zaszczyt.

Na wyprawę udaliśmy się kilkuosobową grupą. Pociągiem, przez Łuków i Lubartów. Lublin, uznawany za pierwszą stolicę od-rodzonej Polski, na czas jubileuszu przystroił się odświętnie. Mia-sto zostało wypucowane. Był to mój pierwszy kontakt z Lublinem.

Nabrałem do niego wiele sentymentu i później związałem się z nim emocjonalnie.

Spodobała się nam zwłaszcza świeżo odrestaurowana starówka, ciasna i urokliwa, spokojna. Weszliśmy na wieżę Bramy Krakowskiej, skąd rozciąga się widok na Lublin. Poznaliśmy Zamek Lubelski, w którym Niemcy urządzili kazamaty dla opornych Polaków, skąd zwy-kle się nie wracało. Nic nie powiedziano nam, nawet słowem, że po

wojnie w tych samych pomieszczeniach mordował ludzi Urząd Bez-pieczeństwa.

Oblicze martyrologii zeprezentował nam podlubelski Majdanek.

Duże wrażenie wywarły na mnie ustawione w szeregu drewniane ba-raki, wyposażone w prymitywne prycze. Zachowały się place odpraw, gdzie - bez względu na pogodę - odbywały się apele więźniów. I poru-szająca wyobraźnię ściana rozstrzeliwań, jak też szubienice, rowy wy-pełnione popiołem oraz szczątkami spalonych ludzkich ciał. A piece krematoryjne zdawało się, dopiero co wygasły...

Był też czyn społeczny. Myśmy porządkowali miejski park nieda-leko dworca kolejowego, sadzili drzewa i krzewy. Bywałem później w nim wielokrotnie, nijak nie byłem jednak w stanie ustalić, do sadzenia których z rosnących tam drzew przyłożyłem rękę.

Wróciliśmy do Jagodnicy pełni doznań i zadowoleni. Z osobami, które mogły pojechać z nami, lecz nie chciały lub nie mogły, dzieliłem się chętnie wrażeniami; podobnie jak z tymi, które o to prosiły. Było czego żałować.

Myślami byłem jednak zupełnie gdzie indziej. Niepewny tego, czy zostanę studentem, czy też może nauczycielem, starałem się odpędzać od siebie zwątpienia. Nawet randki, do których - przyznam - specjal-nie mspecjal-nie specjal-nie ciągnęło, specjal-nie były tak beztroskie, jak być powinny.

To, co jeszcze niedawno, a więc praca w szkole, miało stanowić dla mnie powód do chwały i dumy, stawało się wątpliwe i blade, a po-nadto wcale nie oczekiwane. Marzeniem stały się studia. Przeciągało się natomiast nadejście z UW powiadomienia o wyniku egzaminów.

Nie mając pewności, wziąłem udział w sierpniowej konferencji na-uczycieli powiatu bialskiego. Była ona poświęcona przygotowaniom do rozpoczęcia nowego roku szkolnego.

Podświadomie bagatelizowałem to wydarzenie, licząc w skrytości ducha na początek roku akademickiego. Dowiedziałem się od Tade-usza Maziejuka, że Krzywowólka, w której miałem zadebiutować, to mała wioska w pobliżu nadbużańskich Sławatycz. A do tego mocno zukraizowana, co mnie niepokoiło. Tam miałbym wystartować samo-dzielnie w zawodzie. Sam! Pan i sługa.

Tadeuszowi przypadła w udziale Studzianka. Wioska o tradycjach tatarskich, położona w pobliżu Łomaz niedaleko Białej Podlaskiej.

Tych atutów była pozbawiona „moja” Krzywowólka. Zastanawiałem się, co stanie się ze mną, jeżeli utknę tam na dobre?

Konferencję prowadził powiatowy inspektor oświaty Franci-szek Sęczyk. Otrzymałem materiały niezbędne do rozpoczęcia nauki, dzienniki obecności i ocen oraz programy nauczania. Być może - po-myślałem - staną się one dla mnie „kotwicą”, która zadołuje mnie w Krzywowólce, o której dotychczas nawet nie słyszałem. Zapał do bel-frowania topniał z każdym dniem.

Konferencję zaplanowano na trzy dni. Noclegi przypadły mi w internacie technikum ekonomicznego. Drugi dzień, przeznaczony w całości na referaty i dyskusję, jak też luźne rozmowy, przebiegał tak, jakby mnie w ogóle to nie dotyczyło.

Zmiana w uosobieniu zaszła po południu trzeciego dnia. Była aku-rat przerwa. Antek wpadł zziajany, by powiedzieć mi, żebym wracał do domu, gdyż zostałem przyjęty na studia. Gdy listonosz dostarczył kart-kę z Uniwersytetu Warszawskiego, informującą, że zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów dziennikarskich i mam zapewnione miejsce w akademiku oraz stypendium - brat zaprzągł Siwka do wozu i popędził czym prędzej do Białej. Boże, cóż lepszego mogło mnie spotkać!

Czytałem po trzykroć szczęśliwą kartkę, by się upewnić, że to prawda. Jestem studentem!

Uścisnąłem brata, który cieszył się razem ze mną, widząc łzy szczęścia w moich oczach. Wstrzemięźliwy w reakcjach, tym razem Antek też się rozczulił.

- Och, bracie, gdybyż widziała to nasza matula! - wyłkał.

Wszystko co zaprzątało dotąd moją głowę, co niepokoiło i mar-twiło nagle zniknęło...

Poszedłem do inspektora, by oddać mu dzienniki lekcyjne oraz inne materiały szkolne. Powiedziałem, że na pewno nie zostanę na-uczycielem w Krzywowólce.

Sęczyk przeczytał moją kartkę z UW i zakłopotany zareagował:

- Sprawiłeś mi, bratku, wielki kłopot, bo co ja pocznę teraz z tą Krzywowólką? Kogo znajdę na twoje miejsce?

Przeprosiłem grzecznie. Wracaliśmy furmanką do Jagodnicy szczęśliwi jak nigdy. Nazajutrz wiedziało pół wsi, że Heniek Mazieju-ków będzie studentem.

IV. W POKŁONIE WIEDZY I PRAWDZIE Siła kolektywu

Zamieszkałem w akademiku przy ul. Kickiego na Grochowie.

Naprzeciw siebie, po obu stronach ulicy, stały dwa długie 4-piętro-we bloki mieszkalne. Jeden żeński, drugi męski. Podzielone były na nieduże pokoje, w których stała szafa na ubrania, był stolik z krzesłami i regał na książki, a przy ścianie - dwie pary piętrowych metalowych łóżek.

Łazienka, ubikacja i kuchenka - wszystko wspólne - ulokowane zostało na zewnątrz, po obu stronach środkowej klatki schodowej. Je-żeli ktoś posiadał wiktuały, był zmuszony trzymać je w walizce pod łóżkiem, obok butów, albo za oknem. O lodówkach nikt nawet nie słyszał. Na dole była stołówka i był też skromny bufet.

Przez cztery lata, od października 1954 do lipca 1958, akademik zastępował mi dom. Dobraliśmy się do kompletu zupełnie przypadko-wo, a pomimo to nie dochodziło między nami do kłótni. Koleżeńskie zaufanie, wzajemny szacunek i tolerancja ukształtowały się samoistnie i uzyskały naszą aprobatę.

Jakkolwiek, jeśli się przyjrzeć bliżej, każdy z nas był inny i dźwigał odmienny bagaż doświadczeń oraz miał swoje przyzwyczajenia. Na swój sposób każdy był oryginałem.

Marian Filanowicz, którego nazywaliśmy - za jego aprobatą - Markiem, był od nas nieco starszy. Przybył z Łodzi. Syn robotnika.

Nerwus. Bawidamek. Uganiał się wytrwale za spódniczkami. Da-tujące się od czasu wojny, szkolne braki i zaległości w nauce, nad-rabiał mozolnie. Marian Filanowicz, jak w przypadku kilku innych osób, studia wyższe poprzedził nauką w łódzkim Studium Przygo-towawczym.

Tak jak Andreas Sterojanos, który co prawda mieszkał w innym pokoju, ale był związany z nami, podobnie jak Karol Badziak, także z Łodzi. Już nie pomnę czy Sterojanos był Grekiem czy też Mace-dończykiem, w każdym razie trafił do Polski uciekając z Grecji, by uniknąć prześladowań za udział w niedawnym powstaniu Melojani-sa. Sterojanos, bardzo koleżeński, zawzięty i uparty, popadał łatwo

w nerwy; gdy tylko coś nie układało się po jego myśli albo kiedy pojawiał się trudny problem. Klął, złorzeczył. Kiedyś zrugał niemi-łosiernie polonistkę tylko dlatego, że ta zwróciła mu uwagę, iż mówi źle po polsku.

- A ty myślisz - tłumaczył - że ja k... miałem czas na naukę? Ja nauczyłem się zabijać ludzi, zamiast pióra w ręku miałem karabin. Ja nie siedziałem w ławce szkolnej, jak ty paniusiu, a wysoko w górach, głodny i przemoknięty... Jak ty będziesz mówić w moim języku, też łatwo się nie dogadamy!

Adam Orłowski wybrał łóżko pod Marianem Filanowiczem.

Przybył na studia ze wsi Strącze Wielkie pod Wschową na Ziemi Lu-buskiej, gdzie była spółdzielnia produkcyjna, której przewodniczył jego ojciec. Rodzina Adama wywodziła się zza Buga, a na Ziemie Za-chodnie przybyła w ramach repatriacji.

Czasem pokpiwaliśmy dobrodusznie z kołchozowego rodowo-du Adama. Był gorącym zwolennikiem „kołchozów”, podczas gdy ja sprzeciwiałem się im, obstawiając zdecydowanie za gospodarstwami chłopskimi. Między nami dochodziło na tym tle do częstych sporów, które śmieszyły kolegów.

Istotne dla nas było to, że rodzice Adama przysyłali raz w mie-siącu dużą paczkę z żywnością. A on, chociaż wspólnotowy, hoł-dował nawykom sobkowskim, nie chcąc dzielić się z nami smako-łykami. Ale na to znalazł się sposób, bo - skoro sam tego nie chciał - ukradkiem podkradaliśmy mu co się dało, a szczególnie podsuszo-ną kiełbasę palcówkę, smalec z cebulą oraz kruche ciastka domowe-go wypieku. Adam, spostrzegając topniejące zapasy, podejrzewał, że to my podbieramy mu zapasy, lecz niczego nie był w stanie udowod-nić. Walizki nie zamykał na klucz, bośmy go wcześniej wyrzucili za okno. Zabezpieczał ją po swojemu, zastawiając pułapki, by się upewnić czy ktoś tam nie grzebał. Mietek Pisarek odkrył podstęp i dobierał się do zapasów tak, aby nie zostawiać śladów. Adam kręcił z niedowierzania głową i nadal sporządzał sprytne pułapki. Aż w końcu przemógł się i gdy przychodziła paczka ze wsi, mieliśmy dar-mową wyżerkę.

- I jak tu - tłumaczył Pisarek - nie ufać w siłę kolektywnego od-działywania?

Jednakże nie udało się nakłonić Adama do gry w karty. Czy to w brydża, czy też - na pieniądze oczywiście - w pokera. Za-wziął się w swoim sprzeciwie. Postępował słusznie, gdyż ponad karty przekładał książki i podręczniki. Zaglądał natomiast do nas bardzo chętnie Tadeusz Ceglarski, rodem z Gdyni, który objawiał dużą namiętność do hazardu. Zgarnął kiedyś trzecią część mego stypendium.

Największym kujonem, jak się nam wydawało, był Longin Pastu-siak, też z łódzkich Baut. Sympatyczny i miły, ale stanowczy i uparty.

Gdy inni już spali, albo rżnęli w karty, Longin przechadzał się po długim korytarzu i wkuwał angielskie słówka, Byli i tacy, którzy kpili z jego postawy, bo też wtedy języki obce były nam prawdziwie obce i zdawały się zbędne. Lecz to Login miał rację i wyobraźnię. Już wtedy myślał serio o swojej przyszłości, którą sobie znakomicie wykuł. Stał się profesorem, wybitnym amerykanistą, autorem cenionych książek o prezydentach USA i w ogóle o Ameryce. Był marszałkiem Senatu i posłem. Niektórzy uważali, że to raczej efekt trafnego doboru żony, którą była córka Edwarda Ochaba, ale źródeł powodzenia szukać trzeba w głowie.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 51-56)