• Nie Znaleziono Wyników

WRASTANIE W WARMIĘ I MAZURY Zawładnęła moim sercem

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 144-150)

Serwilizm bez granic

VIII. WRASTANIE W WARMIĘ I MAZURY Zawładnęła moim sercem

Chcąc skończyć z kawalerskim stanem, wygodnym i uciążli-wym zarazem, pomyślałem o ożenku i założeniu rodziny. Lecz którą z dziewczyn uznać za kandydatkę na żonę? Serce nie sługa, a los - jak się powiada - bywa często ślepy. Natomiast marzenia i wyobrażenia - zawodne.

Gdy ją poznałem, Hali-na Mierczyńska pracowała w ZSL w charakterze instruktora.

Spotkałem ją najpierw w ZMW, gdzie działała społecznie. A więc, rzec by można, bratnia dusza, biorąc pod uwagę pasję.

Rzeczywistą przyczyną tego, że coś zaiskrzyło między nami było oczywiście co innego. Zawróci-ła mi głowę ciepłem i wrażliwo-ścią, temperamentem i urodą, a potem - po prostu - zawładnęła moim sercem. Kruczo-czarne, kędzierzawe włosy, które lubi-łem tak namiętnie przeczesy-wać palcami, splatała wtedy w grube warkocze sięgające pasa.

Uśmiechała się uroczo i spoglą-dała zalotnie, ale z ukrywaną nieśmiałością.

Długo spoglądaliśmy na siebie bez słowa. Później puściłem do niej perskie oczko, a ona odpowiedziała mi tym samym, uśmiechając się szczerze.

Była absolwentką, z dyplomem inżyniera rolnika, olsztyńskiej Wyższej Szkoły Rolniczej. Ujął mnie także jej trudny los. Opowiadała o ojcu, który - z zawodu nauczyciel - będąc podporucznikiem WP miał

Pobraliśmy się we wrześniu 1961 roku.

bronić w 1939 roku Polski na jej wschodnich kresach. Gdy napadli zdradziecko Sowieci, Kazimierz Mierczyński starał się wyprowadzić swój oddział - wedle rozkazu - do Rumunii. Zagarnęli ich radzieccy żołnierze kiedy byli już blisko Zaleszczyk. Osadzili go w obozie i wio-sną 1940 roku zbiry NKWD zamordowały w Charkowie strzałem w tył głowy. Zawsze, odkąd pamiętam, Halka rozczulała się nad losem ojca, którego dotkliwie jej brakowało.

Jej matka Irena, też nauczycielka, pracowała w wiejskiej szkółce w Krośnie pod Ornetą na Warmii. Samotna, borykając się z truda-mi życia, wychowała dwie córki, starszą Halinę i młodszą Zofię, która wtenczas była już żoną Stanisława Drozda, oficera-lotnika.

Zadurzyłem sie w Halince niczym sztubak, chociaż zbliżałem się już do 25. roku życia. Gościłem często w Krośnie i w pokoju sub-lokatorskim u Bałżuków, wynajmowanym przez Halkę i jej serdecz-ną koleżankę Hanię Wierzbicką, miłą i czupurserdecz-ną, ładserdecz-ną. Mieszkanie znajdowało się w poniemieckiej kamienicy przy ul. Waryńskiego na

„Zatorzu”. Gospodarze, Bronisław i Eugenia Bałżukowie zapewniali im spokój i swobodę. Byli to ludzie prości i życzliwi, mający na utrzy-maniu dwóch synów, Gienka i Jurka.

Błażuk był zwrotniczym na olsztyńskim węźle PKP, a jego żona portierką w akademiku WSR na Kortowie. Bronisław, zgarnięty pod-czas łapanki, spędził okupację na przymusowej robocie u bogatego baura w Prusach Wschodnich. Pobyt ów, co mnie zaskakiwało, chwa-lił sobie, bo - jak podkreślał - „miał co jeść i gdzie spać”. Znajdował ponadto uznanie i skrywaną życzliwość u żony bauera, której mąż walczył na wschodnim froncie. Błażuk nauczył ją, jak ma postępować, żeby podbierać śmietanę z mleka zabieranego przez rząd w ramach wojennego kontyngentu, czy też - bez narażania się na karę - na swoje potrzeby utuczyć w ukryciu świniaka.

- Nie byłbym Polakiem, gdybym nie umiał przechytrzać Niem-ców! - z dumą zaznaczał Błażuk.

Eugenia była także na przymusowych robotach. Po przejściu frontu, gdy Prusacy uciekali na zachód, oboje postanowili nie wracać do swoich rodzin, osiąść w Olsztynie, gdzie o opuszczone mieszkania było nietrudno. Uznali, iż na to miasto zasłużyli ciężką i darmową pracą u Niemców.

Odtąd każdą okazję spędzałem u Halki, stając się gościem w swo-ich katakumbach. Trwało to kilka miesięcy. Zachęcałem Halkę, by po-znała moja rodzinną Jagodnicę. Już byliśmy po słowie, kiedy odważyła się tam pojechać. Podkreślałem, że musi być przygotowana na to, iż mieszkańcy wsi będą ją oglądać z każdej strony.

I tak było. Gdy wjechaliśmy furmanką do wąskotorówki w Witu-linie, spoza płotów i w oknach chałup pojawiały się twarze tych, którzy chcieli zlustrować po swojemu „jaką to kobitkę znalazł nasz Heniek”.

Spojrzenia ciekawskich towarzyszyły podczas spacerów i wyjścia do kościoła. Halka znosiła to dzielnie. Polubiła moją małą Jagodnicę.

Przypadła do gustu krewnym. Cioci Paulinie Misiejuk, jej córce Mariannie i zięciowi, a mojemu szwagrowi, Henrykowi Juszczukowi, jak też Maziejukom z Terebeli, memu ojcu chrzestnemu Stanisławowi i cioci Janinie.

Znalazła wspólny język z moją bratową Franciszką i moim bratem Antonim, jak tez z sąsiadami. Janka, mego młodszego brata, poznała później. Marianna Koszołkowa, podobnie jak Helena Czerkiesowa, nasze sąsiadki, polubiły ją. Była to zresztą sympatia odwzajemniona.

Halka, ludziom ciepła i bliska, wrosła w Jagodnicę jeszcze zanim stała się moją żoną.

Pobraliśmy się we wrześniu 1961 roku. Jak bywało o tej porze na Warmii i Mazurach, dzień był ciepły, świeciło słońce. W roli świadków wystąpili nasi przyjaciele: wspomniana Hania Wierzbicka i Janusz Wieczorkiewicz, zabiegający wtedy o jej względy. Skromne przyjęcie weselne odbyło się w sali, w której miały miejsce zebrania i narady.

Były, jakżeby inaczej, gratulacje, toasty i tańce, a stoły - stosow-nie do okoliczności i ówczesnej rzeczywistości - zostały zastawione jadłem i butelkami. Patrząc na zdjęcia weselne, jakie porobił nam Ste-fan Suchorab, trudno ustrzec się przed wzruszeniami. Jakże byliśmy młodzi. Pogodni i ufni co do swej przyszłości!

I jak bardzo, o mój dobry Boże, impreza ta oddaliła się w czasie.

Ileż to już lat wspólnie idziemy przez ten świat?

Gdzież podziały się młodzieńcze uniesienia, gdzie werwa i zu-chwałość, wiara w siłę ducha i wytrzymałość? Cóż takiego stało się w międzyczasie? Gdybyż chociaż na krótko, choćby przejściowo, udało się powstrzymać szalony upływ czasu i powrócić do lat młodości!...

N i e z a po m n i a n e chwile. Nasze we-sele. Skromne, ale miłe i radosne. Były tańce (u góry my oboje, Halka i ja). I były żarty, jak tutaj (u góry z prawej), gdy Janusz Wieczor-kiewicz i kpt.

Stani-sław Drozd wciskają prezent mamie Haliny, Irenie Mierczyńskiej. Na zdjęciu z prawej: rozbawiona Halka, obok niej Hania Wierzbicka, wi-doczni bokiem Janusz Wieczorkiewicz i ja, a z lewej: Stanisław Drozd i jego żona Zofia, siostra Haliny. U dołu: Młoda Para i jej świadkowie, Hanka Wierzbicka i Janusz Wieczorkiewicz. A na zdjęciu obok stoją przy nas (od lewej): Mieczysław Kujawa, Danuta Bobrzecka, Janusz Wieczorkiewicz, Hania Wierzbicka i Irena Kropiewnicka.

I wtedy, mimo wszystko, radość mieszała się troskami i smutkiem.

Zabolała nieobecność na weselu moich najbliższych z rodziny. Bo ci z Jagodnicy, Antek i Frania, brat z bratową, nie mogli oddalić się z gospo-darstwa nawet na dwa dni. Należało pilnować dzieci, prowadzić pilne roboty polowe, obrządzać inwentarz. Janek zaś, mój młodszy brat, któ-ry wtedy mieszkał w Miastku, zapadł się gdzieś głęboko w podberliń-skich lasach, odbywają strategiczne ćwiczenia wojskowe. Lecz później, kiedy tylko mógł, ów dobry braciszek w te pędy nas odwiedził!

Dopisała rodzina Halki. Jej mama Irena i siostra Zula z mężem Stanisławem. Staszek? Polubiłem szwagra. Ceniłem go za trud i posta-wę. Był człowiekiem twardym, ideowym, o jasnych zasadach. Wyrósł na oficera LWP, wybierając dla siebie taką właśnie drogę awansu spo-łecznego. Wywodząc się z podrzeszowskiej biedy, osiągnął zaszczyty w lotnictwie. Zaocznie skończył studia wyższe, nie zatracił społecznej wrażliwości. Zmarł przedwcześnie, pochowany został na śródleśnym cmentarzu żołnierskim pod Poznaniem.

Kiedy biły werble i grzmiała salwa honorowa, myślałem z uznaniem o drodze, jaką przeszedł. Jako żołnierz, kwaterował gdzie przypadło. A to w Ornecie, gdzie zlokalizowane było lotnisko wojskowe, a to w Świdwi-nie i Malborku, potem w Poznaniu, w którym zadomowił się na dobre i gdzie dopadła go śmierć. Zdążył dosłużyć się stopnia pułkownika.

Myśmy swoją rodzinę stwarzali od zera. Przecież jeżeli bieda ze-szła się z biedą, to od tego nie mogło być syto i bogato. Przyszło nam dorabiać sie wszystkiego - dosłownie wszystkiego - od początku. Od widelca i noża, talerza, pościeli i łóżka, spodni i swetra. Pozbawieni bogatych ciotek i wujków, krewnych za granicą, jak też oszczędności byliśmy skazani na siebie. Zresztą, szczerze mówiąc, wcale i nigdy nie zabiegaliśmy o przysłowiowego złotego cielca. Pewni byliśmy, że jakoś poradzimy sobie. Damy radę i nie zginiemy marnie, mając wykształ-cenie i ręce zdolne do pracy. I chęć do lepszego życia oraz nadzieję na przyszłość. Z wieloma wprawdzie niewiadomymi, może nawet pułap-kami, ale ufni powodzenia.

Optymizm nas nie opuszczał. Spotęgowany zaradnością i szansą na poprawę losu - stał się on siłą napędową naszego postępowania. Po-mocną dłoń, jako pierwsi, podali nam koledzy z ZSL. Prezes Czesław Sadowski udostępnił służbowe pomieszczenia do zamieszkania. Był

to niewielki pokój przedzielony przepierzeniem na dwie klitki. Jakoś udało się tam ustawić tapczan, szafę i stolik, które przywędrowały do nas za sprawą kolegów. Na wyposażeniu była też płytka gazowa i był kaloryfer centralnego ogrzewania. I były dwa okna, jedno od zachodu, a drugie od południa.

Ciasno, ale swojsko. Jako tako dawało się tam mieszkać. Co praw-da nie praw-da się tego w żaden sposób porównać z tymi warunkami, w jakich obecnie młodzi rozpoczynają samodzielny małżeński byt, lecz były to zupełnie inne czasy. Mogliśmy nawet przyjmować gości, cza-sem po kilka osób naraz, a ostatecznie również przenocować kogoś na polowym łóżeczku. Złożone czekało zawsze na odpowiednią okolicz-ność. Bo jak się chce i ma dobre chęci, skłonność do ustępstw, da się znieść nawet niewygodę.

Lecz o dziecku można było jedynie pomarzyć. Odkładaliśmy to na potem. Ponadto bywaliśmy często poza domem. Praca żony spro-wadzała się do wyjazdów do powiatów, gmin i wsi, a ja w poszuki-waniu reporterskich tematów także dużo podróżowałem. Zdarzało się tak, że gdy ona przebywała w okolicach Braniewa czy Pasłęka albo Morąga, czy też Iławy, ja buszowałem gdzieś pod Piszem, Szczytnem albo Giżyckiem, czyli w innej części Warmii i Mazur.

Nie dałoby się tego pogodzić, gdybyśmy nie mieli do siebie zaufa-nia. Czasem nachodzi refleksja po upływie wielu lat, że kiedy w kraju doszło do zmiany ustroju człowiek zastanawia się i pyta siebie nieraz zgoła serio: a po cóż było u licha tak bardzo się poświęcać? Czy wy-siłek ten nie był przesadnie rzetelny, a może nawet zbędny? Może - z czego liczni poczynili sobie potem zasługi - lepiej było kombinować?

Tyle, że do obijania się i lekceważenia obowiązków trzeba posiadać odpowiednie predyspozycje, których nam obojga brakowało.

Zawsze trafialiśmy jednak - co pozostało nam dotąd - na dobrych sąsiadów. Wtenczas byli nimi Bondyrowie, Henryk i Roma, mający na utrzymaniu dwie córki. Ludzie solidni i spokojni. Życzliwi i uczynni.

Nigdy nie doszło między nami do swarów. Bondyrowie udostępniali nam łazienkę i telewizor, zanim nie dorobiliśmy się swego, zapraszali na spotkania.

Henryk był pod Zamościem świadkiem pacyfikowanych przez Niemców wsi i gospodarstw podczas okupacji. Chodziło o

partyzan-tów, ale głównie o germańskie osadnictwo. Widział jak naziści odbie-rali siłą rodzicom dzieci przeznaczone na zgermanizowanie, jak Po-lacy przeciwdziałali temu. I znał prawdę o rozmiarach i charakterze walk partyzantów Batalionów Chłopskich w obronie Zamojszczyzny.

Ten czyn zbrojny BCh był przez długi czas, wskutek zaleceń partii, pomniejszany albo przemilczany.

Zdobywszy się na wiele wyrzeczeń, Henryk Bondyra zdobył za-ocznie wyższe wykształcenie. Zmarł zbyt wcześnie. Jego starsza cór-ka Alina, mając już tytuł doktora nauk, umarła licząc niewiele ponad 40 lat.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 144-150)