Wystartowałem do życia zawodowego w stolicy Warmii i Mazur z pozycji człowieka pozbawionego domowego oparcia i większych do-świadczeń. Z parą butów i w schodzonym ubraniu oraz płaszczyku podszytym wiatrem. A do tego - z pustym portfelem.
Willa przy ul. Kajki 4, króciutkiej i przytulnej, którą przejęła ZSL, wcześniej mieściła germańską lożę masońską. Na dolnym parterze wanie, odczuwalnie wpływały kształtowanie ówczesnych opinii, zwłaszcza w zakresie polityki społecznej.
Na zdjęciu górnym, od lewej: prof. Paweł Bożyk, prof. Władysław Szymański, prof. Tadeusz Kisielewski, polityk i wydawca Leon Jańczak, Józef Tejchma i red. PR Jerzy Grum.
Zdjęcie środkowe, od prawej: Stanisław Mieńkowski, prezes zarządu SWL, prof. W. Zawadzki, prof. Andrzej Tymowski, Włodzimierz Jasiński i dr Kazimierz Chłopecki.
Na zdjęciu dolnym, od lewej: Teofil Stanisławski, prof. Stanisław Gebethner i autor książki. Zdjęcie prawe: prof. Adam Dobroński i Henryk Mazkiejuk.
z oknami wychodzącymi na ogród, służącymi nierzadko za drzwi - znajdowała się pakamera, którą określiłem mianem katakumb. Nazwa przyjęła się i zrobiła karierę. Opisałem ją - pod pseudonimem - na łamach „Głosu Młodych”; cotygodniowego dodatku do „Głosu Olsz-tyńskiego”.
Było to pomieszczenie mroczne, w kształcie winkla, w którym stały trzy łóżka, szafa i mały stolik. Była to przedtem służbówka, za-mieniona potem na noclegownię. Toaleta z łazienką znajdowała się na piętrze, dokąd prowadziły skrzypiące drewniane schody.
Drugą podobną izbę, uznaną za mieszka-nie służbowe, zajmował Florian Romańczyk z żoną. Byli to repatrianci zza Buga. On był gospo-darzem, pilnując porząd-ku w obejściu i ogródporząd-ku oraz naprawiając uszko-dzenia w biurze, ona zaś sprzątała pomiesz-czenia biura i zaparzała kawę. Polubiłem ich, a oni mnie. Zetknąłem się więc ponownie z proble-mami repatriacji, które były mi bliskie.
Wspomnę teraz - wybiegając myślami do przodu - o tyleż intere-sującym, co symptoma-tycznym wydarzeniu.
Było to parę lat po moim przybyciu do grodu nad Łyną, gdy byłem już żonaty Zjawił się u Ro-mańczyków gość przy-Rok 1958, niedługo po moim przybyciu do
Olsztyna. We dwóch siedzimy na schodach willi ZSL przy ul. Kajki 4, w katakumbach której znaleźliśmy kąt dla siebie. Koledzy ze studiów. Z lewej strony Bronisław Banasz-czyk, z prawej Henryk Maziejuk.
były z Białorusi. Ich krewny Władysław Kowalewicz. Czuł się na poły Polakiem i Białorusinem. Mógł skorzystać z repatriacji, lecz obawiał się tego, co może go spotkać, czego potem żałował.
Utrzymywaliśmy z Romańczykami, żona i ja, dobre stosunki, a oni byli bezdzietni i samotni. Zaprosili nas na spotkanie z zagranicz-nym gościem. Bliska okazała się nasza wylewność i wrażliwość na ludzkie sprawy. A że pobyt gościa trwał długo, był czas poznać się bli-żej. Władek Kowalewicz, brat Romańczykowej, pracował w kołchozie jako brygadzista i „szczotczyk”, gdyż także obliczał dniówki pracowni-cze. Był kimś ważnym. Lecz o tym, jak wielka nędza panowała w koł-chozie, zaświadczało to, że jego żona Irena otrzymała w charakterze rocznej zapłaty 128 kg zboża i 26 rubli. By utrzymać rodzinę, zmusze-ni byli kraść.
Jednak nie o takie szczegóły - jakich mógłbym zaprezentować wiele - chodzi mi w tej relacji. Jedynie o konfrontację odczuć, poglą-dów i zachowań Władka z polską rzeczywistością, która też przecież była socjalistyczna. Jego dziwiło praktycznie wszystko, co tutaj zoba-czył i z czym się zetknął oraz co usłyszał. Jego mentalność rażąco nie pasowała do tego, co zastał w Polsce.
Władek marzy o Warszawie. Obiecałem mu wyjazd do niej. Ponie-waż Mirosław Żurek, ówczesny prezes olsztyńskich ludowców, jechał na posiedzenie Sejmu, gdyż był posłem, poprosiłem go, żeby zabrał ze sobą białoruskiego gościa. Kierowcę samochodu poprosiłem zaś by w wolnym czasie obwiózł Władka po stolicy, pokazując mu najciekawsze jej fragmenty. Wcześniej ich obu poznałem ze sobą. Władek ucieszyła ta propozycja, a jednocześnie bał się skorzystać z niej, skory do rezygnacji.
- Nu, a ja - niepokoił się w przeddzień wyjazdu - nie zameldował tego milicji i nie mam przepustki na wyjazd do Warszawy. Czy z tego co złego nie będzie?
Tłumaczyłem, że u nas tego się nie robi, każdy jedzie dokąd chce, pomimo to Władek był niepewny.
- A co się stanie, jak mnie złapią i wsadzą do tiurmy - dopytywał.
- Nam nie wolno jeździć gdzie się chce, ot tak sobie, trzeba dostać od milicji zgodę...
Uspokoiłem Władka, przekonując do tej wyprawy, toteż wcze-snym rankiem wsadziłem go do Wołgi, którą Żurek jeździł do
Warsza-wy. Lecz, biorąc część kosztów na siebie, kupiliśmy Władkowi ubranie, koszulę i buty, żeby dobrze wyglądał. Był dumny, udając pana.
Władek powrócił ze stolicy szczęśliwy. Zauroczony nią, opowia-dał bez końca, co spodobało mu się najbardziej. Nigdy przedtem nie był w tak dużym mieście, a do tego tam, gdzie znajduje się władza najwyższa, partia i rząd. Gdy ochłonął, spytał:
- Kim był ten pan, z którym ja jechał?
Powiedziałem, że to „obłastny” prezes chłopskiej partii i do tego poseł Sejmu.
- Pasioł? - chciał się upewnić.
Potwierdziłem, a Władek mi na to:
- Patrz, taki wielki człowiek, a chciał ze mną rozmawiać. Py-tał mnie o zdanie, a jeszcze postawił obiad i jadł ze mną... Czy to możliwe?
Naturalne i zaskakujące zdziwienie Władka, objawiało się na róż-ne sposoby. Nijak nie pasowało to do spostrzeżeń i doświadczeń, jakie wywiózł zza Buga. Zauważyłem, że bił się z myślami, nie mogąc pogo-dzić ze sobą tego, co było tam i tutaj.
Kiedy przyszła pora powrotu na Białoruś, z żoną pomogłem ku-pić Władkowi prezenty. Zależało mu najbardziej, żeby zabrać ze sobą medaliki i krzyżyki, różańce oraz książeczki do nabożeństwa, które tam były niedostępne. Nabył ich tak wiele, że należało zastanowić się dobrze, w jaki sposób mógłby przekroczyć z nimi granicę. Nie było tajemnicą, że radzieccy celnicy ze szczególną starannością tropili
„wieszczi bogomolitsia”.
Znalazł się i na to sposób. Władek poupychał dewocjonalia mię-dzy ciuchy, jakie wywoził od nas, poprzyczepiał do bielizny i scho-wał pod wielometrowy inlet, którym się opasał. Część ich umieścił w spodniach z szerokimi wypustkami, które były wpuszczone w buty z cholewkami. Aby nie rzucało się to w oczy i nie było podejrzane, Wła-dek włożył na siebie spodnie wierzchnie, tak zwane „chruszczówki”
szerokie jak worek. I włożył na siebie nazbyt obszerną marynarkę. A na to wszystko wciągnął jeszcze płaszcz.
Prezentował się niczym manekin. Poradziliśmy, żeby czuł sie na-turalnie, nawet żartując, lecz poruszał się mało, kiedy przyjdzie prze-kraczać granicę.
Czekaliśmy cier-pliwie na list od Wład-ka. Napisał że na grani-cy nie miał problemu.
Polacy nawet go nie kontrolowali, a „swo-ich” poczęstował naszą wszystkich, aby obda-rzać ich a to modlitew-nikami, a to różańcami
mię-dzy nami przez parę lat. Aż nagle korespondencja się urwała. Ani nam, ani Romańczykom nie udało się dociec, z czego to się wzięło.
Czyżby wchodził w grę zakaz?
Wrócę do katakumb. Jedno ze znajdujących się tam łóżek przy-padło mnie. Na polecenie Krawieckiego, Romańczykowa wystarała się o pościel i koc. Prześcieradło wymieniała na świeże dopiero wtedy, kiedy było szare od brudu. Sąsiednie łóżko zajmował Roman Hryciuk, też podlasiak, uważający siebie za Ukraińca. Świeżo upieczony
absol-Znajomość z Władkiem Kowalewiczem utrzymywała się dłuższy czas. W styczniu 1965 r. spod Zelwy na Grodzieńszczyź-nie, gdzie mieszkał, nadeszła fotografia opatrzona tekstem: „Na długą i miłą pamiątkę zasyłamy swoje zdjęcie dla pań-stwa Hali i Heńka. Władek z Irką”.
went stołecznych studiów ekonomicznych, instruktor WK ZSL.
Roman wykazywał lo-jalność, ponieważ nie upły-nęło wiele czasu i zamienił legitymacje zieloną na czer-woną. Liczył na szybki awans, jakiego ZSL nie był w stanie zapewnić. Kariery nie zrobił tez Aleksander Kolańczuk, kierownik jednego z wydzia-łów WK, też zresztą ukraiń-skiego pochodzenia, który zachował się podobnie. Nie była to postać ciekawa. Po-dejrzliwy. Wobec mnie miał nieuzasadnione pretensje.
A ja wcale nie kładłem uszy po sobie, co wymagało inter-wencji prezesa. Olek odszedł jak niepyszny, wstąpił do PZPR, lecz niczego szczegól-nego to mu nie dało.
Antoni Sołoma, jeden z moich rówieśników, także z warszawskiego zaciągu, to był filozof specjalizujący się w ideologii.
Szaławiła, ale dobry kolega. Pochodził spod Rzeszowa. Antek czasami szokował niekonwencjonalnymi wypowiedziami, ale długo i konse-kwentnie wykazywał ludowcową wierność. Osłabł w zachowaniu do-piero wtedy, kiedy został wykładowcą na olsztyńskiej WSR.
Gdy miałem już zapewniony kąt do spania, Henryk Pugowski, główny księgowy ZMW, wypłacił mi zaliczkę na poczet przyszłej pen-sji, zaskarbiając moją sympatię. Polubiłem go szczerze. Okazał się życzliwy i koleżeński. Choć starszy ode mnie, obalił ze mną - byliśmy przecież imiennikami - niejeden kieliszek.
Jan Chudy, z którym działałem kiedyś w ZMW i ZSL. Lubiany i ceniony, ofiarny, pracowity. Zmarł, niestety, zanim ta książka trafiła do druku.
Poznałem w ZMW dużo interesujących ludzi. Jak to u młodych, przyjaźnie zawiązały się szybko i nie dzieliły odmienne zapatrywania.
Ale tylko nieliczne z tych znajomości przetrwały próbę czasu. Wspo-minam jednak dotąd z sympatią atmosferę życzliwości, zaufania i przyjaźni, panującą w tej organizacji.
Były to naprawdę koleżeńskie stosunki. Oparte o szczerość i za-ufanie oraz głębokie przekonanie co do sensu służenia pomocą mło-dzieży i wsi. Ceniłem doświadczenia zdobyte w ZMW, tak w czasach olsztyńskich jak i później. Wtedy czuliśmy się jedną rodziną.