• Nie Znaleziono Wyników

Od turystyki do polityki

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 124-130)

Praca w turystyce wiejskiej była tyleż interesująca, co trudna.

Podejmowałem się zadań, jakie w innych warunkach bym sobie darował. Było tak również wtedy, kiedy sytuacja wymusiła na mnie

„syberyjską” wyprawę.

Warszawa zleciła, abym po-wiadomił w trybie pilnym Pawła Rogińskiego, którego poznałem już wcześniej, o naradzie ZMW w stolicy, w której powinien on wziąć udział. Zima była ostra. Za-mieć. Linię telefoniczną do PGR Garbno, gdzie Paweł był dyrekto-rem zerwała wichura. Nie pozo-stało mi więc nic innego, jak po-jechać pociągiem.

Grabno znajduje się w poło-wie drogi między Korszami i Kę-trzynem. Był wieczór, wiał silny wiatr, kiedy wysiadłem na stacji kolejowej w Tołkinach. Poin-formowano mnie, którędy mam przedrałować prawie 5 km, aby dotrzeć do Grabna. Wiatr zacinał, mroził uszy i twarz. Nogi grzęzły w śniegu. Trzymałem się wąskiej drogi, która zaprowadzić mnie miała do celu. Z największym tru-dem dotarłem tam nocą, klnąc swój los.

Paweł Rogiński był zaskoczo-ny moją wizytą. Zdziwił się, że Trwał czas działania, pracy i...

amorów. We dwoje, sam na sam, z Halką Mierczyńską na le-śnym spacerze i (u dołu) Halka z Hanią Wierzbicką, z którą razem studiowała i mieszkała na stancji u Błażuków.

miałem odwagę wypuścić się w podróż w tak podłą pogodę. Zanim usłyszał, że stało się to właśnie z uwagi na niego, wyciągnął z komody pękatą butelkę koniaku. Zaznaczył, że to dla rozgrzewki.

Absolwent olsztyńskiej WSR, Paweł Rogiński wykazywał się du-żymi osiągnięciami, prowadząc PGR-owski kombinat. Pełen zapału i ambicji, ludowiec - cieszył się znakomitą opinią. Prezesował kołu ZSL, był członkiem ZMW, co nie podobało się PZPR, partia rada była mieć kogoś takiego w swoich szeregach. Uparła się przeciągnąć Pawła na swoją stronę. Podobnych przypadków było zresztą więcej. PZPR nie zamierzała tolerować ludowców w PGR. Zapadła więc decyzja, aby wyprowadzić koła ZSL z siedzib PGR, przenosząc je do sąsiednich wsi.

A potem postanowiono, że dyrektorem takiego gospodarstwa może być wyłącznie ten, kto nosi czerwoną legitymację. Nie mając innego wyjścia, Rogiński przyjął legitymację PZPR, rezygnując z członkow-stwa w ZSL, ale miało to miejsce dopiero później.

W tę mroźną noc musiałem wracać do Olsztyna, Paweł nakazał kierowcy odwieść mnie do Kętrzyna traktorem na gąsienicach. Jecha-łem więc kilkanaście kilometrów DT-em. Okazało się tymczasem, że wstrzymane zostało kursowanie pociągów. Wskutek braku miejsca w miejskim hotelu udałem się na nocleg do hotelu robotniczego przy kętrzyńskiej cukrowni.

Pracownicy pili tam na umór. Udało mi się jakoś uwolnić od ich pijackiej gościnności, snu jednakże nie było. Przekimałem resztę nocy.

Hotel opuściłem zmęczony i z opuchniętą głową, by jak najszybciej dotrzeć na dworzec PKP. Pociąg w stronę Olsztyna odszedł jednak do-piero przed południem. Bodaj to wtedy, kiedy ślęczałem w chłodzie w poczekalni, powiedziałem sobie, że mam już tego dość.

No i rozstałem się z funkcją instruktora turystyki wiejskiej. Choć tak naprawdę stało się to dlatego, bym mógł zapewnić sobie warunki sprzyjające podjęciu pracy w dziennikarstwie. Uznałem, iż zbliżę się do celu, jeśli podejmę pracę w WK ZSL na stanowisku instruktora - a więc znowu instruktora! - do spraw prasy. I nie myliłem się wcale, gdyż praca ta pozwalała nawiązać kontakty z gazetami regionalnymi i centralnymi, a w pierwszym rzędzie ludowcowymi.

Już wcześniej korzystałem z tej współpracy. Zaliczałem się do współpracowników wspomnianego „Głosu Olsztyńskiego” i tamtejszej

rozgłośni Polskiego Radia. Jej szefem był znany mi z ZMW Władek Król, ale na co dzień kontaktowałem się z Alfredem Stefańskim, miłym i uczynnym kolegą, który zmarł przedwcześnie, lub z Marianem Świetli-kiem. Redakcja PR mieściła się w sąsiedniej wilii, co ułatwiało kontak-ty. Zasilałem radio krótkimi notatkami informacyjnymi, dotyczącymi przeważnie działalności ZSL, które trafiały do ręki na fale eteru.

Nawiązałem kontakty z Czesławem Pazerą, ówczesnym redakto-rem naczelnym „Głosu Olsztyńskiego”. Zaczęło się od zamieszczania rozmówek i felietonów, informacji, na łamach cotygodniowego dodat-ku „Głos Młodych”. Prócz satysfakcji ważne były pieniądze. Publikacje dotyczące ZMW i LZS wzbogacałem potem o inne zagadnienia mło-dzieży wiejskiej.

Wkładkę redagował Edward Bonusiak, z którym studiowałem dziennikarstwo, co sprzyjało współpracy. Gdy Edek zginął w wypad-ku samochodowym pod Ostródą, jadąc po materiał prasowy, zastąpił go Roman Wachowiec, którego także znałem ze studiów. Powinności instruktorskie ułatwiały mi wprowadzenie ZSL-owskiej tematyki do mediów. Pisałem, organizowałem konferencje prasowe, ułatwiałem Koledzy z dziennikarki, którzy spotkali się okazjonalnie w Olsztynie.

Od lewej: Jerzy Grzybczak, Edward Bonusiak, Mieczysław Kujawa i Roman Wachowiec.

dziennikarzom dostęp do działaczy ZSL i materiałów związanych z rolnictwem.

Stąd brała się wizyta redaktorów w sie-dzibie stronnictwa. Zwłaszcza Stanisława Kuchcińskiego, Włodzimierza Mamiń-skiego i Stanisława Patoły oraz Jerze-go Ćwinarowicza, działająceJerze-go także w ZMW, który awansował potem - będąc redaktorem tygodnika „Nasza Wieś” - na szefa gabinetu I sekretarza KW PZPR.

Znałem większość olsztyńskich dzien-nikarzy, a oni mieli otwarte drzwi do mnie.

Odtąd tematyka stronnictwa często gościła w mediach, podczas gdy przed-tem zdarzało się to rzadko. Podwyższało to rangę ZSL. Tym sposobem

przełamy-wałem uprzedzenia i niechęć części aparatu partyjnego do rosnącej siły pozycji sojuszniczego stronnictwa. Zdobywałem przychylność pracowników prasy wobec ludowców.

Mogę uznać, że nobilitowałem ZSL swoim piórem, także na ła-mach gazet krajowych, mając ułatwiony dostęp tak do „Dziennika Lu-Halina Mierczyńska. Wte-dy, kiedy jeszcze była moją narzeczoną.

Rok 1960. Z Halką na morskim statku spacerowym w drodze na Hel.

Później byliśmy w górach. Idąc uroczą Doliną Kościeliską na pamiątkę zrobiłem jej zdjęcie.

dowego”, jak też „Zielonego Sztandaru” i „Orki” oraz tygodnika „Ga-zeta Chłopska”; ukazującego się w Poznaniu, a poświęconego głównie problematyce Ziem Zachodnich i Północnych. Stawałem się osobą znaną i rozpoznawalną.

Utrzymywałem nadal kontakty z ZMW, wspierając jego działal-ność. W Olsztynie funkcjonowało przeszło 40-osobowe koło ZMW, któremu przewodniczył Ryszard Chrzanowski, też dziennikarz, pod-czas gdy ja byłem zastępcą.

Jednak mieszkałem ciągle w katakumbach. Nie wypadało zapra-szać tam kogokolwiek, gdyż poczułby sie źle. Jedynym plusem było to, że kąt ów był całkowicie darmowy.

Przez katakumby przewinęło się kilka znanych mi osób, zwłaszcza z warszawskiego desantu, usiłujących zapuścić tutaj korzenie. Kończy-ło sie to zwykle niepowodzeniem. MKończy-łodzi uciekali stąd ze wstydem.

Staszek Przywuski wytrzymał najdłużej, bodaj ponad rok, by jednak udać się do Gdańska. Marek Cichoń, kolega ze studiów, gotów zatrud-nić się w ZW ZMW udawał ludowca, chociaż należał do PZPR. Spar-tańskich warunków nie był w stanie znieść dłużej niż parę miesięcy.

Czas dowiódł, iż postąpił rozsądnie, bo Marek zrobił później ka-rierę w warszawskim aparacie PZPR. A nam, czyli Krawieckiemu i mnie, udało się na krótko skusić do przyjazdu Mieczysława Kujawę.

Tym razem, żeby nie drażnić partyjnych doktrynerów, będąc ludo-wcem - Mietek udawał bezpartyjnego młodzieżowca. On też nie za-grzał dłużej miejsca ma zaklepanym już mu etacie w ZMW. Tak moc-no był zdegustowany uciekając stąd, że aż... zostawił w katakumbach prawy but, zabierając ze sobą lewy.

Marek Cichoń - był zgrywusem - lubił chadzać swoimi ścieżkami.

Z wielu dowcipów jego autorstwa, dwa utkwiły mi w pamięci. Jeden prawdę mówiąc mocno nas obruszył, bo był niesmaczny. Potrzebując na gwałt pieniędzy, a pochodził on z niezamożnej rodziny na Śląsku, Marek wysłał do mamy list. A że pieniądze nie nadeszły, tym razem wysłał telegram. Poinformował mamę, że gdy będzie czytać zawarte tam słowa, jego „nie będzie już na ziemi”.

Zaniepokojona tym mama wsiadła w pociąg i dotarła do aka-demika, dopytując co złego mogło się przytrafić synowi. Wyjaśni-liśmy, że nie ma powodu do łez i zmartwień, bo Marek wyleciał

właśnie samolotem do Katowic.

Kiedy dotarł do niej telegram, on był już w powietrzu, czyli na pokładzie samolotu, a więc poza ziemią. Pojąwszy z tru-dem ów dowcip, mama Marka zaklęła siarczyście.

Innym razem, pomny gło-dowych racji, Marek zdobył się na fantazję, przeznaczając bez mała całe stypendium na zakup szynki, którą spałaszo-wał niemalże za jednym zama-chem. Bo - jak tłumaczył - stoli-cy, Marek Cichoń zdążył wziąć udział w weselu naszego kolegi Bronisława Banaszczyka. Wese-le odbyło się w podolsztyńskiej wiosce, a Marek Cichoń udał się tam ze Staszkiem Przywuskim, przygotowany dobrze do tej im-prezy. Uznał że przed nadmia-rem alkoholu zabezpieczy się najlepiej, gdy wcześniej wymo-ści żołądek... gęsim tłuszczem.

Potwierdziło się to jednak tylko po części. Marek wprawdzie nie spił się na umór, jednak wszczy-nał nazbyt odważne dyskusje polityczne, które doprowadzały Mama Halinki, Irena

Mierczyń-ska, mieszkała wówczas - będąc nauczycielką - w szkole w Krośnie koło Ornety. U góry: Halka z sio-strzeńcem Jarkiem Drozdem, który jest teraz konsulem RP w Sankt Petersburgu - nad dziką i piękną rzeką Drwęcą. Na dole: jesteśmy - Halina i ja - na stadionie leśnym w Olsztynie.

niektórych weselników do wściekłości. I dlatego nie dotrwał do koń-ca tego wesela.

Natomiast Bronek Banaszczyk utknął na dobre w Olsztynie. Gdy wraz z Krawieckim ściągnąłem go z Łodzi nad Łynę, zaczepił się w katakumbach. Pracę otrzymał w ZW ZMW, gdy mnie już tam nie było by awansować później na funkcję

wiceprzewodniczącego. Byliśmy kumplami. Bronek ożenił się z Zo-sią, córką repatrianta ze wschodu, by tym samym osiąść na stałe w stolicy Warmii i Mazur.

Został redaktorem Polskiego Radia. Z mikrofonem radził so-bie zdecydowanie lepiej, aniżeli z piórem.

A mnie, jak wilka, do lasu cią-gnęło do zawodu. Im więcej pu-blikowałem, tym bardziej uświa-damiałem sobie, że muszę czym prędzej zerwać z polityką i zająć się dziennikarstwem. Zawód ten ceniłem z uwagi na luz i większą niż gdzie indziej samodzielność oraz możliwość wykazywania się

inicjatywą i osiągnięciami. Na własnej skórze doświadczałem, że o ile w polityce - zwłaszcza na niższym szczeblu - pracuje się zwykle na rzecz kogoś innego, ważniejszego, o tyle w dziennikarstwie wyłącznie na własne konto. Taki układ bardzo mi odpowiadał.

W dokumencie Słowa jak skiby... T. 2 (Stron 124-130)