• Nie Znaleziono Wyników

O DŁUGICH, CHOĆ WOLNYCH SPACERACH

W dokumencie CZARNY ŁABĘDŹ (Stron 162-168)

UCZĄC SIĘ OD MATKI NATURY, NAJSTARSZEGO I NAJMĄDRZEJSZEGO SYSTEMU

O DŁUGICH, CHOĆ WOLNYCH SPACERACH

W ciągu minionych trzech lat moje życie trochę się zmieniło, głównie na lepsze. Szczęście sprzyja nie tylko tym, którzy chodzą na przyjęcia, lecz także tym, którzy wydają książki – są zapraszani na jeszcze więcej przyjęć. Miałem za sobą ciężkie chwile, kiedy w Paryżu nazywano mnie traderem (czytaj: absolutnym prymitywem), w Londynie – filozofem (czytaj: myślicielem z nadmierną skłonnością do teoretyzowania), w Nowym Jorku – prorokiem (z przekąsem, ponieważ moje przepowiednie jeszcze nie zdążyły się sprawdzić), a w Jerozolimie – ekonomistą (czyli materialistą). Teraz z kolei uchodziłem niezasłużenie za proroka w Izraelu (a tam znaczy to naprawdę dużo), filozofa we Francji, ekonomistę w Londynie i tradera w Nowym Jorku (gdzie jest to zajęcie godne szacunku) i czułem presję, żeby nie zawieść związanych z tym oczekiwań.

Odkąd zdobyłem sławę, zacząłem dostawać obraźliwe listy; jedna osoba groziła mi nawet śmiercią (były pracownik zbankrutowanej firmy Lehman Brothers1), co bardzo mi schlebiało. Bardziej niż pogróżki przeszkadzały mi nieustanne prośby o wywiad dziennikarzy z Turcji i Brazylii. Dużo czasu zajmowało mi komponowanie uprzejmych odpowiedzi odmownych, w których odrzucałem zaproszenia na kolację z najnowszymi ważniakami w garniturach, byłymi ważniakami w garniturach, protoważniakami w garniturach i wyjątkowo paskudnymi szpanerami w garniturach.

Sława niosła ze sobą jednak pewne korzyści. Kontaktowały się ze mną osoby o podobnych poglądach – ludzie, których dawniej nie miałbym okazji poznać, o których istnieniu nie miałem pojęcia, z dziedzin wykraczających poza moje zwykłe zainteresowania. Pomogli mi oni rozwinąć moją koncepcję w nieoczekiwanych kierunkach. Często dostawałem wiadomości od ludzi, których pracę znałem i podziwiałem; w naturalny sposób stawali się moimi współpracownikami i krytykami. Nigdy nie zapomnę, jaką radość sprawił mi nieoczekiwany e-mail od Spyrosa Makridakisa, organizatora konkursów opisanych w Rozdziale 10, wielkiego pogromcy błędnych prognoz, albo wiadomość od Jona Elstera, wspaniałego uczonego i erudyty, który zintegrował starożytne idee ze współczesną myślą społeczną. Poznałem wspaniałych pisarzy i myślicieli filozoficznych, takich jak Louis de Bernières, Will Self, John Gray (filozof, nie wyznawca psychologii popularnej) czy lord Martin Rees; w każdym z tych czterech przypadków miałem dziwną ochotę się uszczypnąć, kiedy rozmawiałem z nimi o mojej własnej książce.

Później, dzięki znajomym znajomych, przy wielu kawach i winach deserowych, a także stojąc wielokrotnie w kolejkach do odprawy na lotniskach zacząłem rozumieć potęgę wiedzy mówionej, ponieważ dyskusje twarzą w twarz są dużo bardziej zajmujące niż wymiana korespondencji. Ludzie mówią rzeczy, których nigdy by nie napisali. Poznałem Nouriela Roubiniego (o ile mi wiadomo, jedynego zawodowego ekonomistę, który rzeczywiście przewidział kryzys z 2008 roku, i prawdopodobnie jedynego niezależnego myśliciela w tej branży). Zetknąłem się też z kategorią ludzi, o której istnieniu nie wiedziałem, czyli z dobrymi ekonomistami (którzy przestrzegają standardów naukowych), takimi jak Michael Spence i Barkley Rosser. Peter Bevelin i Yechezkel Zilber również pokazali mi teksty, których szukałem, sam o tym nie wiedząc – pierwszy z dziedziny biologii, drugi – z dziedziny kognitywistyki. W ten sposób skierowali moje myślenie na właściwe tory.

Zatem jestem w ciągłym kontakcie z wieloma ludźmi. Mój problem polega na tym, że znalazłem tylko dwie osoby, które potrafią prowadzić rozmowę podczas długiego (i wolnego) spaceru: są to Spyros Makridakis i Yechezkel Zilber. Niestety,

większość ludzi chodzi za szybko, myląc spacer z treningiem fizycznym. Nie rozumieją, że iść należy powoli, takim tempem, żeby zapomnieć, że się idzie – dlatego muszę stale jeździć do Aten (bo tam mieszka Spyros), żeby oddawać się mojej ulubionej czynności, czyli włóczęgostwu.

Moje błędy

Oczywiście ci ludzie bacznie przeanalizowali mój tekst. Po zapoznaniu się z ich komentarzami nie czuję potrzeby wycofania się z jakiejkolwiek tezy zawartej w pierwotnej wersji książki ani poprawienia jakiegokolwiek błędu (poza literówkami i drobnymi błędami rzeczowymi) – wyjątkiem są dwie powiązane kwestie. Na pierwszą z nich zwrócił mi uwagę Jon Elster.

Napisałem, że analizy historyczne są pełne błędów narracyjnych, ponieważ sądziłem, że tez historycznych nie można zweryfikować za pomocą prognoz i falsyfikacji. Elster wyjaśnił mi, że w pewnych sytuacjach teoria historyczna może się ustrzec błędu narracyjnego i zostać poddana próbie odrzucenia przez empirię – mowa o obszarach, których dotyczą odkryte dokumenty lub dane ze stanowisk archeologicznych, pozwalające obalić daną narrację.

To uświadomiło mi, że historia myśli arabskiej nie jest jednoznaczna i że popełniłem błąd, nie uwzględniając nieustannych zmian, jakim podlega historia przeszłości – zrozumiałem, że przeszłość także jest w dużej mierze prognozą. (Przypadkowo) odkryłem, że dałem się zwieść powszechnym przekonaniom o filozofii arabskiej, którym przeczą istniejące dokumenty.

Przeceniałem znaczenie sporu między Awerroesem a Algazelem. Sądziłem, że 1) był bardzo ważny i 2) zabił arabską falsafah.

Okazało się, że to mit, który niedawno obalili naukowcy (między innymi Dimitri Gutas i George Saliba). Większość teoretyków, którzy wypowiadali się na temat filozofii arabskiej, nie znała arabskiego, dlatego w wielu kwestiach puszczała wodze fantazji (należał do nich na przykład Leo Strauss). Jest mi z tego powodu trochę wstyd: chociaż arabski to jeden z moich języków ojczystych, opierałem się na źródłach z dziesiątej ręki, opracowanych przez badaczy, którzy go nie znają (a przy tym są na tyle zarozumiali i pozbawieni erudycji, że im to nie przeszkadza). Padłem ofiarą błędu potwierdzenia, o którym pisał Gutas: „Odnoszę wrażenie, że badacze zakładają z góry, co powinna głosić filozofia arabska, a później skupiają się wyłącznie na tych fragmentach, które potwierdzają ich założenia, tym samym uzasadniając swoje przekonania treścią analizowanych dzieł”.

Powtarzam: ostrożnie z historią.

ODPORNOŚĆ I KRUCHOŚĆ

Po zakończeniu pracy nad Czarnym Łabędziem przez pewien czas zastanawiałem się nad kwestiami opisanymi w Rozdziale 14: kruchością niektórych systemów o wysokiej koncentracji oraz złudzeniem stabilności. Doszedłem do wniosku, że źródłem wszystkich potencjalnych katastrof jest system bankowy. W Rozdziale 6, na przykładzie historii starych słoni, wyjaśniłem, że najstarsi nauczyciele są najmądrzejsi, ponieważ mieli okazję poznać ukryte sztuczki i heurystyki, których nie obejmuje nasz horyzont epistemiczny, a które pomogły im przetrwać w świecie bardziej złożonym niż ten, który na pozór potrafimy zrozumieć. Zatem starość implikuje wyższy stopień odporności na Czarne Łabędzie, chociaż nie ma na to gwarancji, o czym świadczy historia indyka. Starsze prawie zawsze oznacza trwalsze, ale niekoniecznie oznacza doskonałe. Niemniej jednak kilka miliardów lat przynosi znacznie pewniejsze dowody niż tysiąc przeżytych dni, a najstarszym istniejącym systemem jest bez wątpienia Matka Natura.

Można powiedzieć, że takie rozumowanie stało za epilogizmem lewantyńskich empiryków medycznych ery poklasycznej (na przykład Menodotosa z Nikomedii), jedynych lekarzy, którzy włączyli sceptycyzm w proces podejmowania decyzji w prawdziwym świecie. Byli też jedyną szkołą, która wykorzystywała filozofię w celach praktycznych. Ich metodą była tak zwana historia: możliwie najdokładniejszy zapis faktów z ograniczeniem interpretacji i teoretyzowania do minimum. Chodziło o przedstawienie zdarzeń bez omawiania ich przyczyn i generalizowania. Średniowieczni scholastycy zdegradowali tę nieteoretyczną formę wiedzy, wyżej stawiając bardziej eksplicytne formy nauki. Historia, czyli prosty zapis faktów, ich zdaniem ustępowała takim dziedzinom, jak philosophia czy scientia. Do tego momentu nawet w filozofii chodziło raczej o podejmowanie mądrych decyzji niż o zaimponowanie komisji decydującej o przyznawaniu etatów akademickich; natomiast medycyna była polem, na którym praktykowano (i zgłębiano) filozofię: Medicina soror philosophiae – „Medycyna, siostra filozofii”2.

Od czasów scholastyków domenie, która woli konkrety od uogólnień, przyznaje się podrzędny status w dziedzinie sformalizowanej wiedzy, dlatego doświadczenie i wiek są traktowane po macoszemu (zbyt duże nagromadzenie konkretów). Z większym uznaniem spotykają się ludzie z doktoratem, tacy jak doktor John.

Taka strategia może sprawdzać się w obszarze klasycznej fizyki, ale nie w bardziej złożonych dziedzinach; zabiła wielu pacjentów w historii medycyny, szczególnie przed narodzinami medycyny klinicznej, i wywołuje wiele szkód w naukach społecznych, szczególnie w chwili, gdy piszę te słowa.

Starzy nauczyciele uczą nas przede wszystkim tego, żebyśmy – odwołując się do terminologii religijnej – kierowali się w życiu dogmatami (regułami, które należy stosować, nawet jeśli się ich nie rozumie), a nie kerygmatami (regułami, które potrafisz zrozumieć i których cel jest dla ciebie jasny).

Matka Natura z pewnością stanowi złożony system, obejmujący sieci współzależności, nieliniowości i odporną ekologię (inaczej już dawno przestałaby istnieć). Przypomina człowieka w bardzo podeszłym wieku o doskonałej pamięci. Matka Natura nie zapada na alzheimera – są nawet dowody na to, że i ludzie nie traciliby tak łatwo władz umysłowych z wiekiem,

gdyby przestrzegali reżimu stochastycznych ćwiczeń i stochastycznego poszczenia, chodzili na długie spacery, unikali cukru, chleba, białego ryżu i inwestycji w papiery wartościowe, a także powstrzymywali się od uczestnictwa w zajęciach z ekonomii i lektury takich źródeł, jak The New York Times.

W tym miejscu przedstawię moje poglądy na to, w jaki sposób Matka Natura radzi sobie z Czarnymi Łabędziami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi – a potrafi wykorzystywać pozytywne Czarne Łabędzie znacznie lepiej niż ludzie.

Redundancja jako ubezpieczenie

Po pierwsze, Matka Natura lubi redundancje, a konkretniej – trzy typy redundancji. Pierwszy, najłatwiejszy do zrozumienia, to redundancja defensywna, ubezpieczeniowy typ redundancji, który pozwala przetrwać przeciwności losu dzięki dostępności części zamiennych. Weźmy ludzkie ciało. Mamy dwoje oczu, dwa płuca, dwie nerki, a nawet dwa mózgi (być może z wyjątkiem dyrektorów firm) – i każdy z tych organów może więcej, niż wymagają zwykłe okoliczności. Zatem redundancja równa się ubezpieczenie, a pozorne braki wydajności wynikają z kosztów utrzymywania tych części zamiennych i energii wydatkowanej na nie mimo ich bezczynności.

Dokładnym przeciwieństwem redundancji jest naiwna optymalizacja. Mówię wszystkim, żeby unikali (tradycyjnych) kursów ekonomii i wyjaśniam, że ekonomia nas zawiedzie i doprowadzi do katastrofy (a, jak przekonamy się dalej, istnieją dowody na to, że już nas zawiodła; lecz, jak ciągle powtarzałem w pierwotnym tekście, nie potrzebujemy tego udowadniać; wystarczy przyjrzeć się brakowi naukowej ścisłości – i etyki – w ekonomii). Przyczyna jest następująca: ekonomia bazuje zasadniczo na pojęciach naiwnej optymalizacji, przełożonych (kiepsko) na język matematyki przez Paula Samuelsona – a owa matematyka walnie przyczyniła się do skonstruowania społeczeństwa podatnego na błędy. Ekonomista uznałby, że utrzymywanie dwóch płuc i dwóch nerek jest mało wydajnym rozwiązaniem: weźmy pod uwagę koszty transportu tych ciężarów na sawannie.

Optymalizacja tego rodzaju zabiłaby nas przy pierwszym wypadku, pierwszej sytuacji „skrajnej”. Zauważmy też, że, gdybyśmy oddali Matkę Naturę ekonomistom, ta pozbyłaby się indywidualnych nerek – ponieważ nie potrzebujemy ich przez cały czas,

„wydajniej” byłoby sprzedać nasze nerki i korzystać z nerki centralnej na zasadzie timesharingu. Można by także wypożyczyć na noc swoje oczy, ponieważ ich nie potrzebujemy, aby śnić. Niemal każda główna idea tradycyjnej ekonomii (jakkolwiek nie tak duża jak liczba mniej ważnych) zawodzi przy modyfikacji jednego z założeń, czyli tzw. perturbacji, gdy zmienia się jeden parametr lub bierze się parametr, co do którego teoria dotychczas zakładała, że jest stały i stabilny, i zmienia się go w parametr losowy. W naszym żargonie nazywamy to randomizacją. Nazywa się to badaniem błędu modelu i konsekwencji takich zmian (moją oficjalną specjalizacją akademicką jest obecnie błąd modelu vel ryzyko modelu). Na przykład, jeśli model ryzyka zakłada, że mamy do czynienia z przypadkowością z domeny Przeciętnostanu, to nie uwzględni ogromnych odchyleń i będzie zachęcał do podejmowania dużego ryzyka nieuwzględniającego ogromnych odchyleń; w rezultacie strategia zarządzania ryzykiem będzie błędna. Dlatego mówiąc o Fannie Mae (instytucji, która zdążyła już zbankrutować), posłużyłem się metaforą beczki prochu.

Kolejny przykład rażącego błędu modelu to odkryta ponoć przez Davida Ricardo idea przewagi komparatywnej, która jest siłą napędową globalizacji. Głosi ona, że każdy z krajów powinien się skupić na tym, co „potrafi najlepiej”, jak powiedziałby doradca zawodowy (a dokładniej: na tym obszarze, w którym przegapia najmniej szans); jedno państwo powinno się specjalizować w produkcji wina, a inne w produkcji ubrań, chociaż któreś z nich może lepiej radzić sobie w obu tych branżach. Zastanówmy się jednak nad alternatywnym scenariuszem, w którym występują pewne perturbacje: co by się stało z krajem wyspecjalizowanym w produkcji wina, gdyby ceny tego trunku zaczęły się wahać? Wystarczy prosta perturbacja (na przykład założenie, że cena wina jest przypadkowa i może podlegać zmianom z domeny Ekstremistanu), żeby dojść do odwrotnego wniosku niż Ricardo. Matka Natura nie lubi nadmiernej specjalizacji, ponieważ ogranicza ona proces ewolucji i osłabia zwierzęta.

To wyjaśnia również, dlaczego obecne podejście do globalizacji (reprezentowane na przykład przez dziennikarza Thomasa Friedmana) wydaje mi się trochę zbyt naiwne i zbyt niebezpieczne dla społeczeństwa – jeżeli nie uwzględniamy jej efektów ubocznych. Globalizacja może sprawiać wrażenie wydajnej strategii, ale dźwignia operacyjna i stopnień interakcji między częściami składowymi systemu sprawiają, że problem występujący w jednym miejscu rozprzestrzeni się na cały układ. Można to porównać do ataku epilepsji w mózgu, kiedy zbyt wiele komórek uaktywni się w tym samym momencie. Pamiętajcie, że nasz mózg, świetnie funkcjonujący system złożony, nie jest „zglobalizowany”, a przynajmniej nie jest naiwnie „zglobalizowany”.

To samo dotyczy długu – naraża was na duże niebezpieczeństwo w warunkach perturbacji, szczególnie kiedy przestaniemy zakładać, że działamy w Przeciętnostanie. Obecnie słyszymy w szkołach biznesowych, że powinniśmy się zadłużać (od tych samych profesorów, którzy wykładają rozkład normalny, to wielkie intelektualne oszustwo, i inne pseudonaukowe koncepcje), wbrew wszelkim tradycjom – w końcu wszystkie kultury śródziemnomorskie od pewnego momentu opowiadały się przeciw zaciąganiu długów. Rzymskie przysłowie głosi: Felix qui nihil debet, czyli „Szczęśliwy, kto nikomu nie jest nic winien”.

Nasze babcie, które przeżyły wielki kryzys, doradziłyby nam strategię odwrotną od zadłużania, czyli redundancję;

namawiałyby nas, żebyśmy zgromadzili kilkuletnie dochody w gotówce, zanim podejmiemy jakiekolwiek ryzyko osobiste – co dokładnie odpowiada mojej strategii sztangi z Rozdziału 11: utrzymywania dużego zapasu gotówki i podejmowania agresywnego ryzyka z wykorzystaniem niewielkiej części portfela. Gdyby banki postępowały w ten sposób, historia nie znałaby kryzysów bankowych.

O tym, że dług oznacza problemy, czytamy już w zachowanych dokumentach babilońskich; bliskowschodnie religie zakazywały ludziom pożyczać pieniądze. Wnioskuję stąd, że jedną z funkcji religii i tradycji jest nakładanie zakazów po to, żeby chronić ludzi przed ich własną arogancją epistemiczną. Dlaczego? Dług sugeruje, że jesteśmy w dużej mierze pewni rozwoju wydarzeń w przyszłości i polegamy w znaczącym stopniu na prognozach. Jeśli pożyczycie sto dolarów i zainwestujecie je w jakiś projekt, i tak macie dług wysokości stu dolarów, nawet jeśli projekt się nie uda (za to będziecie w dużo lepszej sytuacji, jeżeli odniesiecie sukces). Zatem dług jest niebezpieczny, jeśli jesteście nadmiernie pewni przyszłości i ślepi na Czarne Łabędzie, co dotyczy nas wszystkich. Prognozowanie zaś jest szkodliwe, ponieważ ludzie (a zwłaszcza rządy) zaciągają długi w reakcji na prognozy (albo wykorzystują prognozy jako pretekst poznawczy do zaciągnięcia długu). Skandal prognozowania, o którym piszę, pogłębia jeszcze skandal zadłużenia: dług sprawia, że błędy prognostyczne są dla nas bardziej niebezpieczne.

Duże jest brzydkie – i kruche

Po drugie, Matka Natura nie lubi niczego, co jest zbyt duże. Nie bez powodu słoń jest największym zwierzęciem lądowym.

Gdybym wpadł w furię i ustrzelił słonia, mógłbym trafić do więzienia albo dostać burę od mamy, ale nie zakłóciłbym ekologii Matki Natury. Z kolei mój wniosek na temat banków z Rozdziału 14 – że „drżę na samą myśl”, co by się stało, gdyby upadł jeden duży bank, bo „upadek jednego oznacza upadek wszystkich” – okazał się trafny: upadek jednego banku, czyli Lehman Brothers, we wrześniu 2008 roku, wywołał krach całego systemu. Matka Natura nie ogranicza interakcji między elementami swojego systemu, ogranicza jedynie rozmiary poszczególnych jednostek tego systemu. (Dlatego nie nawołuję do zatrzymania procesu globalizacji i wyłączenia Internetu; jak zobaczmy dalej, znacznie większą stabilność można osiągnąć, powstrzymując rządy przed pomaganiem firmom, które się rozrosły, i przywracając przywileje drobnych przedsiębiorców).

Istnieje jednak jeszcze inna przyczyna, dla której struktury konstruowane przez człowieka nie powinny być zbyt duże.

Koncepcja korzyści skali, w myśl której przedsiębiorstwa oszczędzają pieniądze, kiedy osiągają większe rozmiary, a co za tym idzie – większą wydajność, często staje się powodem ekspansji i fuzji firm. Mimo braku dowodów na to, że większy może więcej, w społeczeństwie panuje przekonanie o korzyściach skali; w rzeczywistości dane empiryczne wskazują raczej na odwrotną zależność. Wciąż jednak dochodzi do fuzji przedsiębiorstw – z oczywistych względów: nie służą one firmom, za to przekładają się na wysokie premie na Wall Street; im większa firma, tym lepiej dla jej dyrektora naczelnego. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że wraz ze wzrostem rozmiarów firmy sprawiają wrażenie bardziej „wydajnych”, ale równocześnie stają się znacznie bardziej narażone na wpływ okoliczności zewnętrznych nazywanych Czarnymi Łabędziami w nawiązaniu do książki o tym samym tytule. Dzieje się tak, mimo że na pozór ich stabilność rośnie. Dodajmy do tego fakt, że kiedy firmy są duże, muszą przejść proces optymalizacji, żeby zadowolić analityków z Wall Street. Analitycy z Wall Street (z dyplomami MBA) wywierają na przedsiębiorstwa presję, żeby sprzedały swoją drugą nerkę i pozbyły się ubezpieczenia, aby podnieść swój „wskaźnik zysków na akcję” i „poprawić wyniki” – tym samym przyczyniając się do ich późniejszego bankructwa.

Razem z Charlesem Tapierem wykazaliśmy matematycznie, że pewna klasa nieprzewidzianych błędów i losowych wstrząsów szkodzi dużym organizmom znacznie bardziej niż mniejszym. W innym artykule obliczyliśmy, ile ogromne przedsiębiorstwa kosztują społeczeństwo; nie zapominajmy, że musimy zapłacić za bankructwo firm.

Problem z rządami polega na tym, że zwykle pomagają tym kruchym organizmom, ponieważ „zatrudniają wielu pracowników” i mają swoich lobbystów, których tak potępia Bastiat. Duże firmy otrzymują rządowe wsparcie, dzięki któremu stają się coraz większe i coraz bardziej kruche; w pewnym sensie zaczynają rządzić krajem – kolejne trafne przewidywanie Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Nikt natomiast nie zwraca uwagi na upadające zakłady fryzjerskie i inne drobne przedsiębiorstwa; one muszą być wydajne i przestrzegać praw natury.

Zmiana klimatu i „zbyt wielcy” truciciele

Często jestem pytany o to, jak należy podchodzić do zmiany klimatu w kontekście koncepcji Czarnego Łabędzia i moich koncepcji procesu podejmowania decyzji w warunkach nieprzejrzystości. Strategia, którą proponuję, powinna się opierać zarówno na niewiedzy, jak i szacunku dla mądrości Matki Natury, jako że jest od nas starsza, a przez to mądrzejsza, i nieraz udowodniła, że znacznie przewyższa intelektem naukowców. Nie rozumiemy Matki Natury na tyle, żeby móc przy niej majstrować – a nie ufam modelom prognozowania zmian klimatu. Mamy po prostu do czynienia z nieliniowościami i potęgowaniem błędów wynikających z efektu motyla, którym zajmowaliśmy się w Rozdziale 11, a odkrytym przez Lorenza dzięki modelom prognozowania pogody. Niewielkie zmiany wprowadzanych danych, spowodowane błędem pomiaru, mogą się przełożyć na ogromne różnice prognostyczne – i to przy optymistycznym założeniu, że posługujemy się właściwymi równaniami.

Od lat zanieczyszczamy środowisko, wywołując w nim poważne szkody, natomiast ci naukowcy, którzy dziś tworzą te skomplikowane modele prognostyczne, dotąd nie nadstawiali karku i nie próbowali nas powstrzymać przed narażaniem się na to ryzyko (przypominają tych „specjalistów do spraw ryzyka” w branży ekonomicznej, którzy skupiają się na rozstrzygniętych już problemach) – a teraz usiłują narzucić nam rozwiązania, które uważają za słuszne. Ale postulowany przeze mnie sceptycyzm wobec modeli nie oznacza, że zgadzam się z antyekologami i fundamentalistami rynkowymi. Wręcz przeciwnie:

musimy działać ze wszystkich sił na rzecz ochrony przyrody, ponieważ nie wiemy, w jaki sposób jej obecnie szkodzimy. To

słuszne podejście w warunkach niewiedzy i nieprzejrzystości epistemicznej. Jeśli ktoś twierdzi: „Nie ma dowodów na to, że szkodzimy przyrodzie”, należy odpowiedzieć zdecydowanie: „Nie ma też dowodów na to, że jej nie szkodzimy”; ciężar dowodu nie spoczywa na ekologach, tylko na tych, którzy zakłócają funkcjonowanie starego systemu. Co więcej, nie powinniśmy „próbować naprawiać” wyrządzonych szkód, ponieważ możemy przy okazji wywołać nowy problem, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.

słuszne podejście w warunkach niewiedzy i nieprzejrzystości epistemicznej. Jeśli ktoś twierdzi: „Nie ma dowodów na to, że szkodzimy przyrodzie”, należy odpowiedzieć zdecydowanie: „Nie ma też dowodów na to, że jej nie szkodzimy”; ciężar dowodu nie spoczywa na ekologach, tylko na tych, którzy zakłócają funkcjonowanie starego systemu. Co więcej, nie powinniśmy „próbować naprawiać” wyrządzonych szkód, ponieważ możemy przy okazji wywołać nowy problem, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.

W dokumencie CZARNY ŁABĘDŹ (Stron 162-168)