• Nie Znaleziono Wyników

JESTEM CZARNYM ŁABĘDZIEM: BŁĄD ANTROPICZNY

W dokumencie CZARNY ŁABĘDŹ (Stron 71-74)

PROBLEM MILCZĄCYCH DOWODÓW

JESTEM CZARNYM ŁABĘDZIEM: BŁĄD ANTROPICZNY

Wolę trzymać się konkretów i nie wprowadzać do tej dyskusji argumentów metafizycznych i kosmologicznych – na Ziemi jest tyle poważnych zagrożeń, które musimy wziąć pod uwagę, że metafizyczne dywagacje lepiej zostawić na później. Warto jednak rzucić okiem na teorię znaną jako antropiczna zasada kosmologiczna, ponieważ ukazuje ona konsekwencje naszych błędnych przekonań o pierwotnej stałości.

Współcześnie liczni filozofowie i fizycy (oraz ludzie należący do obu tych kategorii) analizują hipotezę samodoboru, która rozciąga regułę błędu Casanovy na całe nasze życie.

Zastanówcie się nad własnym losem. Niektórzy przekonują, że prawdopodobieństwo egzystencji kogokolwiek z nas jest tak niskie, iż nie da się go wyjaśnić tylko zbiegiem okoliczności. Pomyślcie, jakie są szanse na to, że wszystkie parametry przybiorą dokładnie takie wartości, które umożliwią nam istnienie (każde odchylenie od optymalnego poziomu sprawiłoby, że nasz świat eksploduje, rozpadnie się albo po prostu nie powstanie). Często się mówi, że świat wydaje się zaprojektowany idealnie pod nasze preferencje. Zgodnie z tą argumentacją nie mógł stać za tym zwykły przypadek.

Jednakże nasza obecność w próbie wypacza wszelkie kalkulacje prawdopodobieństwa. Jeszcze raz posłużę się historią Casanovy, na której można to ukazać znacznie wyraźniej niż przy użyciu typowych przykładów. Wyobraźcie sobie wszystkie potencjalnie możliwe światy jako małych Casanovów. Ten, któremu (przypadkowo) uda się przetrwać, uzna, że nie może to być zbieg okoliczności – najwyraźniej jakaś transcendentna siła prowadzi go i czuwa nad jego losem: „To zbyt mało prawdopodobne, żebym dotarł aż tutaj dzięki czystemu szczęściu”. Z perspektywy kogoś, kto śledzi losy wszystkich awanturników, prawdopodobieństwo znalezienia wśród nich Casanovy wcale nie jest niskie – ludzi żądnych przygód jest tak wielu, że któremuś musi się poszczęścić.

Problem wszechświata i rodzaju ludzkiego polega na tym, że jesteśmy tymi Casanovami, którzy przetrwali. Jeśli na początku istnieje wielu awanturniczych Casanovów, któryś z nich na pewno przetrwa przeciwności losu – a skoro żyjecie i możecie się nad tym zastanawiać, to prawdopodobnie chodzi właśnie o was (zwróćcie uwagę na ten „warunek”:

przetrwaliście, żeby móc o tym opowiedzieć). Zatem nie możemy już dłużej naiwnie szacować prawdopodobieństwa, nie uwzględniając tego, że nasza egzystencja nakłada pewne ograniczenia na proces, który nas tu przywiódł.

Załóżmy, że historia dopuszcza dwa typy scenariuszy: „ponure” (czyli niesprzyjające) i „różowe” (czyli sprzyjające).

Ponure scenariusze prowadzą gatunek do wyginięcia. Skoro piszę te słowa, to znaczy, że historia obdarzyła mnie „różowym”

scenariuszem, który pozwolił mi się tu znaleźć – sekwencją wydarzeń, dzięki której moi przodkowie uniknęli śmierci z rąk licznych najeźdźców plądrujących Lewant. Ponadto mój życiowy scenariusz nie obejmował kolizji meteorytu z Ziemią, wojny nuklearnej ani rozmaitych nieszczęść ze skutkiem śmiertelnym. Nie muszę jednak myśleć o losie całej ludzkości. Zawsze, gdy zastanawiam się nad własną biografią, zdumiewa mnie, jak często moje życie wisiało na włosku. Kiedy wróciłem do ogarniętego wojną Libanu w wieku osiemnastu lat, czułem się krańcowo wyczerpany i miałem dreszcze mimo upału. To był dur brzuszny. Gdyby zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej nie odkryto antybiotyków, już bym nie żył. Później jeszcze raz zostałem „wyleczony” z poważnej choroby, która wpędziłaby mnie do grobu, gdyby nie inne niedawne odkrycie medyczne.

Jako człowiek, który żyje w dobie Internetu, umie pisać i ma szansę znaleźć czytelników, korzystam również ze zdobyczy społeczeństwa i zdumiewającego braku wojny na skalę światową w ostatnim czasie. Ponadto zawdzięczam swoje istnienie rozwojowi rodzaju ludzkiego, który sam w sobie był przypadkiem.

Moja egzystencja jest znaczącym zdarzeniem o niskim prawdopodobieństwie, o czym często zapominam.

Wróćmy teraz do popularnych porad, jak zostać milionerem w dziesięciu prostych krokach. Człowiek, który odniósł sukces, będzie przekonywał, że jego osiągnięcia nie mogły być zwykłym przypadkiem. Na tej samej zasadzie hazardzista, który wygra w ruletkę siedem razy z rzędu, wyjaśni, że prawdopodobieństwo tak dobrej passy wynosi jeden na kilka milionów, więc musicie uznać, że doszło do interwencji jakiejś siły wyższej, albo uwierzyć w jego umiejętność wytypowania zwycięskich liczb. Jeśli jednak uwzględnicie liczbę hazardzistów i rozgrywek w kasynie (a jest ich w sumie kilka milionów), to stanie się dla was oczywiste, że takie szczęśliwe zrządzenia losu muszą się zdarzać. A jeśli o nich rozmawiacie, to zdarzyły się właśnie wam.

Zasada punktu odniesienia brzmi następująco: nie obliczajcie prawdopodobieństwa z perspektywy zwycięskiego hazardzisty (albo szczęściarza Casanovy, albo niezniszczalnego Nowego Jorku, albo niepokonanej Kartaginy) – uwzględnijcie wszystkich, którzy początkowo należeli do kohorty. Jeszcze raz przywołajmy przykład hazardzisty. Patrząc na całą populację początkujących hazardzistów, możecie być niemal pewni, że jeden z nich (choć nie da się przewidzieć który) będzie miał szczęście i wygra mnóstwo pieniędzy. Zatem jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy całą kohortę, nie ma w tym nic dziwnego.

Dopiero z perspektywy zwycięzcy (która nie uwzględnia przegranych) długa seria zwycięstw wyda się zbyt niesamowitym wydarzeniem, żeby dało się je wyjaśnić łutem szczęścia. Zauważcie, że „historia” to liczby uszeregowane na osi czasu. Liczby te mogą reprezentować poziom bogactwa lub dostosowania, lub czegokolwiek innego.

Powierzchowne „ponieważ”

Osłabia to w dużej mierze pojęcie „ponieważ”, stosowane często przez naukowców i prawie zawsze błędnie używane przez historyków. Musimy się pogodzić z nieostrością dobrze nam znanego „ponieważ”, nawet jeśli czujemy się z tym nieswojo (bo czujemy się nieswojo, pozbywając się kojącego złudzenia przyczynowości). Powtarzam, że jesteśmy zwierzętami poszukującymi wyjaśnień. Zazwyczaj zakładamy, że wszystko ma jasną przyczynę, za którą uznajemy najbardziej oczywiste wyjaśnienie. Tymczasem wyraźne ponieważ może nie istnieć; wręcz przeciwnie, często nie znamy nawet spektrum możliwych wyjaśnień. Fakt ten maskują jednak milczące dowody. Zawsze, gdy w grę wchodzi nasze przetrwanie, sama idea ponieważ zostaje poważnie osłabiona. Warunek przetrwania odbiera zasadność wszelkim możliwym wyjaśnieniom. Arystotelesowskie

„ponieważ” nie odzwierciedla silnego związku dwóch zdarzeń – jak przekonaliśmy się w Rozdziale 6, ma raczej zaspokajać naszą ukrytą słabość do formułowania wyjaśnień.

Zastosujcie powyższe rozumowanie do następującego pytania: dlaczego dżuma dymienicza nie zabiła większej liczby ludzi?

Istnieje mnóstwo powierzchownych wyjaśnień opierających się na teoriach intensywności dżumy i „naukowych modelach”

epidemii. Zamiast tego spróbujcie posłużyć się argumentem o osłabionej przyczynowości, omówionym w tym rozdziale: gdyby dżuma dymienicza zabiła więcej ludzi, komentatorzy (my) nie mogliby tego komentować. Być może zatem choroby nie charakteryzują się tym, że oszczędzają część ludzi. Zawsze, gdy w grę wchodzi wasze przetrwanie, nie szukajcie natychmiast przyczyn i skutków. Możemy nigdy się nie dowiedzieć, dlaczego przeżyliśmy tego rodzaju chorobę: jesteśmy tu dlatego, że, tak jak w historii Casanovy, rzeczywistość zgotowała nam „różowy” scenariusz, a jeśli trudno nam to zrozumieć, to dlatego, że jesteśmy zbyt przywiązani do idei przyczynowości i sądzimy, że mądrzej jest powiedzieć ponieważ, niż pogodzić się z przypadkowością w naszym życiu.

Moim zdaniem największy problem systemu edukacji bierze się właśnie z tego, że zmusza uczniów do szukania na siłę wyjaśnień rozmaitych zjawisk i szydzi z nich, jeśli nie mają opinii na dany temat, jeśli powiedzą: „Nie wiem”. Dlaczego zimna wojna się skończyła? Dlaczego Persowie przegrali bitwę pod Salaminą? Dlaczego Hannibal dostał po tyłku? Dlaczego Casanova poradził sobie z trudnościami? W każdym z tych przykładów bierzemy pod lupę pewien fakt, przetrwanie, i usiłujemy go wyjaśnić, zamiast odwrócić to rozumowanie i stwierdzić, że skoro nasze istnienie zależy od tego faktu, to nie potrafimy wyciągnąć z niego zbyt dalekosiężnych wniosków i zamiast tego powinniśmy uznać, że w pewnej mierze jest on dziełem przypadku (w praktyce przypadkowość jest tym, czego nie wiemy; powołując się na przypadkowość, zasłaniamy się niewiedzą). Nie chodzi tylko o to, że wasz profesor wyrabia w was złe nawyki. W Rozdziale 6 pokazałem, że gazety muszą szpikować artykuły związkami przyczynowymi, żebyście czerpali przyjemność z czytania. Ale bądźcie na tyle uczciwi, żeby oszczędnie gospodarować słowem „ponieważ”; spróbujcie ograniczyć jego użycie do sytuacji, w których owo „ponieważ” jest wnioskiem z eksperymentów, a nie z interpretacji historii z perspektywy czasu.

Podkreślam: nie twierdzę, że przyczyny nie istnieją; nie powołujcie się na ten argument, żeby nie wyciągać wniosków z historii. Mówię tylko, że nie jest to takie proste; traktujcie podejrzliwie każde „ponieważ” i obchodźcie się z nim ostrożnie – zwłaszcza gdy podejrzewacie, że istnieją jakieś milczące dowody.

Przyjrzeliśmy się kilku odmianom milczących dowodów, które zniekształcają naszą percepcję rzeczywistości empirycznej, sprawiając, że wydaje się bardziej wytłumaczalna (i bardziej niezmienna), niż jest w istocie. Razem z błędem potwierdzenia i błędem narracyjnym milczące dowody nie pozwalają nam właściwie ocenić roli i znaczenia Czarnych Łabędzi, przez co w pewnych okolicznościach możemy je poważnie przeszacować (choćby w przypadku szans na sukces literacki), a w innych – grubo ich nie doszacować (o czym świadczy nasze przekonanie o stałości historii czy niezmienności rodzaju ludzkiego).

Powiedziałem wcześniej, że nasz system percepcyjny nie może reagować na to, czego nie mamy przed oczami, ani na to, co nie wywołuje w nas emocji. Jesteśmy z natury powierzchowni: zostaliśmy skonstruowani w taki sposób, żeby przejmować się

tym, co widzimy, i nie zważać na to, co nie robi na nas dużego wrażenia. Wojnę z milczącymi dowodami prowadzimy na dwóch frontach. Nieświadoma część naszego mechanizmu wnioskowania (bo jest takowa) zignoruje cmentarz, nawet jeśli rozumiemy, dlaczego powinniśmy wziąć go pod uwagę. Co z oczu, to z mózgu: żywimy naturalną, wręcz fizyczną pogardę do abstrakcji.

W kolejnym rozdziale podam więcej przykładów tego zjawiska.

Giacomo Casanova, alias Jacque s, kawale r de Se ingalt. Nie których czyte lników być może zdziwi fakt, że ów le ge ndarny uwodzicie l nie przypominał Jame sa Bonda.

1 Tłum . Olga Siara.

2

Naj lepsza nieszarlatańska książka o finansach, j aką znam , nosi ty tuł What I Learned Losing a MillionDollars [Czego się nauczy łem , tracąc m ilion dolarów). Autorzy D. Paul i B. Moy nihan m usieli sam i sfinansować j ej publikacj ę.

3 Lekarze żarliwie – i słusznie – protestuj ą przeciw posługiwaniu się w m edy cy nie dowodam i anegdoty czny m i i wy m agaj ą, żeby w badaniach skuteczności leków uwzględniano cm entarz m ilczący ch dowodów. Ci sam i lekarze padaj ą j ednak ofiarą tego zniekształcenia w inny ch dziedzinach! Gdzie? W ży ciu pry watny m albo w decy zj ach inwesty cy j ny ch. Wiem , że się powtarzam , ale m uszę j eszcze raz podkreślić swoj e zdum ienie faktem , że ludzka natura pozwala nam łączy ć daleko posunięty scepty cy zm z tak ogrom ną naiwnością.

4 Milczące dowody m ogą również sprawić, że dane zj awisko wy da nam się m niej stałe i bardziej ry zy kowne niż w rzeczy wistości. Weźm y przy kład raka. Kalkuluj ąc wskaźniki przeży ć, opieram y się na zdiagnozowany ch przy padkach nowotworów – co powinno skutkować przeszacowaniem zagrożenia.

Wielu chory ch na raka nie zostaj e zdiagnozowany ch. Ży j ą długo i spokoj nie, a potem um ieraj ą z innego powodu, dlatego że ich rak nie by ł śm iertelny albo uległ spontanicznej rem isj i. Nie uwzględniaj ąc ty ch przy padków, zawy żam y ry zy ko śm ierci z powodu raka.

Rozdział 9

W dokumencie CZARNY ŁABĘDŹ (Stron 71-74)