• Nie Znaleziono Wyników

Dorota

(fragment powieści)*

Zdyszana Łada toczyła się po szerokiej i niemal pustej drodze w chłodnym blasku północno-amerykańskiego lata. Mijała lasy i łagodne wzgórza przeglądające się w taflach przydrożnych stawów czy jeziorek. Od czasu do czasu za oknami samochodu pojawiały się gronka drewnianych domków rozrzucone bez ładu i składu po obu stronach drogi. Jechali w milczeniu. Zauroczona światłem i kolorytem nieznanego krajobrazu Anna nieskora była do rozmowy. Dorota pogrążyła się w najwyraźniej niewesołych myślach, gdy Magda, z głową opartą na jej ramieniu, wertowała pilnie podręcznik fizyki. Zenon, skupiony za kierownicą, ostrożnie omijał wyboje i rozpadliny, w jakie obfitowała kiepsko utrzymana nawierzchnia.

Zatrzymali się tylko raz, żeby popatrzeć z mostku w przezroczyste wody rzeczki, gdzie roiło się od łososi. Anna zrobiła kilka zdjęć i ruszyli dalej.

Przemierzali teraz płaską zupełnie przestrzeń. Nieliczne osiedla i pojazdy znikły. Przy drodze pojawiły się ostrzeżenia: YOU ARE NOW APPROACHING WILDERNESS -zbliżali się do granicy, poza którą nie docierała cywilizacja. Wąski betonowy pas wysa-dzany po obu stronach słupami telegraficznymi wrzynał się w tundrę.

Przez dłuższy czas nie było widać nic oprócz szarej, bezkresnej równiny i Anna za-czynała już wątpić, czy warto zapuszczać się dalej, gdy Zenon zatrzymał nagle samo-chód. Po lewej stronie hen w dali, gdzie tundra zdawała się stykać z niebem, widać było jakiś ciemny kształt, być może usypisko głazów, a może kurhan.

Wysiedli z samochodu i zaczęli brnąć przez grząski grunt ku widnokręgowi. Dopiero teraz Anna zobaczyła, że martwy na pozór i monotonny ugór tętni życiem. Bujna, ciemno-zielona gęstwa mchów, przepleciona delikatnymi, białymi, żółtymi i różowymi kwiatkami, granatem dojrzałych jagód, wątłymi roślinkami o szkarłatnych strączkach, tworzyła wie-lobarwną tkaninę nasączoną wodami miniaturowych strumyków. Z kamerą gotową do

* Akcja kolejnej (po Powrotach - wyd. Zysk, Poznań 1995) powieści Janiny Bauman Mgła toczy się w No-wej Funlandii. Mgła często spowija Nową Funlandię, uroczy wyspę kanadyjską - pisze Autorka. Lecz nie tylko temu faktowi zawdzięcza powieść swój tytuł. Zasłona mgły trawestując słowa Jerzego Andrzejewskiego -unosi się między człowiekiem a człowiekiem. Ludzie nie wszystko wiedzą o sobie nawzajem. nawet jeśli są z sobą banlzo blisko. A i o sobie samych nie znamy całej prawdy, dopóki nie znajdziemy się w sytuacji moralnie krytycz-nej. Bohaterami tej pisanej właśnie w Leeds powieści są Polacy (niektórzy z nich zmuszeni zostali do opuszczenia kraju po 1968 roku, inni przyjechali na wykłady uniwersyteckie do Nowej Funlandii), Anglicy i mieszkańcy kanadyjskiej wyspy. Zawiązują się pomiędzy nimi różne związki, które stają się przedmiotem powieściowe-go dopełnienia przez narratorkę - Annę, po jej powrocie do Manchesteru.

Dorota 8 7

akcji, człapała przez to grzęzawisko, raz po raz potykając się o oślizgłe kamienie ukryte we mchu. Wytężała wzrok, aż oczy jej zaszły łzami od lodowatego wichru swobodnie hulającego w pustkowiu.

Gdy mocno już zmęczeni przebyli dalsze kilkaset metrów, ciemna masa w oddali oży-ła i rozsypaoży-ła się na pojedyncze kształty zwierzęce: wielkie stado caribou, północno--iimerykańskich reniferów, pasło się spokojnie w słońcu. Po chwili mogli już rozróżnić dwa potężne samce ze wspaniałymi rogami na głowach. Posuwali się dalej ostrożnie, żeby ich nie spłoszyć, ale renifery wydawały się obojętne na obecnosc ludzką i ufnie patrzy/y prosto w kamerę Anny.

Nagle, niesiony wiatrem od drogi pozostawionej daleko w tyle, rozległ się warkot moto-ru i jazgot popowej muzyki. Samotna ciężarówka przemierzała pustkowie. Ogarnięte paniką renifery rzuciły się w popłochu do ucieczki i w oka mgnieniu znikły za linią horyzontu.

Nie było po co iść dalej. Powlekli się dalej przez kląskające poszycie. Zmarznięta i trochę rozczarowana Anna marzyła o jakimś suchym i ciepłym miejscu, gdzie mogłaby odpo-cząć. Znaleźli takie miejsce, gdy po rozstaniu się z tundrą i przejechaniu dalszych kilku kilometrów dotarli na skraj gęstego lasu. Nie zapuszczając się w głąb, rc*siedli się w słońcu na trawie. Dorota rozłożyła serwetkę, wyjęła z kosza przeróżne przysmaki i zrobili sobie piknik. Gdy z uczty pozostały tylko kości i skorupki, Zenon zatopił się natychmiast w lekturze francuskiej książki o postmodernizmie. Magda sięgnęła znów po podręcznik fizyki.

- Idę szukać grzybów - oświadczyła Dorota patrząc pytająco na Annę.

- Ja też! - Anna poderwała się ochoczo z trawy. Ile to już lat nie zbierała grzybów?

Wzięły opróżniony kosz i zapuściły się w las. Gdy tylko przedarły się przez kłującą gęstwinę świerków, zobaczyły kolonię kurek - wielką złocistą plamę na ciemnym poszy-ciu leśnym. Rzuciły się na nie chciwie. Nieopodal Anna znalazła pierwszego borowika.

Nieco dalej było ich mnóstwo. Były też koźlaki i gąski. Bogactwo zdrowych, dorodnych grzybów. Zbierały w zapamiętaniu. Wrzucały garściami do kosza. Kosz zapełnił się w oka mgnieniu, ale nie zważały na to. Opętane kolekcjonerskim zapałem, posuwały się coraz głębiej w las.

Znienacka drzewa się pizerzedziły i z leśnego półmroku Anna i Dorota wychynęły na zalaną słońcem, porośniętą bujną zieloną polanę, za którą błękitnie połyskiwały wody oceanu. Porażona pięknem tego widoku, Anna usiadła na trawie.

- Nie ruszę się stąd - szepnęła.

Dorota usiadła koło niej i bez entuzjazmu patrzyła w przestrzeń. Przez długą chwilę milczały.

- Wiesz - powiedziała wreszcie Anna w rozmarzeniu - Byłabym chyba znacznie szczęśliwsza, gdybym mogła mieć wokół siebie takie piękno na co dzień.

Dorota wzruszyła ramionami.

- Nic mi po tym pięknie - uśmiechnęła się gorzko - Ja w tym kraju nie mogę żyć.

Widocznie czekała tylko na okazję, by móc zwierzyć się Annie, bo natychmiast zaczę-ła mówić o tym, co ją gnębiło.

- Nie mam tu kompletnie nic do roboty - mówiła z trudem powstrzymując łzy - Nie mam o co się zahaczyć i nigdy nic takiego tu nie znajdę. Nie widzę dla siebie żadnej przyszłości. Przemagając skromność, wyznała, że przed wyjazdem do Nowej Funlandii

8 8 Janina Bauman

spodziewała się otrzymać awans na profesora nadzwyczajnego na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie pracowała od lat jako adiunkt i cieszyła się świetną opinią. Wniosek miał być lada chwila przyjęty, kiedy niespodziewanie Zenon otrzymał zaproszenie do St. John's. Nie mając innej rady, poprosiła o roczny urlop bezpłatny. Jed-nakże po roku Zenon zdecydował się podpisać następny kontrakt z uniwersytetem Nowej Funlandii. Zwróciła się wtedy z prośbą o przedłużenie jej urlopu i uzyskała zgodę.

- Żyję teraz w ustawicznym strachu, że w końcu stracę pracę, jeśli moja nieobecność w Warszawie przeciągnie się jeszcze bardziej - mówiła - a na to się zanosi. Zenon jest tu szczęśliwy. Cenią go i szanują. Wie, że jeśli tylko zgodzi się, zatrudnią go na stałe. I nosi się z tą myślą. Gra tylko na zwłokę, bo życie w zawieszeniu sprawia mu przyjemność. Nie zwierza mi się, ale widzę co się święci. Anna nie śmiała zapytać, czy Zenon zastanawia się choć przez chwilę nad sytuacją żony. Odpowiedź byłaby zapewne negatywna. Bardzo chciała jakoś nieszczęsną Dorotę pocieszyć, wskazać jej iskierkę nadziei.

- A może dostałabyś pracę na tutejszym uniwersytecie, gdybyście postanowili zostać?

- podszepnęła niezbyt pewnym tonem.

Tym razem Dorota nie potrafiła powstrzymać łez.

- Tak, może bym i dostała... gdybym zmieniła dziedzinę nauczania. Komu w Nowej Funlandii potrzeba polonistyki? Ale po to, żeby zmienić przedmiot musiałabym studio-wać od początku. Co najmniej pięć lat. A potem zrobić jeszcze jeden doktorat. I wtedy dopiero ubiegać się o pracę. A kto zechce zatrudnić w charakterze początkującego wykła-dowcy osobę zbliżającą się do pięćdziesiątki? Nie, nie. Jestem za stara, żeby myśleć o no-wej karierze akademickiej.

Zapadła w ponure milczenie. Mewa z dramatycznym krzykiem przeleciała nad polaną.

Nieopodal szumiał ocean.

- Słuchaj Dorotko - powiedziała Anna starając się brzmieć bardziej przekonywująco - po przyjeździe do Anglii byłam w bardzo podobnej sytuacji. Myślałam wtedy, że już nigdy nie będę miała własnego życia. No i widzisz, jakoś to się ułożyło...

To było kłamstwo. Jej sytuacja była zupełnie inna. Kłamała, bo nie ujawniła całej prawdy. Nie mogła przecież powiedzieć Dorocie, ile otuchy dodawał jej zawsze Edward, jak bardzo w nią wierzył, jakim był dla niej oparciem w najcięższych chwilach.

- Poza tym - brnęła dalej - nasz powrót do Polski był niemożliwy. U was żadna klam-ka na razie nie zapadła, możecie wrócić w klam-każdej chwili. - Miała cichą nadzieję, że to zrobią. Spytała o Magdę, czy jest tu szczęśliwa.

- Nie - bez namysłu odparła Dorota, wycierając łzy. - Pierwszy rok był dla niej ko-szmarny. Musiała opanować angielski chodząc regularnie do szkoły. Czuła się osamot-niona, bo trudno jej było porozumieć się z kolegami. Przynajmniej na początku. Na szczęście jest zdolna i pracowita, więc po paru miesiącach angielski przestał być dla niej problemem. Szybko zrównała się z klasą. Nauczyciele ją chwalą, koledzy już się z niej nie wyśmiewają. Ale jak dotąd z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźniła. Marzy o powrocie do Warszawy, do dawnej szkoły.

Czas było wracać. Podniosły się niechętnie z trawy i z ciężkim koszem ruszyły w drogę powrotną. Gdy dotarły na przeciwległy skraj lasu, ujrzały, że Zenon i Magda zajęci są studio-waniem mapy. Magda wskazywała palcem jakiś punkt zdradzając rzadkie u niej podniecenie.

Widać było, że stara się o czymś ojca przekonać. Po chwili mogły już rozróżnić słowa.

Dorota 8 9

- Nie znam tego człowieka - mówił Zenon z rozdrażnieniem - A poza tym nie mam obyczaju nachodzić ludzi bez zaproszenia.

- Ale możemy, naprawdę możemy, Tatusiu! - gorączkowała się Magda - Dlaczego ty mi nigdy nie wierzysz? Poświęć się raz! Dla pani Anny. Ona musi poznać prawdziwych Nufich. Bo ma napisać artykuł - mówiła nam przecież o tym. A Mr Clark to prawdziwy Nufi. I w dodatku strasznie miły, okropnie serdeczny. Spytaj Mamę jak mi nie wierzysz -zwróciła się błagalnie w stronę nadciągającej Doroty. Ta odgadła natychmiast w czym rzecz.

- To prawda - poświadczyła. Rozmawiałam z nim parę razy na wywiadówkach i zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Powiedział, że będzie mu miło, jeśli kiedyś go odwie-dzimy.

Wszystkich zaprasza. Wytłumaczył całej klasie, gdzie mieszka wróciła Magda -On jest prawdziwy Nufi - zwróciła się do Anny z nadzieją na jej poparcie. - W sam raz dla pani. Znam też jego syna. Z widzenia tylko, bo jest w wyższej klasie, ale to nie waż-ne. Mój tata - rzuciła ojcu oskarżające spojrzenie - zadaje się tylko z cudzoziemcami.

Nie zna ani jednego Nufiego.

- Przestań się mądrzyć! - ofuknął ją ostro Zenon, więc zamilkła nadąsana patrząc znaczą-co na Annę. Wsiedli w samochód i pojechali dalej, pozostawiając sprawę wizyty u nau-czyciela w zawieszeniu. Problem powrócił znacznie później, kiedy po zwiedzeniu kilku maleńkich przystani rybackich i obejrzeniu zapierających dech widoków, mieli już za sobą większość trasy. Zaledwie piętnaście kilometrów dzieliło ich od St. John's, gdy Magda stuknęła ojca w plecy, domagając się, aby skręcił w boczną drogę. Nim Zenon zdążył odmówić, wtrąciła się Anna prosząc go gorąco, żeby nie odmawiał. Skapitulował od razu i bez słowa skręcił w wąski i wyboisty dukt leśny.

Samochód długo przedzierał się przez iglasty szpaler, póki nie wydostał się znów na otwartą przestrzeń. Po chwili zatrzymali się przed samotną drewnianą chałupą, zagubioną jak gdyby w pustce pomiędzy lasem a oceanem. Żaden parkan ani żywopłot nie zakreślał granicy tej posiadłości, więc wydawać się mogło, że do jej właścicieli należy całe oto-czenie, łącznie z lasem i oceanem. Zaintrygowani najwidoczniej odgłosem zbliżającego się samochodu, członkowie rodziny Clarków nadbiegli ze wszystkich stron, aby powitać nieoczekiwanych gości. Było ich sześcioro - rodzice i czworo dzieci - wszyscy jasnowłosi, niebieskoocy i opaleni. Wszyscy, prócz niemowlęcia, nosili podniszczone spodnie i ko-szule oraz solidne buty i sprawiali wrażenie jak gdyby oderwali się właśnie od ciężkiej fizycznej pracy. Zagarnęli gości do domu z tak niekłamanym entuzjazmem, że nawet Zenon, wbrew wcześniejszym zastrzeżeniom, wyzbył się sztywności. Magda rezolutnie dokonała prezentacji i zaproszeni serdecznie przez Mr Clarka, który od razu poprosił, żeby nazywali go Peter a jego żonę Bonnie, rozsiedli się w wiklinowych fotelach lub na drewnianych stołkach i poczuli, jak w domu". Bonnie uwijała się między kuchnią a oszkloną werandą, która służyła za salon, i ustawiała na wiklinowym stole miski i talerze ze wszyst-kim co tylko mogła znaleźć w lodówce i spiżarni. Peter nalewał z dzbanka mleko do dużych kolorowych kubków. Sympatyczny i przystojny, wyglądał na młodszego niż z pew-nością był mając szesnastoletniego syna. Roy odziedziczył urodę po ojcu, był jak on, rosły i barczysty i - podobnie jak on - nader często pokazywał rząd zdrowych zębów w szero-kim uśmiechu. Pozostali członkowie rodziny też skorzy byli do nieustannego okazywa-nia radości życia. Niemowlę uwięzione w kojcu wydawało radosne dźwięki i pociesznie

9 0 Janina Bauman

machało tłustymi rączkami, dwie dziewczynki w wieku lat siedmiu i dziewięciu chicho-tały cały czas, a Bonnie Clark, nieduża, fertyczna kobietka, raz po raz wybuchała śmie-chem bez wyraźnej przyczyny, ciesząc się widocznie, że może podejmować gości.

Starą chałupę kupili Clarkowie od rybaka przed siedemnastu laty, kiedy się pobrali.

Ulepszali ją stopniowo i po trochu wyposażyli w podstawowe akcesoria, bez jakich ludzie cywilizowani niechętnie się dziś obywają. Ośrodkiem życia rodzinnego była długa i wąska izba, która zajmowała większą część parteru. Mimo, że na dworze było ciepło, w samym środku pokoju płonął ogień w kominku. Surowe belki podpierały niski pułap. Kwadrato-we, niczym nie przysłonięte okienka patrzyły w cztery strony świata, wpuszczając do izby strugi światła i słony zapach oceanu. Meble wyglądały jak gdyby właściciele wyko-nali je sami z drzewa bądź wikliny. Przeliczne zabawki i części garderoby - głównie dzie-cięcej - rozrzucone były niefrasobliwie po całym pokoju, co dodawało mu swojskości.

Nie było w tym domu nic sztucznego, nic czym by chciano się popisać. Zdawał się być świadectwem szczęśliwego życia nie wymagającej i kochającej się rodziny.

Oczarowana, Anna zaglądała w każdy kąt, starała się zapamiętać każdy szczegół.

Oczyma wyobraźni widziała rodzinę rybacką sprzed wieków skupioną wokół płonącego kominka, borykającą się z ubogą codziennością pod niskim stropem chałupy. W Clarkach widziała ich wiernych potomków, którzy po odległych przodkach odziedziczyli, w ja-kimś stopniu, ich bezpośredniość i prostotę obyczajów. Zachwycali ją. Była wdzięczna Tur-Pomorskim, że ją tu przywieźli. Zerkała niespokojnie na Zenona w obawie, że za chwilę poderwie się z fotela i da hasło do odwrotu. Ale wbrew swoim obyczajom, Zenon pił spokojnie mleko i choć z rzadka się tylko odzywał, nie zdradzał chęci rychłej uciecz-ki. Nawet on czuł się dobrze w tym domu.

Jako centralna osoba, która spowodowała spotkanie obu stron, Magda promieniała. Jej ciemne oczy błyszczały za grubymi szkłami okularów, rumieńce ukazały się na bladych zwykle policzkach. Rozprawiała z ożywieniem i tryskała dowcipem. Trudno było rozpo-znać w tej czarującej dziewczynce milkliwego mola książkowego, jakim była na co dzień.

Po raz pierwszy Anna zauważyła, że Magda jest niebrzydka i choć urodą nie dorównuje matce, to jednak ma sporo z jej uroku. Parę razy przyłapała Roya na ukradkowych spoj-rzeniach rzucanych dziewczynce, gdy ta zdawała się zbyt pochłonięta rozmową, by to dostrzec. Po pewnym czasie chłopiec wstał od stołu, mówiąc, że ma pilną robotę. Prze-prosił gości i miał już wyjść, ale zawrócił od progu pytając, czy Magda nie miałaby chęci obejrzeć gospodarstwa. Tak, miała chęć, zapewniła go z ledwo ukrywanym zapałem i obo-je wyszli na dwór.

Peter uruchomił magnetofon i pokój zalały łagodne tony dwudziestego pierwszego koncertu fortepianowego Mozarta. Na tym dyskretnym tle toczyła się nadal ożywiona rozmowa. Clarkowie chętnie opowiadali o swoim życiu. Oboje pochodzili od irlandzkich wychodźców, którzy osiedlili się w tych okolicach przed dwustu laty. Zajmowali się ci osadnicy rybołówstwem i przeważnie żyli w biedzie, ale z czasem niektórzy bardzo się wzbogacili na połowie fok. Ojciec Petera Clarka był już człowiekiem wykształconym, mieszkał w St. John's i przez lata pełnił obowiązki kapitana na kutrze służącym polowa-niu na foki. Od wczesnego dzieciństwa Peter potępiał okrucieństwo, z jakim zarzynano focze szczenięta, a gdy podrósł, zaczął buntować się przeciw okrucieństwu właścicieli kutrów, bogaczy, którzy od wieków bezlitośnie wykorzystywali ubogich poławiaczy.

Zde-Dorota 91

cydował, że nie pójdzie - jak jego ojciec - w służbę milionera i porzucając tradycję ro-dzinną został nauczycielem.

- Nauczyciele mało zarabiają - mówił - ale nie mam powodu uskarżać się. Radzimy sobie dzięki temu, że wynieśliśmy się z miasta. Farma i moja pensja zapewniają nam utrzymanie. Wymaga to ciężkiej pracy od rana do wieczora i przez siedem dni w tygo-dniu. Niestety przez większość tygodnia Roy i ja jesteśmy w mieście, więc główny cię-żar spada na niezbyt silne barki mojej żony.

- Ale ja tę robotę bardzo lubię - wtrąciła Bonnie i wybuchnęła śmiechem.

Gospodarze zaofiarowali się pokazać gościom farmę.

Na dworze zapadał łagodny zmierzch, świeży zapach świerków nasycał powietrze.

Pełno było czarnych jagód i dorodnych grzybów pod drzewami. Na niskich gałęziach sosen mościły się kury, żeby spędzić tam noc.

Dalsza droga prowadziła nad brzeg oceanu. Na dłuższą chwilę zatrzymali się wszyscy na plaży usianej zabawkami i wędkami.

- Gdybyście przyjechali tu w marcu - powiedział Peter - zobaczylibyście maleńkie lodowce. Rokrocznie pod koniec zimy przypływają tu od wybrzeży Labradoru.

- A na początku lata mamy tu wieloryby - zawtórowała Bonnie. - Wystają pionowo z morza i wydają dziwne dźwięki - roześmiała się serdecznie.

- Niestety, niestety będę już wtedy daleko - westchnęła Anna z niekłamanym żalem.

Było już zbyt ciemno by zrobić zdjęcia. Anna pomyślała, że musi koniecznie przyje-chać tu jeszcze raz i to na dłużej, żeby w pełnym świetle dnia nacieszyć się pięknem otoczenia i zacieśnić więź z Clarkami, których serdecznie polubiła.

Nim zrobiło się zupełnie ciemno, zdążyli jeszcze obejrzeć ogród warzywny, gdzie Bonnie hodowała głównie rzepę, marchew i ziemniaki, a na zakończenie wstąpili do ja-sno oświetlonej szopy. Roy i Magda rozmawiając z wielkim ożywieniem, karmili tam właśnie kozy, pięć świetnie utrzymanych kóz wielkiej urody, jeśli można kozy nazwać urodziwymi.

I zaraz potem trzeba się było pożegnać. Magda ociągała się nieco. Roy też nie wyda-wał się skory do rozstania. Z perlistym śmiechem Bonnie Clark zaproponowyda-wała, żeby Magda przyjechała kiedyś na kilka dni - dziewczynki będą szczęśliwe a i dodatkowa para rąk przyda się w gospodarstwie. Annę uściskała serdecznie, prosząc żeby koniecz-nie przyjechała znów - i to koniecz-nie raz - zanim wróci do Anglii. Peter gorąco poparł jej petycję.

- O tak, przyjadę, na pewno, przyjadę! - z głębokim przekonaniem oświadczyła Anna.

W gęstym mroku ruszyli w drogę powrotną. Na tylnym siedzeniu samochodu Magda cichutko nuciła kołysankę Chopina.