• Nie Znaleziono Wyników

Ewa Obrębowska-Piasecka: Czy miejsca, które malujesz istnieją w rzeczywistości?

Lidia Bauman: W niektórych z nich byłam, zro-biłam zdjęcia. Niektóre widziałam na fotogra-fiach innych ludzi.

E. O.-P.: Nie malujesz w plenerze?

Lidia Bauman: To niemożliwe. Moja technika jest bardzo skomplikowana, zawiła. Mogę pra-cować tylko w pracowni. Deskę układam pozio-mo, bo obraz ma tendencję do zlewania się.

Moje pejzaże nie są więc żadnymi konkretnymi miejscami. One są swego rodzaju destylacją".

Nie staram się wydobyć specyfiki tych miejsc.

To nie są pocztówki. To nawet nie romantycz-ny, sentymentalny dokument tego, co przeży-łam. Nie są to jednak także całkowicie wymy-ślone miejsca.

E. O.-P.: Obrazy mają formę kwadratów.

Lidia Bauman: Tak, to się rzadko zdarza wła-śnie w pejzażu. Chodzi mi o to, żeby utożsamić temat z płaszczyzną obrazu... Tak traktował to Mattis - jeden z moich ulubionych malarzy. To, co się dzieje w rzeczywistości przed okiem musi być utożsamione z obrazem, mieć swój wyraz w nim.

E. O.-P.: Mówisz o obrazie w sensie fizycznym, przedmiotowym...

Lidia Bauman: Tak. Dlatego też stosuję bardzo zróżnicowane faktury. Wydaje mi się, że gdy-bym malowała olejem czy akwarelą, to byłoby to bardzo płaskie. Obraz musi być... namacalny.

Kiedy jeszcze studiowałam, próbowałam malować olejem, ale od samego początku nie mogłam

się powstrzymać od różnicowania powierzchni.

Drapałam więc w farbie, przyklejałam do płótna różne rzeczy.

E. O.-P.: Czy to było na uczelni źle widziane?

Lidia Bauman: Nie. To była dziwna uczelnia, bo nikt się mną nie interesował. Miałam zupełny luz. Komu innemu może by to nie odpowiada-ło, ale dla mnie to był luksus. Na ostatnim roku dostałam, jak wszyscy, oddzielną pracownię. Ona mieściła się bardzo wysoko, na takim podda-szu. Żeby się do niej dostać, trzeba było się wspinać po bardzo stromych schodach. Niko-mu nie chciało się do mnie przychodzić. Za-wsze byłam więc sama. Nikt mnie niczego nie nauczył. Nie miałam żadnych wskazówek.

E. O.-P.: Ale miałaś święty spokój...

Lidia Bauman: Tak, mogłam się oddać swoim własnym rozważaniom, eksperymentom.

E. O.-P.: Porozmawiajmy jeszcze chwilę o nich.

O Twojej technice.

Lidia Bauman: To jest technika mieszana. Zaw-sze fascynowały mnie freski pompejskie ze swoją fakturą. Miejsca chropowate, matowe na moich obrazach zostały zrobione właśnie dokładnie tak, jak freski. To wapno mieszane z kolorem, na-kładane szpachlą. Freski powstają wprawdzie na mokrym wapnie - tu jest różnica. Ale ja też pracuję warstwami. Warstwy wapna przekładam warstwą wosku mieszanego z farbą.

E. O.-P.: A tu, gdzie jest ślisko?

Lidia Bauman: To warstwa żywicy. A tu, patrz, zaczęłam od tego, że w żywicę wtopiłam kawa-łek ciemnego papieru, widać go w tych

strzę-7 0 rozmowa z Lidią Bauman

pach. Przekładałam warstwy wapna woskiem.

Potem podgrzewałam od dołu suszarką do wło-sów - wosk zaczął się topić i przenikać w wap-no. Wosk był niebieski, wapno żółte - w efek-cie powstał kolor zielony.

E. O.-P.: Jest w tym dużo przypadkowości.

Lidia Bauman: Tak. Najsmutniejsze jest to, że wszystko, co najlepsze, udaje się przypadkiem.

A potem tego przypadku nie można odtworzyć.

E. O.-P.: Ale decyzja o tym, co pokażesz, a co schowasz do szuflady, jest Twoją własną arty-styczną decyzją.

Lidia Bauman: Oczywiście. Ta metoda pracy z woskiem nazywa się bodaj enkaustyką. Kiedy ją odkryłam dla swoich potrzeb, dowiedziałam się, że znali ją już starożytni. Ale to mi wcale nie przeszkadza.

Najbardziej podobają mi się formy sztuki, które niewiele mają wspólnego z tym, co się wyda-rzyło po renesansie. Nie interesuje mnie rea-lizm, nie interesuje mnie perspektywa, nie uwa-żam, że obraz musi być zwierciadłem natury.

Dlatego podoba mi się sztuka średniowiecza, sztuka ludowa, sztuka kultur prymitywnych oraz prace tych artystów dwudziestego wieku, którzy mieli podobne fascynacje.

E. O.-P.: Twoje obrazy są szalenie dekoracyjne.

Pod koniec naszej epoki takie stwierdzenie może brzmieć jak zarzut. Artyści często wstydzą się piękna, aż trudno używać tego pojęcia - tyie było teorii na jego temat. Chodzi mi w każdym razie o jego potoczne rozumienie. Widzowie, kolekcjonerzy chcieliby natomiast oglądać czy posiadać piękne, dekoracyjne obrazy.

Lidia Bauman: Dla mnie jako artystki to w pew-nym sensie problem. Paradoksalnie - wysta-wiam w takiej galerii, która cieszy się renomą nowatorskiej, awangardowej. Ta galeria musi jednak zarobić na siebie, a moje obrazy się sprze-dają.

E. O.-P.: Podobno z tych obrazów utrzymujesz czteroosobową rodzinę. W Polsce to raczej nie do pomyślenia.

Lidia Bauman: Tak, mnie się to udało za sprawą kilku okoliczności. Warto, żebym opowiedziała o moich klientach. W latach osiemdziesiątych,

kiedy zaczynałam wystawiać, funkcjonowała w Anglii świetnie klasa yuppies - młodych ludzi, którzy mnóstwo zarabiali i starali się gustownie urządzać świat wokół siebie. Właśnie ci młodzi, nieżonaci mężczyźni kupowali moje obrazy. Nie-stety to się skończyło wraz z latami osiemdzie-siątymi...

E. O.-P.: W Polsce chyba się dopiero zaczyna...

Lidia Bauman: To świetnie! W Anglii kupują mnie teraz żony biznesmenów, które przyjeż-dżają z zagranicy na placówki. One się najczęściej nudzą, rzadko pracują, bo nie muszą, przychodzą więc do takich ludzi jak ja, żeby wydać pienią-dze swoich mężów. Mieszkają w dużych miesz-kaniach, które trzeba udekorować.

E. O.-P.: Czy możesz rozmawiać z tymi ludźmi o swoich obrazach? Czy to jest dla Ciebie waż-ne, kto na nie patrzy, kto wiesza je na ścianie?

Lidia Bauman: Mogę rozmawiać. A czy ważne jest to, czy oni rozumieją o co mi chodzi? Nie wiem. Oni często kupują je jak przedmioty...

E. O.-P.: A czy to nie jest właściwy powód ku-powania obrazów?

Lidia Bauman: Ludzie lubią być otoczeni jakąś harmonią. Od tych, którzy kupili moje prace, słyszę, że daje się z nimi żyć. Że podobają się przy pierwszym obejrzeniu, a z czasem obra-stają w znaczenia, żyją swoim własnym życiem.

Moja technika sprawia, jak sądzę, że można w nich wciąż na nowo szukać.

E. O.-P.: Wiele zależy od światła, pory roku...

Lidia Bauman: Tak, właśnie o to mi chodzi. Nie zmienia to wszystko faktu, że zawsze szkoda mi się z nimi rozstać, że zawsze podejrzewam, iż kupuje się je jak rzeczy. Ale na tym polega za-wodowe ryzyko. Miło mi, kiedy ludzie kupując obrazy pytają o to, jak zostały zrobione, gdzie są te pejzaże.

E. O.-P.: Czy rozmawiasz ze swoimi kolegami o sztuce?

Lidia Bauman: Prawdę mówiąc nie interesuje mnie to, poza tym nie mam czasu.

E. O.-P.: Chodzisz na wernisaże?

Lidia Bauman: Większość moich kolegów ze studiów nie zajmuje się sztuką. Są nauczyciela-mi, wykonują jakieś inne zawody... Naturalnie,

Malarstwo uparcie milczące 71

chodzę na wernisaże innych, ale nie kultywuje-my zwyczaju długich rozmów o tym, co oglą-damy. Nie dyskutujemy na temat sztuki.

E. O.-P.: Masz dwoje małych dzieci. Jak go-dzisz pracę z prowadzeniem domu?

Lidia Bauman: Dzieci chodzą do żłobka, a ja codziennie idę na kilka godzin do swojej pra-cowni. Zupełnie tak, jakbym była urzędnikiem, a nie przedstawicielką wolnego zawodu.

Do pracy mobilizują mnie wystawy, terminy. Nie wiem, czy sama byłabym w stanie narzucić so-bie taką dyscyplinę. Jestem jednak w jakimś sensie niewolnicą tego, czego się podjęłam.

E. O.-P.: Czy sztuka to jest zawód? Jest się ar-tystą, czy własnym menadżerem? A może jed-no wyklucza drugie?

Lidia Bauman: Moi znajomi mówią, że ja mam szczęście. Zawsze udaje mi się zahaczyć o ga-lerie, chociaż nie zawsze tak, jak bym chciała...

Ale wystawiam zawsze, ludzie kupują, a ja z tego żyję. Jestem w tym sensie trochę wyjątkowa...

Artysta musi się bardzo namęczyć, żeby wyżyć ze sztuki... Musi się poświęcać. U mnie też to trochę trwało. Ostatnio byłam w sklepie z przy-borami dla artystów. Jakiś młody człowiek bar-dzo długo wybierał pędzle...

E. O.-P.: Szukał najtańszych...

Lidia Bauman: No właśnie. Ja wpadłam tylko na chwilę, wybrałam to, co było mi potrzebne, nie zwracając nawet uwagi na cenę. Teraz nie oszczędzam na przyborach. Ale kiedyś wybie-rałam tak samo długo jak on...

E. O.-P.: Ludzie mówią, że masz szczęście. Że jesteś człowiekiem sukcesu. Czy Ty to też czujesz?

Lidia Bauman: W sensie finansowym, komer-cyjnym - tak. Ale są przecież różne formy suk-cesu... Dla większości artystów sukces komer-cyjny, to zaprzeczenie sukcesu na polu sztuki, to wręcz ubliżające.

E. O.-P.: Przecież dla Ciebie sztuka to nie jest coś lekkiego, łatwego, przyjemnego. A nawet gdyby tak było, to czy należy ją dyskwalifikować?

Lidia Bauman: Byłam na takiej konferencji w Polsce, która dotyczyła sztuki i mediów. Dużo się mówiło o takich formach sztuki, które nie są na sprzedaż, które wyrażają głębokie myśli,

odnoszą się do dzisiejszego społeczeństwa. Tam pokazałam swoje prace i pewien bardzo sym-patyczny człowiek powiedział: „tutaj, w Polsce oskarżyłoby się panią o to, że maluje pani obra-zy, które nadają się do powieszenia w salonie".

„Oskarżyłoby się" - rozumiesz. Pomyślałam so-bie: do czego to doszło? Do czego mają służyć obrazy, jeśli nie do powieszenia w salonie? Na tej konferencji komentowano też ze śmiechem, że córka postmodernisty Baumana ma tak dziw-ne poglądy.

E. O.-P.: Twoi rodzice to bardzo piękni, mądrzy ludzie. Rozmawiałam z Twoją mamą, z Twoim tatą. Czytałam książkę mamy, która wojnę spę-dziła w getcie i ukrywając się w różnych miej-scach. Ona tu w Polsce jest ważna, prowokuje do dyskusji. Czy książki mamy są ważne i dla Ciebie?

Lidia Bauman: Prywatnie? Oczywiście, że tak.

Z tej pierwszej książki, o której mówisz (ona się nazywa Zima o poranku) dowiedziałam się wszystkiego, o czym nie miałam pojęcia. Wte-dy jeszcze nie było mnie na świecie. A mama w ogóle o tym nie mówiła. Kiedyś tylko czekały-śmy w poczekalni u lekarza. Mama opowiadała o swoim dzieciństwie w Konstancinie, żeby uprzy-jemnić czas. To było szalenie szczęśliwe dzie-ciństwo. Wreszcie mama powiedziała: a potem wybuchła wojna i wszystko się skończyło. W tym samym momencie otworzyły się drzwi do gabi-netu i wezwano nas do środka. Nigdy więcej nie wracała do tematu. Napisała książkę... Więc ją przeczytałam i wiele zrozumiałam, lepiej pozna-łam mamę. A druga książka była ważna z innego powodu. Ona opisuje Polskę powojenną i emi-grację w Anglii. Wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, już byłam na świecie, ale kompletnie nie rozumiałam tego, co się dzieje dookoła mnie...

To wszystko był intuicyjny odbiór.

Różnica między sposobem życia w Polsce (szcze-gólnie dla kobiety), a sposobem życia w Anglii jest ogromna. To było niesamowicie zastana-wiające. W Polsce życie rozumie się jako wy-zwanie... Żyje się ideałami, utożsamiają się z nimi... I ja, i moje siostry strasznie chciałyby-śmy się porównywać do rodziców. Życie w

An-7 2 rozmowa z Lidią Bauman

glii nie jest tak straszne... Jest łatwiejsze. Nie ma tylu problemów, nie ma tylu dylematów mo-ralnych, ale nie ma też tego czegoś... Nawet nie umiem tego nazwać. Człowiek czuje się mniej zaangażowany... Jest zwyczajniej, normalniej, powszedniej. Człowiek nie jest zdolny do... wy-skoków, wyzwań. Życie składa się z normalnych zadań...

E. O.-P.: „Zima o poranku..." zaczyna się od szczęśliwego dzieciństwa małej dziewczynki. Do-mu, rodziców, ciotek, szkoły, przyjaciółek małej dziewczynki, która okazuje się dziewczynką ży-dowską. Czy Ty się kiedyś czułaś żydowską dziew-czynką, czy czujesz się żydowską kobietą, czy to ma jakieś znaczenie? Czy świadomość nacji była Ci kiedyś do czegoś potrzebna?

Lidia Bauman: Na pewno nie jestem normalną angielską kobietą. Ja właściwie przez całe życie czułam się inna. Przyzwyczaiłam się... Dowie-działam się, że jestem Żydówką... Miałam osiem lat. Byliśmy z rodzicami na spacerze na wsi.

Znalazłam w piasku różaniec. Zapytałam „co to jest?". Mama mi wyjaśniła. Zapytałam, czemu my tego nie mamy. - Bo jesteśmy Żydami - od-powiedziała. I ściszyła głos. Nikt nas nie mógł słyszeć. Ale z jej tonu domyśliłam się, że to jest coś wstydliwego, że nie należy się tym chwalić.

Nie sądzę, żeby ona się tego wstydziła. Myślę, że zadziałał odruch. Potem nagle okazało się, że musimy wyjechać z Polski. Z byciem Żydem wiązały się same nieprzyjemne rzeczy, słysza-łam je od dzieci...

E. O.-P.: Ty to pamiętasz?

Lidia Bauman: Oczywiście. Nie miałam poczucia, że jestem wrogiem, ale kimś, kto do Polski nie przynależy. Potem wyjazd. W Izraelu byłam jeszcze Polką, potem w Anglii już jakimś dziwolągiem.

Jak już się nauczyłam języka, to było lepiej...

E. O.-P.: Twoi rodzice mówią, że świetnie po-radziłyście sobie ze wszystkimi trudnościami, że świetnie zdałyście maturę i że są z Was bar-dzo dumni.

Lidia Bauman: Oni tak mówią. Ale wszystko mogło się przecież ułożyć zupełnie inaczej. Mo-gło być łatwiej. Ja w którymś momencie posta-nowiłam, że jestem sobą. Zdałam na uniwersy-tet, na malarstwo, potem zrobiłam jeszcze

historię sztuki. Teraz czuję się najbardziej wto-piona w otoczenie, jestem jeszcze jedną matką, jeszcze jedną sąsiadką... Ale to takie mało cie-kawe.

Kiedy teraz wyjeżdżałam do Polski, powiedzia-łam rodzicom żartem, że może tu zostanę. Oni zaśmiali się: wybierasz wolność. Nie mogłabym tu mieszkać, Musiałabym mieć inny zawód. Poza tym ja mam w końcu angielską rodzinę. Ale bar-dzo chciałabym tu przyjeżdżać, mieć dom na wsi, pokazać dzieciom, jak wyglądało moje dzie-ciństwo. Chciałabym nauczyć dzieci polskiego, bo do tej pory tego nie zrobiłam.

Czasami zastanawiam się, co by było, gdybym nie musiała wyjeżdżać z Polski. Gdybym nie mu-siała uczyć się hebrajskiego a potem angielskiego.

Czasami myślę, że sztuką zajęłam się właśnie dlatego, że straciłam kontakt ze swoim językiem, że kolejne języki, którymi mówiłam, były już czymś obcym, a nie naturalnym, przypisanym na zaw-sze. Gdyby tak nie było, zajęłabym się pewnie literaturą. Może to ja przeprowadzałabym wy-wiady zamiast ich udzielać...

E. O.-P.: Twój tata mówił, że uważa swoje życie za szczęśliwe, udane, dlatego, że pełne było trud-ności. Że tylko takie życie, jest czegoś warte.

Lidia Bauman: Na pewno ma rację.

Opracowała: Ewa Obrębowska-Piasecka.

religia i człowiek