• Nie Znaleziono Wyników

Inwestycja

i

Zobaczyłem Gucia jadąc autobusem we wtorek. Wyglądał na przygnębionego. Zgarbiony wodził oczami po plątaninie zakamarków płytek chodnikowych. Nogi niechętnie i leni-wie podążały za nim. Wydłużony ze „smuty niepomiernej" nos rysował na trotuarach żałobne reliefy. Torba skórzana, zwisając jak sztandar pogrzebowy z pleców Gucia, snuła się, szurając o ulicę i badając głębokość i przestronność kałuż, za swym zbolałym wła-ścicielem.

n

Poszedłem do Gucia w środę. Wyglądał na głęboko załamanego. Zapadnięty głęboko w nie posłane łóżko oddychał ciężko wpatrując się w żółć spękanego tynku na suficie.

- Gucio, co ci? - rzuciłem badawczo.

- Załamany jestem - odpowiedział mrużąc oczy. Chyba szkliły się w nich łzy. Istot-nie. Wyglądał na załamanego od jakiegoś czasu, z małymi przerwami na wypitkę. Dokła-dniej - od kiedy go znam, czyli od jakichś siedmiu lat, ale nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Dotąd był normalny - pił, palił, jadł, chodził z dziewuchami; a teraz? Co za pasztet, myślę sobie i pytam dalej:

- Co ci jest?

- Tatul przyjeżdża.

Rozjaśniło się, ale nie do końca. Osobnik zwany „tatulem" odgrywał istotną rolę w życiu Gucia. Był to mianowicie jego rodzony ojciec, a co za tym idzie Gucio był jego synem, pierworodnym, nota bene i jedynym. Ojciec był wziętym chirurgiem plastycznym w dale-kim wieldale-kim mieście, który posłał swego jedynaka do naszego nieco mniejszego miasta na nauki felczerskie z nadzieją wyhodowania latorośli na „superskiego konowała". Gu-cio bezwiednie przyjął ten plan byle by być dalej od domu rodzicielskiego. Na plecach kolegów i po portfelach wykładowców prześlizgnął się przez studia, w terminie wykupił dom i przejrzał na oczy w momencie gdy musiał rozpocząć staż. Okazało się, że nie cierpi medycyny, na widok strzykawki oblewa go zimny pot, a patrząc na krew formalnie traci świadomość. Rzucił staż „w pieruny" i zatrudnił się w mordowni,figo Fago" jako pomocnik barmana, by po kilku tygodniach odkryć w sobie talent „szarpidruta". Odtąd wszystkie wieczory spędzał na małej scence w świetle zadymionych reflektorów. Tam go poznałem.

156 Wojciech Czeronko

W dekadenckiej atmosferze, chrypiący do sitka mikrofonu, przy akompaniamencie własnym - własne kompozycje (swego czasu cała dzielnica nuciła jego Figo Fago laski nago). Co rano pełzł do domu o trzeciej albo czwartej, zmordowany, ale szczęśliwy. No tak, i teraz czuje się nieszczęśliwy, bo na przyjazd ojca nie ma przygotowanego nic nowego. Ból tworzenia, wypalona pustka duszy artystycznej. Oczywiście potrafiłem to zrozumieć.

- Nie martw się, zagrasz mu kilka swoich starych kawałków, wiesz... Koci, łapci w łóżku babci. Andtelyna też była niczegowata... - urwałem, bo oczy tak mu się powiększyły, że się wystraszyłem, że zaraz wysypią się na podłogę, a twarz przybrała kolor świetlistej zieleni.

- Aa... grhhh... uu... - wychrypiał w poduszkę łykając łzy.

To nic, że to stare. Stare, ale jare. Na pewno mu się spodoba. Albo Prywatka pod serwetką, to naprawdę światowe brzmienie, zobaczysz...

- Ghrhauuuuóu - przerwał mi spontanicznie, a wszystkie czterdzieści dziewięć mięśni jego twarzy zadbało o zmontowanie tak dramatycznego wyrazu, że kamień pękłby ze współczucia.

- Więc o co chodzi, powiedz w końcu - nie wytrzymałem tym bardziej ja, bo do ka-mieniopodobnych się nie zaliczam.

- On... on myśli - mówił dławiąc się gorzkimi kroplami - że ja... że mam swoją...

uaa... przychodnię... że przyjmuję... ueee... że gabinet...

Cóż ty Guciu pierniczysz chciałem rzucić, ale powstrzymałem się. Jaka przychodnia, jaki gabinet? Przecież to stara historia, Gucio od lat niepamiętnych jest najlepszym wiośla-rzem podziemnych spelun w ogólności a „Figo Fago" w szczególności. Przygoda z me-dycyną była miłością platoniczną, przelotną i zakończoną rozstaniem bez łez. Poza tym wszyscy, prócz - jak widać - Gucia i jego tatula, o niej już dawno zapomnieli.

- Gucio, uspokój się - potrząsnąłem nim lekko. Tak, trzeba użyć mocniejszych środ-ków, gotów jeszcze tak zdepresjonowany skuczeć do końca świata a jutro kto zagra?

Przyniosłem szklankę wody i wylałem niczego nie spodziewającemu się beksie na czu-prynę, większość jednakże spłynęła za kołnierz. Gucio zerwał się jak oparzony, choć woda była lodowata, twarz mu się nagle zaczerwieniła, czyli przybrała wygląd „w nor-mie". Zrzucił z siebie koszulę, wytarł się nią na szyi, pod pachami i na plecach, następnie zwinął ją w kłębek i kopnął z całej siły.

- On tego nie przeżyje - powiedział w przestrzeń nieco zadumany - ja tego nie przeżyję.

- Poczekaj Gucio, powoli. On myśli, że ty masz swój gabinet, tak?

- Tak. Myśli. To znaczy wie o tym.

- Jak to: wie, przecież nie ma żadnego gabinetu!

- Nie ma? A zdjęcia? Wysyłałem mu, dwa albo trzy lata temu...

- Jakie zdjęcia? Te z odlewni?!

Swego czasu w formie pracy dorywczej malowałem nowiutkie miejskie szalety. Nie-źle wtedy popiliśmy, ktoś zrobił jakieś fotki, ktoś mówił, że będzie tam teraz tak bialutko jak w przychodni. No i Gucio wysłał kilka zdjęć jako fragmenty swojej przychodni. Wąt-pię czy był wtedy trzeźwy.

- Więc nie pisałeś nic o klubie? Dlaczego?

- Kiedy Tatul - w jego głosie wyraźnie było słychać duże „t" - wyjechał do Stanów na szesnastoletni kontrakt myślałem, że jakoś się ułoży, że zapomni, że się wyprowadzę, że...

Inwestycja 1 5 7

Zaplątał się we własne „że". W oczach mu zwilgotniało na nowo.

- On nienawidzi rocka, gitar, linoleum, nieumytych wanien, spalonych czajników, po-giętych widelcy, wyszczerbionych kubków - wiedziałem, że może tę wyliczankę ciągnąć jeszcze długo, trzeba więc było przerwać.

- Słuchaj, Gutek, pogadajmy poważnie. Chcesz być lekarzem?

- Co? Ja? Skąd! Ale on...

- Poczekaj. On się dowie, że nie jesteś lekarzem i nie będzie tragedii.

- Cos' ty! Będzie koniec s'wiata! Od dwudziestu siedmiu lat byłem kształcony na ko-nowała - wziąwszy pod uwagę, że obecnie Gucio miał dwadzieścia osiem, można po-wiedzieć, że tempo rodzinka miała niezłe.

- Nie bój się, ojciec zrozumie i pojedzie do domu.

- Nie, on tego nie zniesie. On oszaleje. Ja oszaleję. Ludzie!!! - wrzasnął w kierunku bliżej nie określonej społeczności zaciskając pięści, aż mu knykcie zbielały.

- Izy, bejbi - uspokoiłem go lekkim szarpnięciem w kierunku krzesła - dobra, skoro wie, że masz ten gabinet, to go będziesz miał. Wynajmiemy dla ciebie dywan, przyniesie się kilka całych kubków... - Guciowi zaświeciły się latarnie nadziei, ale po chwili, po sekundzie zgasły.

- Podrobić gabinet? On się nie da nabrać. To się nie uda.

- Czekaj. Gabinetu nie będzie. Dowie się o wypadku. Pożar, gradobicie, huragan i te sprawy. Na szczęście wszystko ubezpieczone i te de, więc na razie nie można go obej-rzeć, ale reszta - cacy! Pokażesz mu wpisy wdzięcznych pacjentów, opowiesz o ciekaw-szych przypadkach... - powoli roztoczyłem przed Guciem tak spójną i różową wizję, że dusza jego z ramienia wróciła na swe normalne miejsce pobytu, a w oczodołach miejsce strachu wytrzeszczonego zajęły niebieskie źrenice.

Zasnął wyczerpany, ale odprężony.

III

Na drugi dzień wzięliśmy się do pracy. Od wszystkich znajomych napożyczaliśmy sztuć-ce, szklanki, kubki, kieliszki, kilka wytwornych mebli, w tym barek zaopatrzony w imponu-jący zestaw butelek po wytwornych trunkach - wiesz, Tatulu, nic juz nie zostało, bo dużo znajomych lekarzy często do mnie przychodzi i wszystko już powoli się skończyło, ale jeśli chcesz wyskoczę, tu niedaleko jest sklep, kupię coś... - Ach, synku, nie, po co ten trud, nie trzeba... - wannę i zlew przez trzy dni odkażaliśmy sodą oczyszczoną i drapaliśmy stalową szczotką. W końcu zatwardziałe kolonie kwitnących w najlepsze bakterii dały za wygraną. Dzię-ki uprzejmości przyjaciół zainscenizowalismy kącik komputerowy - Tatulu, piszę nowy podręcz-nik chirurgii plastycznej, gdy będzie gotów przyślę ci do zrecenzowania, na razie nie mogę ci pokaz.ać, dałem profesorowi K do przejrzenia - Ach, synku, to wspaniałe, profesor K.

Taka sława!

Rozpatrywaliśmy także projekt zrobienia wystawy preparatów formalinowych, znajo-my grabarz ofiarował nam swoją pomoc w dostarczeniu materiałów, lecz zrezygnowali-śmy - nikt z nas nie cierpiał widoku krwi i lepkich narządów.

W tym czasie Gucio z narażeniem życia wykradł z uczelnianej biblioteki kilkanaście egzemplarzy „New Medicine", „Chirurgy Weekly", „Kirurgiska mandbladett", „Het onze scalpeltje", następnie pracowicie, z językiem wyciągniętym na brodę wygumował

sygna-158 Wojciech Czeronko

tury, pieczątki biblioteczne zalepił specjalnie zamówionymi nalepkami dr med. Gustaw...

Pisma porozrzucał w artystycznie i matematycznie opracowanym nieładzie po pokoju.

No tak, Tatulu, czytam sobie wieczorami, zobacz, tu jest bardzo ciekawy artykuł... Profe-sor R. pisze... - Ach, synku, profeProfe-sor R.f To wspaniale. Języki to przyszłość.

Przy okazji pozbyliśmy się oczywiście kilku zbędnych szczegółów. Odrapany, chwie-jący się stół i dwa góralskie taborety znalazły chwilowe pomieszkanie u mnie, a gitara została w Figo Fago. Kremowy kredens, wyparty przez barek powędrował do piwnicznej ciemnicy. Obgryzione w korony kubki także.

Po tygodniu intensywnych działań kawalerka była ze wszech miar przystosowana do imitowania mieszkania lekarza lokującego się dzięki swym dochodom w średnich sta-nach klasy średniej. Oprawiony w mahoniowe ramki dyplom przyprószyliśmy lekką, na oko - trzyletnią warstwą kurzu, a szkło popalcowaliśmy nieco otłuszczonymi paluchami - Ach, Tatulu, wszyscy tu przychodzą i oglądają, chyba zdejmę to ze ściany... - Ach, syn-ku, nie zdejmuj, dyplom z wyróżnieniem. To twoja najlepsza wizytówka. Wisi tu już tak długo... tak się cieszę... Zrobiliśmy też zrzutkę i kupiliśmy nowy ręcznik, nalepkę „dla gości" i opakowanie papieru toaletowego.

Ojciec miał przyjechać w piątek.

IV

We czwartek wieczorem udałem się z roboczą wizytą sprawdzić stan ducha młodego, obiecującego lekarza. Już na schodach usłyszałem łoskot przesterowanej gitary i rytmicz-ne zawodzenie znajomego głosu. Radio? Niemożliwe, żadna rozgłośnia nie puściłaby te-kstów guciowych. Przed drzwiami nie miałem już wątpliwości. Gucio postradał zmysły.

Z nerwów, z napięcia. Wszedłem, a ściana kąśliwego brzmienia otoczyła mnie ze wszech stron. Na stoliku, koło barku, tańczył, grał, śpiewał i stepował Gucio. Mysz komputero-wa zwisająca z żyrandolu służyła mu za mikrofon. W świetle nocnej lampki dostrzegłem wszystkie butelki - atrapy, wśród nich kilka bynajmniej nie pustych - Czar sołtysa, Krzep-ka BaśKrzep-ka... Pieśniarz zdawał się mnie nie dostrzegać, wyjąc coś w nieznanym mi narzeczu ałołoundubibiii... Gdy oczy przywykły do półmroku dostrzegłem papierek na wypoży-czonym tureckim dywanie. Podniosłem. Telegram. Ojciec zmarł. Zawał. Pogrzeb środa.

Mama. Mimo duszności w pokoju zimno przebiegło mi po plecach. Gucio zdawał się nic nie robić sobie z tej informacji. Ryczał dalej. Oszalał, ani chybi. Jest w szoku. Może pójść po doktora? Myślałem gorączkowo patrząc na rozpromienioną twarz przekrzykują-cego elektryczną gitarę aj łoz bom tubifriii!!! Ajłoz...

No tak, musi to biedaczek jakoś odreagować pomyślałem i poszedłem do „Figo na piwo".

• recenzje