• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 12

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 12"

Copied!
23
0
0

Pełen tekst

(1)

Ś W I A T .

4 T w

,

m k 1

&

mjr..

W j r W ' A .'v: "

SS

'

**■ i i j g & p & i f i

.

• ‘

X -

.

a* -' msfr

W S I E C I P A J E C Z E J .

P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).

R en a zbliżyła się do okna. Jeszcze się drugi dzwonek nie odezwał, a wolała być samą niż scho­

dzić w tej chwili.

K to mówi praw dę M arta czy K rasecka ? ...

R en a przyznaje w duchu, źe nie zdarzyło się jej je­

szcze schwytać K rasunię na kłamstwie, a M a rta ...

ma tak żywą im aginacyę! ... Zresztą może ona jest doprawdy przekonaną, iż Włodzimierz z jej powodu ma życie złam ane... On sam przyznaje, źe dotych­

czas był zawsze smutny, albo ... obojętny.

Był obojętny, ale teraz nie jest! I R ena sięga na toaletę po rękawiczkę, na której ślady łez jeszcze widoczne. Uśm iecha się do niej i powtarza w myśli po raz w tóry wersye M arty i Krasuni, aby przyjść do konkluzyi: »Najwięcej wierzę jego oczom, jego oczy tyle m ó w ią ... tyle! Jaki on miły!«

W raca do okna i machinalnie spogląda na ta ­ rasy. Przy wodotrysku stoi K arla w stroju obiado­

wym. W spaniała... niby posąg niezrównanej doskonałości. Ciemno już prawie, ale R en a ją poznaje i podziwia. W tej chwili spostrzega mężczyznę, zbliżającego się do posągu. Mężczyzna ten niesie za- rzutkę białą i starannie okrywa nią Karlę. Dziewczę poznaje W ło­

dzim ierza... Nie o nim jednak zdaje się myśleć, bo pyta siebie:

»Czy ja ją lubię, czy nie? Czy ona wzbudza we mnie sympatyę, czy nie?« — Pytanie to odnosi się do K a r li... Nie myśli o W ło ­ dzimierzu. N agle jednak zrobiło się ciemno w jej duszy,. . . bo też i w pokoju prawie ciemno. Trzeba schodzić. Trzecie dzwo­

nienie wzywa na obiad. Głos dzwonka mniej jednak rozstrojony od dźwięku struny, która w jej sercu w tej chwili zabrzmiała.

To struna wspomnień, echo grobowej przeszłości!

R O Z D Z I A Ł X .

Przeszło rok minął od chwili, w której R en a zapytyw ała siebie, jakie wrażenie w yw arła na niej K arla.

Nie miała jednak sposobności zbadać do głębi tego wrażenia, pomimo dość długiego przeciągu czasu, bo tak K arli jak większej części towarzystwa poznanego na polowaniach nie spotykała przez rok cały. Powodem tego była głównie choroba ciotki. Dlatego też R en a nie towarzyszyła Marcie na karnaw ał do W arszawy.

34

(2)

H rabina Ustrzow ska nie czuła się , wcale zdrową i widocznem było, źe przestraszała ją samotność w jakiej miała pozostać w ciągu zimy. Gdy to R e n a spostrzegła, postanowiła ciotki nie opuszczać i z Ustrzów ki się nie ruszać, tem więcej, źe wiedziała od Marty, źe w W arszawie trzeba się będzie rzucić w wir światowy, a ponieważ zaledwie niecałe dwa lata upłynęło od śmierci Helenki, nie chciała oddać się zbyt głośnym i hucznym zaba­

wom. Nęciło ją towarzystwo Feliksa, uśmiechała jej się myśl częstego widywania brata, ale zrozumiała dobrze, iż od balów i rautów wymówić się nie będzie mogła. Im więcej uciechy te miały dla niej uroku, tem b a r­

dziej uważała za rzecz właściwą wyrzec się ich jeszcze na czas jakiś. Przytem rozum owała słusznie, źe lepiej jest nie przerywać bratu pracy naukowej pociągając go swoją obecnością do świata. Nie przypuszczała, źe ów filozof, ów puszczyk, szukający niegdyś samotności, potrafi przeobrazić się na światowca bez jej interwencyi.

Trzeba przyznać, źe i M arta nie nalegała zbyt stanowczo i nie skłaniała kuzynki do zmiany postano­

wienia. Ostatnie polowania wzbudziły w jej umyśle coś nakształt n iep o k o ju ... czy niezadowolenia. Nie doszła wprawdzie do wniosku, źe R en a m ogłaby się stać dla niej ryw alką niebezpieczną, bo broniła ją od wszel­

kiego w tym kierunku podejrzenia w ybujała ambicya i uzasadnione poniekąd dobre mniemanie o sobie. Nie­

pokój odczuty był zatem zaledwie przeczuciem, czemś niewyrozumowanem i nieuchwytnem, dostatecznem jednak, aby łatwo pogodzić się z m yślą pozostawienia krewnej wr Ustrzówce, przy m atce.

— Pojmuję cię zupełnie — mówiła do niej. — Po takich stratach jak te, które poniosłaś, świat cię nęcić nie może. B yłoby samolubstwem z mej strony narzucać ci moje plany.

Przed wyjazdem M erry do W arszawy, R e n a m iała dość czasu, aby zawrzeć serdeczniejszą przyjaźń z księciem A ugustem . B yw ały chwile, w których nasza młoda entuzyastka zapytyw ała się siebie czy nie jest w błędzie, czy zdrowy rozsądek i sumienie nie nakazują jej przerzucić się zupełnie na stronę męża M arty, ale chwile takie krótko trwały, bo jeżeli pewne dane zdawały się przemawiać na korzyść księcia A ugusta, to znowu urok swobody um ysłu i fałszywej dobroduszności, roztaczany przez Martę, pociągał ku niej R enę.

W pływ księżnej na jej kuzynkę m ógł się stać z czasem zg u b n y m .. . Na szczęście dla czystego jak kryształ umysłu R eny, nie serce dotąd łączyło ją z Merry, lecz tylko imaginacya. Podziwiała jej urodę i inte- ligencyę — i wdzięczną była za miłe obejście się, jakiem przeważnie darzyła ją Marta. Serca towarzyszce swej jeszcze nie oddała — i to jedynie uchroniło ją od przejęcia się fałszywemi zasadami, czyli raczej zabezpieczyło uczuciową dziewczynę od pozbycia się wszelkich zasad. Księżna M erry z niezw ykłą — jak na płeć swoją i na swoje stanowisko — śmiałością, odrzucała niemal wszystkie podstawy, na których pospolici śmiertelnicy opierać się zwykli. Przy najusilniejszej pracy, w jaw nym buncie przeciw własnemu sumieniowi, z trudnością doszedłby kto inny do tak okazałych rezultatów w pozbyciu się w szystkich... przesądów. Teoretycznie znała doskonale znaczenie wyrazów: patryotyzm , religia, godność osobista, miłość, ambicya, obowiązek, moralność.

0 każdym z nich m ogłaby mieć w ykład wcale pow ażny... lecz najniezawodniej, na jednej prelekcyi starałaby się dowieść, źe w yrazy te oznaczają przymioty zdobiące człowieka i wznoszące go nad poziom wszelkiego stworzenia, w drugiej zaś przekonyw ałaby słuchacza — z równie ścisłą jak poprzednia argum entacyą — źe jako formułki puste, nie m ają racyi bytu. Słowem, w teoryi, rozumiała księżna poważne znaczenie wszelkich m oralnych określeń, w praktyce jednak uważała je tylko za »czcze formułki nie posiadające żadnego znacze­

nia«. W prost przeciwnie, rzecz m iała się z R eną, która z trudnością określićby zdołała w artość i doniosłość jakiejbądź cnoty, chociaż praktykow ała niemal wszystkie, bo nie umiała postępować inaczej. Nie zadawała sobie , naw et trudu w tym względzie, bo dobro było jej wrodzonem.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Marcie, źe głosząc teorye raz czerwone drugi raz białe, w ypo­

wiadała je z zamiłowania do rzemiosła, bez zamiaru w ytwarzania w około - siebie prozelitów. Obojętnem jej było zupełnie czy w gronie kobiet, z którem i łączyły ją stosunki towarzyskie, ta była konserw atystką, a inna postępową, ta religijną a tam ta ateistką, byle żadna nie była od niej piękniejszą i nie posiadała w ytw orniej­

szych toalet lub cenniejszych klejnotów. Jeszcze obojętniejszem było dla niej czy mężczyzna, zaliczony do jej dworu, uchodził za pesymistę czy optymistę, byle można było o nim powiedzieć, źe jest bien fa it, bien tourne 1 bien eleve. Co do tej ostatniej zalety odrębne miała pojęcia, sprzeczne z pojęciami innych śmiertelniczek.

N azyw ała dobrze wychowanymi tych, którzy nie pozwalali sobie kłaść nóg- do talerza, a równocześnie w yka­

zać się mogli doskonałą znajomością języka francuskiego i angielskiego, mówiąc niemi bez cienia akcentu.

Jeżeli zaś siadywali — choćby blisko kobiety — trzym ając nogę w ręku, jeżeli zanadto czule obejmowali jej kibić w tańcu, lub rozwalali się w wygodnej pozie obok niej na kanapie, to tylko dowodziło ich wytrawnej znajomości form towarzyskich i dystyngow anej swmbody, nie krępowanej parafiańszczyzną. Nic dziwnego, źe przekonania znajomych były jej obojętnemi, czuła się dość inteligentną, aby się nagiąć do wszelkich pojęć, do wszelkich zasad, a bystrość um ysłu i łatwość konwersacyi pozwalały jej z równem pobłażaniem podzielać zdania wielbicieli Katona, jak zwolenników Epikura.

R e n a nie zastanawiała się nad tem wszystkiem, bo w ogóle częściej ubolew ała nad smutnemi faktam i życia, niż nad wadami bliźnich. Skorszą była do zachw ytu niż do sądu. Zmysłu krytycznego nie posiadała wcale.

Serdeczne słowo więcej ją mogło zobowiązać, niż wiele słów lekkom yślnych zrazić. M arta wiedziała o tem i umiała z tego korzystać. Obejściem źyczliwem można sobie było kupić R enę. Nie analizowała dusz ludzkich.

Dość jej było zapewnienia, źe jest lubioną, aby wr to uwierzyć; dowodów nie w ym agała. Chłodne zachowanie się przytłumiało w niej wszelkie sym patye do osoby, która chociaż zimna na pozór, m ogła mieć wiele przymiotów i dużo szczerej dla R e n y sympatyi. N aw et po bliższem poznaniu, musiała nad sobą pracować, aby oddać spra­

wiedliwość ciotce i księciu, gdy tymczasem, pomimo wskazówek i ostrzeżeń rozumu, M arta — ile razy tylko chciała — przyciągała ją do siebie jak m agnes przyciąga żelazo.

■ Powoli jednak i książę A ugust pozyskał sym patye Reny. Szczególniejszem współczuciem darzyła go,

widząc jak wzdycha na m yśl o karnaw ale warszawskim. Przyznawała sama przed sobą, źe gdyby nie poczucie

obowiązku, gdyby nie chora ciotka, nie w spom nienia— chętnieby go wyręczyła. Pozostała jednak i poświęciła

się ciotce. H rabina przyzwyczaiła się widzieć obok siebie to młode dziewczę, zawsze pogodne, zawsze zado­

(3)

wolone, którego oczy świeciły radością, gdy się chorej m ogła ozem przysłużyć. Pogoda na tw arzy R eny zrosła się z jej licami poniekąd jeszcze wówczas, kiedy nie chciała martwić matki i siostry ukazywaniem im posępnego oblicza. A le co do wewnętrznego usposobienia, rozmaite gęstsze i lżejsze chmurki zasępiały nieraz pogodę jej duszy.

Przedewszystkiem wiadomości, jakie odbierała od brata, nie były wcale zadawalniające. Inny ton, inny zwłaszcza duch wiał. z tych tygodniowych sprawozdań. Ton i duch zmieniały się stopniowo, ale tak szybko, źe R ena nie miała niemal czasu zastanowić się jak nagle przybrały odmienną postać. Trzeba było kilku miesięcy, aby zrozumiała, że Feliks byw a dużo, że światem nie gardzi więcej, źe mu pieniędzy zaczyna bra­

kować na rozmaite potrzeby, a nareszcie, że w czasie karnaw ału spotkał wiele razy Martę, źe u niej bywa, że się z nią pogodził o tyle, iż jej przyznaje ogromny zasób inteligencyi i znajduje ją piękniejszą — a nawet bardziej interesującą— od wszystkich innych lalek salonowych; bo pomimo tych wszystkich zmian, kobiet nie przestał nazywać lalkami.

G dyby nie widoczny brak pieniędzy — o którym brat siostrze donosił — wszystkie rezultaty pogo­

dzenia się ze Feliksa światem byłyby dla R en y bardzo pożądanemi, zawsze bowiem pragnęła widzieć go odzna­

czającym się ogładą i dystynkcyą, zdobywającego laury na arenie salonowej. Przytem pogodzenie się jego z M artą było prawdziwym tryumfem, bo R en a zapomniała w czasie zimowego osamotnienia o różnych dro­

bnych szpileczkach, jakiemi ją kłuła piękna kuzynka. Pam iętała tylko, źe nie ma milszej towarzyszki pod słońcem nad Merry. Cieszyła się myślą, źe księżna potrafiła zniszczyć uprzedzenia Feliksa i wdzięczną jej za to była. Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich krańcowościach. W ięc były chwile, w których lękała się czy z powodu zmiany trybu życia nauki jego na tern nie ucierpią, co podkopaćby mogło jego przyszłą karyerę.

Od M arty także odbierała R en a dość często długie listy, bo księżna bardzo pisywać lubiła. W listach tych imię hrabiego W łodzimierza powtarzało się ciągle — i to w tak dwuznaczny sposób, źe młoda panienka myślała nieraz: »Musi być jednak prawdą, źe on M artę kochał i że ją dotąd k o c h a ... to zaś c o ... to tylko komedya!« Z goryczą powtarzała: »Kom edyant, hipokryta!« Lecz z drugiej strony Feliks niemal w każdym liście wspominał o swoim nowym przyjacielu z coraz bardziej wzrastającym zapałem. Mówił o usługach, jakie mu hrabia oddaje; o zobowiązaniach, jakie względem niego z a c ią g n ą ł... Po takich listach, serce R en y wzbierało wdzięcznością dla tego, który tyle życzliwości bratu jej okazuje. W ięc czy to myśląc o Marcie, czy o Feliksie, czy o sobie samej, musiała myśleć także i o Włodzimierzu, co wychodziło mniej więcej na to, źe myślała o nim ciągle, to szarpiąc się i buntując, gdy go o kom edyę obwiniała, to z rozczuleniem i słodką jakąś wdzięcznością wymawiając jego imię, gdy je z imieniem brata łączyła. Jednem słowem ulegała czarowi, który ją podbijał i . . . niepokoił równocześnie.

(Ciąg dalszy nastąpi). E S T E J A .

s o n e t y !

i .

O C K N I J S I Ę !

Ocknij się! W iosna wschodzi! — Czy to ciepłe tchnienie, Czy ta woń piersi twojej rozkoszą nie wzdyma?

Czy nie czujesz, jak żebyś urastał w olbrzyma?

Czy ci w duszy nie błyska młodszych lat wspomnienie?

Nie mów, żeś zastygł w sercu, żeś w ygnał złudzenie;

Przestań w świat rozpacznemi spoglądać oczyma;

Choćby ci wszystkie kw iaty powarzyła zima — Ocknij się! — w wiośnie zawsze znajdziesz ukojenie.

Patrz! oto wypełzają węże z ziemnych głębi I krety w ykopują się na zieleń św ieżą...

W dolinie szum powodzi, w górze świst ja strz ę b i...

Od bagien roztajałych rdzawe m gły się szerzą, A na niebie burzliwych chmur stado się kłębi, Zkąd za chwilę pioruny ku ziemi u d e rz ą ...

W

a c ł a w

P

o m i a n

.

(4)

I D E A Ł Y K O C H A N O W S K I E G O .

Ideały — naturalnie żywe, kobiece. Nie będę zajmował się tą spraw ą szczegółowo, ale pobieżnie, na sposób fraszki.

K ochanow ski wychował się na wsi, pod okiem rozsądnej m a­

tki, w domu po w a ż n y m , sędziowskim i niezaw o d n ie co się tyczy obyczaju su­

rowym. Lecz natura jego b yła żywa, o- tw a rta , nie­

skrępow ana i d o ż y c i a skłonna. Gdy p o s z e d ł do szkół do K ra ­ kowa, pod do­

zór m istrza, gdy chłopiec począł dojrze­

w a ć — co m o­

gło być jego najgorętszem pragnieniem ? N a t u r a l n i e swoboda i mi­

łość. Poeta mówi (El. I.

12): Miłość mnie tw arde­

go Sarm atę nad t w y m i brzegam i,W i­

sło, oderwała od korda i na­

uczyła sm ako­

wać w słod­

szej nad wszy­

stko muzie.

W ażne to w y­

znanie o stu­

denckiej miło­

ści, w ym aga pewnej reflek­

sy!, mianowi­

cie, w kim się on mógł za­

kochać ? S ą­

dzę, źe w pa­

nience w mieście wychowanej, bo na wyobraźnię chłopca, który dotąd żył na wsi, musiał polor miej­

ski uczynić niezwykłe wrażenie.

Spostrzeżenie niniejsze nabiera pewnego zna­

czenia, gd y się pomyśli o jego drugim ideale t. j.

o Lidyi. Dlaczego on się w niej tak prędko i tak stanowczo zakochał? Oprócz wielu przyczyn dlatego, źfe była mieszczanką, źe była pięknością, sław ną wśród młodzieży (El. II. 6), którą każdemu odbić i dla sie­

bie tylko pozyskać miał sobie za punkt honoru syn obywatela wiejskiego.

K ochanow ski kochał Lidyę prawdziwie. Po śmierci ojca i matki, bez znajomości w poważnych i inteligentnych domach, sam sobie oddany, nic dzi­

wnego, źe w ybrał ideał w półświatku, zwłaszcza, źe było to modą czasu i kraju, w k t ó r y m p r z e b y w a ł . Ciekawszą je­

dnak jest ta o k o lic z n o ś ć , źe druga mi­

łość była mu pobudką do r o z p o c z ę c i a pisania poezyi w języku pol­

skim , podo­

bnie jak pier­

wsza nauczy­

ła go łaciń­

skiej. Można się na to gnie­

wać, ale fakt uznać należy, erotyk polsk zrodził się w buduarze. K o chanowski po­

wiada : H nic Latina atque recens Slavica M usa c a n it, na jej cześć łacińska i m ło­

d z i u t k a je ­ szcze muza s ł o w ia ń s k a śpiewa (El. I.

6). O św iad­

czenie bez­

miernie ważne i jasne.

Lidyę zna­

my dokładnie z elegii, pie­

śni i fraszek, do niej pisy­

w anych, i na tej podstawie możemy coś powiedzieć o guście K o ­ chanowskiego. Lidya b yła blondynka, wysoka, z nie- bieskiemi, błyszczącemi oczkami, płeć biała, na tw a­

rzy rumieńce. (El. I. 6). M oźnaby z tego wnosić, źe K ochanow ski był brunetem, tymczasem wiadomo, źe był także blondynem. Lidya była m istrzynią w robo­

tach kobiecych, lubiła poezyę i ładnie śpiewała (tam­

że). Kochanowski sam m uzyk (Fr. II. 75), pełen wro­

dzonego sm aku i skłonności do prawdziwej elegancyi, zasm akował w znakom itych przym iotach swojej uko­

chanej. Lidya pudrowała się i kędzierzawiła żelazkiem swe włosy, ubierała się w aksamity, używała wiele biźu-

Z T E K I S Z K I C Ó W A N T O N I E G O K O Z A K I E W I C Z A .

' M

(5)

A N D R Z E J h r a b i a M N I S Z E C H .

A h " I P T ^ ^ , s '

i‘ I ’ ‘i_c ’■

v

/'

•i I'' RhŃ'

J M jf"'

• ' .'f.

7 . . . . '

m m - r . ■ i ; » "

P O R T R E T .

(6)

teryi, zwłaszcza pierścionków (plurima El. I. 10). To wszystko imponowało Kochanowskiemu, przyzwycza­

jonemu do skromności wiejskiej, do płóciennych sukie­

nek i ozdób z żywych kwiatów, wpinanych w gładko uczesane włosy. Lidya lubiła złote świątynie, pałace dywanami zaścielone, krużganki marmurowe, zaper- fumowane teatra, ogrody w willach miejskich (El. I.

13). Kochanowski, jakkolw iek ku tym wymaganiom skłaniać się musiał, to jednak wobec małych fundu­

szów lękał się ich bardzo. Jakoż często wmawiał w przedmiot swych uczuć przyjemność życia wiej­

skiego i komiczny jest bardzo w swych bezowocnych zabiegach.

Kochanowski nie analizował w tedy piękności kobiecej, kształt przedewszystkiem wpadał mu w oko, kochał się zmysłowo. Największe wrażenie czyniły na nim mowa, śmiech i ruchy ukochanej, w swych obja­

wach ogólnych (El. I. 6). S ą to wrażenia natur pier­

wotnych, które nie umieją szukać rozkoszy w dro­

biazgowych spostrzeżeniach i w yszukanych upoje- niach.

Lidya była kobietą rozwiozła, jakkolwiek do K ochanow skiego dosyć przyw iązaną, (El. III. 7), w gruncie zaś rzeczy naturą bierną i łagodną (El.

II. 4). K ochankow i swemu dawała rendez-voiis w nocy, na które chodziła przebrana niewiadomo dlaczego po m ęsku (El. I. 10), czasem naw et przybyw ała do jego mieszkania (El. I. g, III. 6). Tajemniczość owa znalazła swój wyraz w pasterskich nazwach zako­

chanej pary. Filida to Lidya, Lykotas to Kochanowski (El. I. 9), ładne złudzenia! Zdarzało się jednak, że poeta całą noc przestał na polu i nie doczekał się przybycia swego ideału (El. II. 5). W ieszał w takim razie wieniec na jej drzwiach (El. III. 17, Pś. I. 21), którego używano natenczas miasto nieznanego jeszcze bukietu i rozmawiał z kwiatam i podobnie jak dzisiaj.

K ochanow ski chodził na nocne schadzki ze szpa­

dą, której mu nieraz używać przyszło, w ręku latar­

k a ze świecą, którą naturalnie tylko w razie potrzeby zapalano. Jako pam iątki miłości otrzym ał wieniec fijołków, chustkę i pierścionek złoty (Erg. III. 33), przedmioty, których zakochani i dzisiaj jako poda­

runków używają. W tych czasach także kazał zrobić swój portret (Ep. 35).

Gdy Kochanow ski ogołocił się z pieniędzy, sto­

sunki miłosne z Lidya zerwać się musiały. Poeta chciał się wieszać, topić, kamieniami tłuc, kogo na­

padnie (El. II. 3, 10, F rg. III. 33). Szaleństwo isto­

tne ogarnęło go, energia młodzieńcza odezwała się w nim z całą siłą protestu przeciw przedajnej miłości i zawodowi. Skutek tej bezowocnej szarpaniny był je ­ dnak tylko taki, źe z zapałów młodzieńczych ochłonął, z naiwności się wyleczył i na pewien czas instynkta szlachetne w sobie przytłumił.

K ochanow ski kochał się odtąd w kilkunastu kobietach, bez W’yboru, na k tó rą trafił. Zasadą jego stało się hasło: »wino, lutnia, podwika, to mi to we­

sele« (Fr. II. 80). H ulał, tańczył, dokazywał przez lat kilkanaście, póki mu to całe życie nie obrzydło.

Czas ten, to najbujniejszy okres w jego historyi, ja k ­ kolwiek nie najpiękniejszy; wydaje najw iększą część jego fraszek, tętniących od żartu i śmiechu, w k tó­

rych kiedy niekiedy nuta melancholijna się odzywa, i to ich renom ę może uratować.

Kochanow ski poznał naówczas z gruntu kobietę, ale wcale nie z jej najszlachetniejszej strony; poznał jako upadłego anioła, ku którem u gorzał tylko w nie­

których chwilach (Ep. 22, Fr. I. 16), a pozatem drwił sobie z niej i lekceważył. Jakoż kobietą była dlań tylko dziewczyna m łoda i zmysłowo piękna, starsze były przedmiotem niemiłosiernie ostrych i w prost nieprzyzwoitych żartów (Pś. L i g i indziej). Podobnież postępow ał z pannami, g dy ton zabawy towarzyskiej, w której brał udział, opadał. »Każdy swojej włóż w ucho leda co, nie macie się tu oglądać na co«, powiada w jednej pieśni (I. 20).

K ochanow ski znał tylko typiczne formy miłości:

obojętność, miłość i zazdrość (Sobótki). K ochał się przez cały ten czas tylko w mieszczankach a za­

wsze blondynkach z niebieskiemi oczyma (Lyr. 7, 5, Ep. 4, Fr. III. 28). W odczuwaniu piękności stał się jednak bardziej szczegółowym, jakkolw iek nigdy na­

zbyt rozmaitym. Podobała mu się nóżka udatna (Pś.

I. 7), biust utoczony (Ep. 25), ramię alabastrowe (Fr.

III. 28), rączka delikatna (Fr. III. 19). Na chód sna­

dny czyli zwinny zwrócił tylko raz uw agę (Fr. II.

g 1), a raz się zadurzył w pannie o śniadej cerze (Ep.

25). Oprócz tego nauczył się dziewczęta bezkarnie całować (Ep. 105), usteczka lubił róźowm (Fr. I. 68);

dziwna rzecz jednak, iż nie napisał żadnego poematu 0 całusie.

Kochanowski nie odczuwał nigdy jakiejś tę ­ sknoty głębszej za kobietą; była mu ona w tedy ra ­ czej zabawką, której dawał mało mówiące przydomki:

sarneczka (Pś. I. 11), kotka (II. 14), Stachniczku, duszo moja (Fr. II. 33). W pismach jego zachowały się tylko trzy przejawy jakiegoś zidealizowanego uczucia. Patrząc na poduszkę, na której spała jego ukochana, zawrołał: szlachetne płótno, na którem le­

żało owo tak piękne w oczu moich ciało (Fr. I. 40).

R az zapragnął być listem , k tóry posyłał do rączek swego ideału. Zazdrościł w tedy tej karcie, że j ą do­

tk n ą paluszki i wzrok ukochanej, a może także jej różowe usteczka (Fr. III. 19). Innym razem chciał zamienić się w kom ara i brzęczeć nad uchem uśpio­

nej, żeby ją zbudzić (Ep. 50). Są to uczucia trochę maniero wane, jakkolw iek nie bez rzetelnej poezyi.

Odbijają się w nich, jak i wszędzie powyżej, remini- scencye klasyczne, zwłaszcza z elegików łacińskich, którzy mieli wielki wpływ na wyrobienie się jego po­

jęć estetycznych i pojęć o kobiecie, jednak nigdy taki, iżby mu narzucili szablonowe wyrazy, pod któ- rem iby się właściwie nic a nic nie kryło.

W takiej atmosferze spędził K ochanow ski cały swój wiek męski, a refleksya nad przeszłością ogar­

nęła go dopiero wtedy, gdy na głowie pokazały mu się srebrne nici (Fr. III. 1). Les extremes se touchent.

K ochanow ski zakochał się natenczas w córce oby­

watelskiej, która ostatecznie została jego żoną. Jak do tego przyszło, byłoby zajmującą rzeczą dowiedzieć się. Ależ to naturalnem , że na rozbujałej wyobraźni jego uczyniły wrażenie uczucia miarkowane, w formę przystojności zamknięte, źe o rozwiozła swobodę przy­

jemnie się odbiły czyste obyczaje, g dy je napotkał.

Doznał on natenczas uczucia zażenowania, które w y­

powiedział w słowach: Ja chcę podobać się w mowie, nauczonej białejgłowie (Pś. II. 2), to znaczy, chcę mieć do czynienia z pannam i dobrze wychowanem i 1 zdecydowany jestem umiarkować język swój i za­

chowanie. Kochanow ski na miejsce K upidyna i W e- nery, którym przez całe życie składał ofiary (El. III.

4, Fr. II. 77, III. 12), wprowadza do swoich pojęć

ideał czystej Junony (El. III. 3, F rg. 33). Komicznym

jest on jednak w tym pierwszym przełomie, bo kiedy

(7)

wyjechał dokądś, to napisał list do swej narzeczonej z prośbą, żeby się strzegła innych mężczyzn (El. III.

12). Ten fakt wskazuje, jak silnie tkwił K ochanow ­ ski w zepsuciu obyczajowem i jak trudno mu było pozbyć się nawyczek buduarowych.

R ysopis Doroty znamy tak dobrze, jak rysopis Lidyi. Znajduje się on w »Sobótkach«, które należy pojmować jako właściwy poemat miłości Jana z Czar­

nolasu. On sam wyraźnie oświadczył, że Sobótki pisał dla pań (Frg. 57), jakoż były one wyrazem uczuć tego kółka panieńskiego, w którem »królowała« D o­

rota Podlodowska. Sobótki kończą się apoteozą na­

rzeczonej (cfr. Sob. 12 i Pś. II. 2), która mu się stała źródłem m oralnego odrodzenia, poczem następuje pieśń niezwykłej siły na cześć wsi spokojnej, wsi wesołej, która zmęczonemu dworzaninowi uśmiechnęła się w całym blasku niekrępowanej swobody. K ochanow ­ ski uciekł ze wsi i na wsi szczęście i żonę znalazł, i to taką, jakiej się nigdy nie spodziewał.

D orota bowiem była brunetką z prześlicznemi kruczemi włosami, które nosiła szeroko rozpuszczone.

Cerę miała jasn ą, rumieńce piękne. Kochanowski opisuje ją drobiazgowo (Sob. 11):

N os jako sznur upleciony, Czoło jak m arm ur gładzony, Brwi wyniosłe i czarnawe.

A oczy dwa węgle prawe.

U sta twoje koralowe A ząbki szczere perłowe, Szyja pełna, okazała, Piersi jaw ne, ręka biała.

Dorota, jak z tego widać, była klasyczną pię­

knością, przytem jednak bardzo uprzejmą, co z pię­

knością rzadko chodzi w parze. To jego uwaga.

Odznaczała się ona konw ersacyą przyjemną i tań ­ czyła prześlicznie. Przym ioty te zniewoliły K ocha­

nowskiego. H ardy przez całe życie i wobec wszystkich, zapragnął zostać jej »sługą« (Fr. III. 13, Frg. 33).

W obec niej tracił on zm ysły i słów w ustach zapo­

minał (Fr. II. 88). Obcując z narzeczoną, uczuwał raj

w duszy, zdawało mu się, iż aniołkowi jest podobna raczej niż człowiekowi, źe pod jej stopami róże wy­

kwitają i lilie. Niedobyte bowiem serce jego zwycię­

żyła ona m yślą swą podniosłą i układnością, i wła­

dała niem jak m agnes żelazem (Frg. 32). To wszystko jego słowa.

W opisie wrażeń swych co do Doroty K ocha­

nowski jest nieskończenie i głęboko poetycznym. N a­

zywa ją stale wszechpiękniejszą, obyczaje jej mieni świętemi (Pś. I. 4). Oto kilka porównań, odnoszących się do niej: serce mi zbiegło do ciebie, tam bywa naraczej (Fr. I. 5); albo: pani nadobna i uczciwa, pa­

trząc na tw ą twarz, rymów mi przybyw a (I. 13);

albo: imię twe pani, które rad mianuję, najdziesz w mych rymiech często napisane (I. 92). Kochanow ­ ski nie widząc jej dłużej, uczuwał tęsknotę. Jakoby słońce zaszło, kiedy nie masz ciebie, powiada w je­

dnej fraszce (II. 70), a indziej ją błaga: póki panuje wiosna w tw arzy twojej, daj mi się napatrzyć wdzię­

cznej krasy swojej. S ą to frazesy tak pełne, jakby się wprost od duszy oderwały, i tak prawdziwe, źe nigdy nie stracą uroku.

Z przedstawienia powyższego widać, iż żona Kochanowskiego była osobą, która stanowczo wpły­

nęła na pomyślny rozwój talentu i ostateczne ukształ­

towanie się jego charakteru. Jakoż nie zaznaczywszy wyraźnie jej błogiego działania, nie wytłumaczy się nikomu, jakim sposobem autor »Fraszek« m ógł się stać autorem »Trenów«. Pomijając jednak tę kwestyę, do­

dać należy, że o ile Kochanowski w miłości był rea­

listą, o tyle w małżeństwie był jeszcze praktyczniej­

szym. Na prośby swej siostry napisał poradnik dla mających ochotę wstąpić w stan małżeński, z któ­

rego kilka charakterystycznych przykazań warto za­

notować :

1. Niechaj nic nie miłuję, co jest szkaradnego;

2. Um ysł naprzód i jego dary umiłować, potem dobra cielesne;

3. N a gładką pannę patrząc, przecież się nie najem, to znaczy, źe trzeba starać się o posag.

S

t

. W

i n d a k i e w i c z

.

S O N E T . I.

Sonet na myśl helleńskie przywodzi mi urny, Lub czary Benvenuta kute w ametyście, B oską kształtów harmonię, młodą wiekuiście W śpiewnych dobach Petrarki i w dzisiejszej chmurnej.

Jego gałąź wciąż kwitnie, choć cedr sztuki górny Tyle innych form otrząsł, jako zwiędłe liście.

A le najmniejsza skaza — nie w art nic. Doń wnijście O tw arte tym , co wzuli artyzmu koturny.

W ten puhar drogocenny, a drobny rozmiary, By pospolitym płynem nie pokalać czary, A pijącego drobną upoić kropelką,

Przystoi win w ystałych duszę lać już samą,

Treść najgłębszą serc, mózgów, wnętrznie jak świat [wielką.

Niech djament-myśl za formy złotą świeci bramą.

II.

T y pierwszy miłość wonną fiołka, o smętny Szarzyński, wlałeś w czaszę D anta i Petrarki.

Zmilkłeś — zmilkł sonet z tobą. A ż olbrzyma barki Dźwignęły go — i zadrgał potęźnemi tętny.

P oryk lal — i miłości wybuchy namiętnej, Miśli gon — i wichrowe na stepach poswarki, Tęsknot ból — niepamięci lot po grobach szparki — K rym ! Mickiewicz ! Któż nie drgnie, zimny, obojętny?

T ruw er dźwięczny — Gaszyński i Garczyński — [rycerz, Słów m ala rz — Gomułicki, Felicyan — zdań snycerz, Asnyk, rybak idei, zapatrzony w g łę b ie ...

Po nich ja — nie ostatni (dajcie, druhy, ręce, Kasprowicz, Lange-—straże na dni nowych zrębie!)—

Kielich sonetu winem wzlotów, zwątpień święcę.

M

i r i a m

. '

(8)

I l s ^ / v

N O W E L L A .

W ielkiem było zdziwienie w całej okolicy, kiedy gruchnęła wieść o zaręczynach panny Kam ili Za- miastowskiej, z doktorem Janem Powałą. Istotnie, było o czem mówić, zważywszy, ii panna Kamila, jed y ­ naczka, posażna, pełna wdzięku i zalet, niepospolicie ładna osoba, miała prawo i sposobność w yboru między kwiatem obywatelskiej młodzieży.

D oktor Jan Pow ała, jakkolw iek młody, przystojny, w zawodzie swoim bardzo ukształcony, był (z czem się nie taił) synem chłopa, jakim ś wypadkiem niemal oddanym do szkoły. Ztam tąd doszedł z pomocą dobrych ludzi do uniwersytetu. Potem , już o własnej sile, zarabiając korepetycyam i udało mu się doprowadzić nauki do końca, a naw et z chlubnem odznaczeniem. Teraźniejsze jego stanowisko, lekarza powiatowego w małem miasteczku, w porównaniu do rodzinnych tradycyj Pow ałów było zapewne bardzo świetne, ale któżby śmiał przypuszczać, źe taki tam m edyk, pozbawi okolicę jednej z najładniejszych i najbogatszych panien na wydaniu. Sąsiedzi i przyjaciele, wręcz mieli za złe m atce panny Kamili, źe się zgodziła na ów niesłychany związek. W szyscy mówili o tern, ubolewając, że jako wdowa — i szczególnym wypadkiem bliższych krew nych pozbawiona — nie zdołała snać, słaba niewiasta, oprzeć się życzeniom ukochanej córeczki, której serce — tak dotąd na zabiegi licznych wielbicieli nieczułe — upodobało sobie pana Jana, dyktując dziewiczym usteczkom zdanie: »Ten, albo żaden«.

Gdyby nie przypadek, ów nieodpowiedzialny sprawca tylu dziwnych zawikłań na świecie, nie byłaby nigdy ta młoda para, zasłyszała o sobie wzajem. Jan pośród wiejskiej szlachty nie miał »wzięcia«. Niedawno przybyły, z nikim nie spokrewniony, nie m ógł odrazu zyskać zaufania. W praw dzie w m iasteczku, ani na sześć mil w około nie było lekarza, ale stary praktyk, ex-felczer wojskowy, zacny i kochany sąsiad Kwaścikie- wicz, od pięćdziesięciu lat kurow ał wszystkich m etodą Leroy, ciesząc się niezachwianą sławą. Już sam widok sędziwego, ale rześkiego »konsyliarza« o trzech podbródkach i dobrotliwym uśmiechu oddziaływał na chorych uspokajająco.

Młody doktór objął inną klientelę: biedaków w miasteczku, którzy mieli zwyczaj chorować na prze­

różne epidemie, słabowity tłum żydowski i szpitalną zbieraninę. K lientela liczna, dniem i nocą wzywająca jego opieki, ale po większej części tak uboga, źe doktor zamiast pobierać honorarium, byw ało wsuwał w dłoń chorego parę złotych na pokrzepiającą straw ę i lekarstwo. To też kolega Kwaścikiewicz żartował dowoli z młodzika, nie czując w nim bynajmniej rywala.

Stało się przecież raz, źe powóz wysłany po szanownego zwolennika m etody Leroy przywiózł pe-

(9)

wnego popołudnia przed ganek dworu pań Zamiastowskich doktora Pow ałę, którego co prędzej wprowa­

dzono do błękitnego pokoiku panny Kamili.

Po całym dworze rozlegały się jęki i narzekania. Panienka, przez straszliwą pom yłkę, biały proszek trucizny — dla szczurów przygotowanej — wsypała zamiast cukru do limonady i wypiła chciwie. Co za nieszczę­

ście, jaka rozpacz m atki, popłoch domowników, istny dzień sądu ostatecznego! W ysłano natychm iast, co koń wyskoczy po doktora do miasteczka, a roztropny furman Grzela nie zastawszy Kwaścikiewicza ruszył prosto po Jana. Młody doktor, — którem u przywiązany do panienki sługa opowiedział nieszczęsną przygodę, ocie­

rając łzy rękawem — pośpieszył z antidotami i niejakiem biciem serca na ratunek interesującej pacyentki.

Stan chorej b ył istotnie zatrważający, ale pomoc przybyła na czas, a Jan dopóty nie odstąpił łoża otrutej panienki, aż mógł rzec: »uratowana».

W tedy, po wybuchach krań­

cowej rozpaczy nastąpiły wybuchy niepohamowanego szczęścia. M atka, omal nie całowała po rękach czło­

wieka, który zwiastował tę upragnio­

ną całą duszą nowinę ocalenia jedy­

nego dziecka — zaś pierwsze wejrze­

nie zamglonych cierpieniem oczu, ja ­ kie panna Kam ila zwróciła ku swemu wybawcy, było przepełnione tak ą wdzięcznością, że i kamień uległby wzruszeniu.

P an Jan kamieniem nie b ył i pośród łez, okrzyków, ściskań, po­

dziękow ań, rozczulił się solennie — ba! naw et niewiele brakow ało, aby się rozbeczał razem z m atką i domo­

wnikami.

Chociaż niebezpieczeństwo mi­

nęło , troskliwa pani Zamiastowska nie prędko wypuściła doktora, zakli­

nając go na wszystkie świętości, żeby nie opuszczał jej dziecka, póki przy­

najmniej na zbladłą twarzyczkę nie wróci barw a jej właściwa — różane kolory. Jan nie umiał się oprzeć na­

leganiom, pozostał dzień i drugi... aż tu znów po tylu wstrząśnieniach, roz­

chorowała się m atka i zatrwożone dziewczę, drżące, a śliczne rączki skła­

dało przed d o k to rem , rzewnym bła­

gając głosikiem :

— O p a n ie , ratuj moją m a­

mę! nie odstępuj nas!

Gdzieżeś był, o niebaczny i przy wintowym stole zagwoźdźony Kwaścikiewiczu ?! Przepadła tw oja—

lat tyle w Zamiastowskim dworze uprawiana — praktyka wszechstronnej m etody Leroy. Jan Pow ała miano­

w any został nadwornym tych pań do­

ktorem , nie dość — cudotwórcą i wskrzesicielem. U ratow ał córkę, w yle­

czył m am ę, dał skuteczne rady kilkorgu ludziom z dworskiej czeladzi. Dziękowano mu, chwalono go, błogo­

sławiono bez końca.

Pierwszy raz od czasu jak objął praktykę, młody doktor zapomniał o swej miasteczkowej klienteli, a kiedy nareszcie Grzela rozpromieniony odwiózł go przed progi skromnej kawalerskiej siedziby, mimowolne westchnienie uleciało z szerokiej piersi potomka Powałów ku stronie, kędy z powrotem toczył się wykwintny powozik Zamiastowskich.

Bo też panna K am ila było to cudne, na zachwyt oczom stworzone dziewczę. Tw arzyczka jak na obrazku Greuza, oczy niebieskie, naprzemian figlarne i stęsknione, usteczka maleńkie, blado-róźowe, takie kapryśne, a takie zdaje się słodkie.. . Jak ona ślicznie rączki składała przed nim, jak głów kę jasną chyliła, jak znów dźwięcznie i radośnie śmiała się wrócona życiu, promienna jak wńosenka.

A le Jan miał charakter tw ardą dolą na stal zahartowany i usposobienie do czynu skłonne, nie zaś do bezcelowego marzycielstwa. Po dniach tedy paru, wśród uciążliwych zatrudnień byłoby pewnie wszystko wróciło do poprzedniego ładu, gdyby nie ten sam Grzela, jak niewinne w ręku Opatrzności narzędzie, poja­

wiający się znowu »po pana kąsylarza, do dworu«.

35

8

l , \ tDWAR.0 uaCV') o,

M A R Y A SZ E LIG A .

(10)

— K tóż chory? czy panienka? — w ykrzyknął Jan pobladły.

— Bogać tam , proszę łaski pana. Panienka kieby rybka zdrowa, ale mi duchem pana doktora przy­

wozić kazała.

Czyż podobna odmówić było wezwaniu? Rzecz prosta, że Jan w cokolwiek nerwowym nastroju, trzęsącem i się rękom a wdział na siebie najparadniejsze ubranie i pojechał.

W e dworze wszystkie okna jaśniały rzęsiście oświetlone, skoczna m uzyka w ygryw ała najnowsze tańce, gości tłum winszował pięknej jedynaczce szczęśliwego powrotu do zdrowia, a panna Kamila, w białej sukience, z różyczką u paska, w ybiegła naprzeciwko doktora, i wprowadzając go w strojne koło zdumionego sąsiedztwa, rzekła z minką czarującą:

— Oto mój zbawca! Gdyby nie on, byłabym już na tam tym św iecie!...

Głębokie wzruszenie wywołane tym zwrotem, nie powstrzym ało jednakże pewnej złośliwości, z jak ą sąsiedzi (a zwłaszcza sąsiadki) ocenili wystąpienie panny. Jan oszołomiony, zmięszany, nie byłby naw et wie­

dział co czynić ze swą osobą, gdyby mu jego pacyentka b yła pozostawiła minutę czasu do namysłu. A le ona, ja k wiewióreczka zwinna, okręciła się koło niego dała znak muzyce, za rękę ujęła i wołając »do m a­

zura!« w pierwszą parę z nim poskoczyła. W szyscy poszli za nią. I jakże się tu oprzeć takiej kusicielce.

Konkurenci panny Kamili, a była ich liczba nie m ała, spostrzegli odrazu, że ten doktor dla nich szkodliwy. Poznała też i mama panny Kamili co się św ięci.. . ale kiedy po balu — wśród którego panienka w dalszym ciągu swemu w ybaw cy wdzięczność swą nieustannie objawiała — pani Zamiastowska poczęła córce robić bardzo roztropne uwagi co do niewłaściwości i przesady takiego postępowania, jedynaczka w ybuchnęła płaczem serdecznym i łzami zalana w yjąknęła, że nie dba o sądy całego świata, a jeśli jej ktokolw iek sprzeciwiać się będzie, po raz drugi się otruje, tym razem u m y śln ie ... gdyż przekłada śmierć nad tyranię i niewolę.

Po takiem dictum pani Zamiastowska nie była w stanie opierać się córce. I odtąd — dwa razy na tydzień przynajmniej jeździł Grzela do miasteczka i przywoził pana doktora. Stroskana m atka starała się upo­

zorować te zaproszenia, podając się za chorą, w ystępując z utyskiwaniami to na brak snu, to na m igrenę, to na osłabienie. A le któżby się nie był poznał na takich wybiegach, gdy panna Kamila, przerywając kon- sultacye rzuceniem się m atce na szyję, uprowadzała zaraz potem Jana, jak swoją zdobycz, to do ogrodu, między wonne grzędy kwiecia, każąc mu pom agać sobie w układaniu bukietów, to do salonu — gdzie grała bez zaproszenia najtkliwsze nokturny — to naw et, o zgrozo! do swego błękitnego pokoiku »ponieważ mu tak dobrze znany« i bez ceremonii szczebiotała Bóg wie o czem, byleby tylko zatrzymać Jana jak najdłużej.

On, poddaw ał się kapyrsom pięknego dziewczęcia z uległością, jakiejby trudno się było spodziewać.

Może nie chciał zajrzeć w głąb własnego serca i przyznać się co go zniewala, że płochemu dziecku jak pies wierny służy ku zabawie, choć taki dawniej dumny, niezależność swą szanujący i niezmiernie drażliwy. Może był pewien, że mu stanie na tyle mocy, iż gdy jej się uprzykrzy ta zabawa — on, tych chwil, bezsprzecznie słodkich, uniesie wspomnienie i w sercu zagrzebie na zawsze. To pewne, iż żadna rachuba nie plam iła jego duszy. Obejście jego z K am ilą było tak poważne i pełne szacunku, że nawet pani Zamiastowska nie posą­

dzała go o żadne względem jej córki zamiary. A le to właśnie, że się wyróżniał od schlebiającej rzeszy k on­

kurentów, że zajmował jakieś dziwnie wyjątkow e wśród otoczenia stanowisko drażniło Kamilę. Coraz bardziej lgnąć poczęła do tego człowieka, który na wyraźne — bardzo śmiałe naw et, choć w gruncie naiwne — jej w y­

zwania, nie przekroczył ani razu granic przyjacielskiego stosunku; coraz żywiej zapragnęła zbadać zagadkę tego serca, co się uporczywie przed nią zamykało — aż w reszcie... i czegóż panieńska kokieterya nie do­

k a ż e ... póty jasnai głów kę, niby bezwiednie chyliła piękna dziewczyna ku szerokiej piersi Jana, póty wzno­

siła ku niemu oczęta załzawione i skarżące, aż sobą nie władnąc porwał ją silnem ramieniem, do serca przytulił i płonącemi usty łezki otarł z lica. Zaraz potem rzekła ona uroczyście:

— Chodźmy do mamy, po błogosławieństwo.

— Pani dobrodziejko — mówił Jan blady i jak z krzyża zdjęty, do matki panny Kamili — nie wiem jak się to stało ... ja . . . przychodzę prosić o rękę . . . ale wiem . . . że dla córki pani nie jestem . . . odpowie­

dnim m ężem ...

— Mamo! on mnie nie k o c h a !... o ja nieszczęśliwa! — wyjąknęła na łonie m atczynem panna K a ­ mila, oczywiście zmuszając tern Jana do najżywszej protestacyi, a m atkę do natychm iastow ego przyzwolenia.

I tak się skojarzyło to nieprzewidziane małżeństwo, o którem w okolicy wcale inne, a do praw dy niepodobne chodziły wieści.

Że Jan był zakochany w swej narzeczonej, o tem nikt nie w ątpił, a najmniej ona sama. Ponieważ jednak usposobienie jego, naw et po zaręczynach nie przestało być zagadkowem, nieraz już w czasie najsłod­

szych chwil narzeczeństwa, panna Kam ila zarzucała Janowi »brak serca«. Bywało to z różnych przyczyn: na- przykład, ona mu po całych godzinach szczebiocze, jakie będą mieli mieszkanie, całe przybrane w dywany, jedwabie i cacka — istne gniazdeczko. Mama wszystko zamówiła w edług jej gustu, częścią z W arszawy, częścią z Paryża. Salon będzie błękitny — ona przepada za błękitnym kolorem — a on ? . . . On — wysłu­

chawszy tego wszystkiego z czołem zachmurzonem — rzekł jej nareszcie, że m u sz ą ... ta k ... mitszą zamieszkać w miasteczku, kędy on jako doktor powiatowy pozostaje i że na początek żyć będą skromnie.

— Naturalnie, że skromnie — powiada Kam ila — ale czemuż w miasteczku ? Cóż za konieczność, żeby on był doktorem powiatowym, kiedy m ogą pozostać w Zamiastowie, przy mamie, we dworze odświe­

żonym zupełnie elegancko.

A gdy na to on, coraz chmurniej zasępiony, oświadczył, że w Zamiastowie nie pozostanie, panna K am ila wezwała mamę, skarżąc się, że narzeczony ykź się jej sprzeciwia.

Stanęło przecież na tem po długich z mamą naradach, że państw o młodzi osiedlą się w mieście, ale

większem, gubernialnem , o kilka mil odległem od dóbr mamy.

(11)

— Już też, mój zięciu, tego mi odmówić nie możesz — zakonkludowała pani Zamiastowska z powagą, dodając, że urządzenie mieszkania bierze na siebie.

Jan przyjąć musiał w arunek, nie wydając się naw et z tern, że mu dziwnie przykro było rozstawać się ze swą kaw alerską siedzibą i nawet ze swą »obszarpaną klientelą« ja k ją raz określiła — argum entując za przeniesieniem się w »wyższe sfery« — pani Zamiastowska.

Brakiem serca też mianowała panna K am ila, iż narzeczony zamiast pełną poezyi deklam acyą kołysać jej wyobraźnię, lub — choćby naw et w okolicy różowego uszka, innego rodzaju miłosną wymową, składać oczywiste dowody swego przywiązania — Jan delikatną rączkę dziewczęcia trzym ając w swej dłoni w m y­

ślach tonął. Czasem jakby roztargniony odsuwał się od narzeczonej, czasem nawet bywał ponury. Co gorsza miewał szczególne fantazye. Niekiedy zryw ał się i koniecznie wracać chciał do miasteczka.

— Cóż to znaczy? co się stało? — dopytywała się panna Kamila bliska łez, tak jej się nadzwy- czajnem wydawało takie postępowanie.

— Spieszę się — mówił.

— Do kogo?

— Do moich chorych. Obiecałem w izytę.. . wreszcie .. . wypadek choroby skomplikowany ... ciekawy.

Muszę być obecn y . ..

— A któż chory?

— K o b ie ta ... w sz p ita lu ... Kazałem, żeby mi dali z n a ć ... M u szę... powinienem jechać! Panno K a ­ milo, niech mię pani nie zatrzymuje.

Przeciw nie... Zatrzymywała go. Przecież jest drugi doktór w miasteczku. Im tak dobrze siedzieć w a lta n c e ... księżyc w schodzi... A le Jan uciekał poprostu. N igdy się nie dał uprosić. Nieznośny! uparty!

— No, chciałaś d o k to ra ... — zaczynała pani Zamiastowska.

— A le kiedy ja go tak kocham, m am o ! — przerywała natychm iast panna Kamila. — Już on się odmieni p o te m ... zobaczy m a m a ... J a go przerobię.

W ierzyła w to — zwłaszcza w pierwszych dniach po ślubie. Czuła, że Jan ją kocha szalenie, że do niej niepodzielnie należy. Co za boskie dnie spędzone w zacisznem gniazdeczku, kędy staranna ręka mamy wszystko urządziła do gustu córeczce ukochanej. Był i salon dywanem wysłany i pokoik błękitny. Tylko jeden pokoj został dość brzydki: gabinet Jana, do którego on nic wstawić nie pozwolił, prócz własnych swych sprzętów przewiezionych z miasteczka. Na usilne nalegania żony, odpowiedział stanowczo:

— Tobie wolno mieć zbytek w około siebie, tyś b o g a ta ... j a . . . dopiero na dorobku. . .

F e, co za szkaradne myśli i jaki nieładny wyraz. Musi go oduczyć, wie przecież sposób jakim temu maniakowi kochanemu zamknąć usta — pieczętując je pocałunkami.

K iedy pani Zamiastowska w tydzień po ślubie w ypytyw ała jedynaczkę czy się czuje szczęśliwą, K a ­ mila najszczerzej zapewniła ją, że nie może sobie wyobrazić innego szczęścia nad obecne, że nie ma na świecie lepszego, milszego, mądrzejszego człowieka nad Jana i że niczego więcej nie pragnie, prócz, żeby tak zawsze trw a ło . . .

Byłoby może trw ało, żeby nie jedna drobna okoliczność. O! bardzo drobna, a przecież od niej poczęło się wszystko zmieniać na gorsze.

W przedpokoju u drzwi — jak zwykle — był dzwonek. Ten dzwonek o rozmaitych godzinach przerywał młodej parze sam-na- sam, wzywając doktora do chorych. »Obszarpana klientela«, której nigdzie nie brakuje, wywiedziała się prędko o młodym »strasznie uczonym« i miłosiernego serca doktorze. Jak tylko jaki biedak za­

mierzał powitać lub pożegnać nasz padół płaczu, dzwonek doktora jęczał, to rozgłośnie, to nieśmiało i Jan Pow ała, wyrywając się nie­

mal gwałtem z objęć żony, biegł nie zważając na godzinę lub po­

godę, czasem aż gdzieś na przedmieścia. »Biegł, jak na bal« skar­

żyła się opuszczona małżonka, nie m ogąc zrozumieć, żeby j ą . . . ją zostawić samą, czasem sm ętną, czasem nawet rozpłakaną i biedź do jakiegoś tam chorego, może naw et na zaraźliwą chorobę.

Jan nieraz jej żalem boleśnie dotknięty, tłumaczył się, że jako doktor z powołania nie może pod żadnym pozorem zaniedby­

wać swych obowiązków. Mówił jej także, iż im liczniejszą ma prak­

tykę, tern więcej uczy się sam i że tylko tą drogą dojść może do zamierzonego celu, aby osięgnąć niepoślednie stanowisko w zawo­

dzie lekarskim. Jemu nie wolno zaniedbywać swego zadania; młodo skończył nauki, dlatego właśnie nic dlań ważniejszego nad praktykę.

Nikt odeń bardziej, mocniej i czulej nic kocha żony i nikt więcej nie pragnie uszczęśliwić swej ubóstwianej, ale zawód ma nieuchronne wymagania. Nie m ogła sobie przecież wyobrażać, iż męża bezustannie mieć będzie przy sobie, gruchającego u jej stóp nieprzerwanie. Ona sama pogardziłaby wreszcie takim czułym niedołęgą i próżniakiem.

K ażdy mężczyzna obowiązany jest pracować na utrzymanie własne i ro d zin y ... Ona to przecież rozumie i chwilowe przykrości znosić będzie, jak przystało każdej prawdziwie kochającej kobiecie, dzielącej nietylko losy, ale i pragnienia swego męża i jego ambitne na przyszłość plany.

Kam ila słuchała tego wszystkiego potrząsając głów ką, ze łzami w oczach: »To on jej nie rozumie, a raczej rozumieć nie chce«. Na toż ona wbrew woli mamy, wbrew pojęciom całego świata zdecydowała się

D O K T O R tnislaB5Sf'/* a

i ; IV T

(12)

zaślubić ukochanego człowieka, ieb y teraz dla jakiejś jeg-o am- bicyi poświęcić szczę­

ście, wyrzec się sło­

dyczy niemal ideal­

nego pożycia we dw o­

je, w otoczeniu pię­

kna i dobra ? Cóż ich obchodzi m ateryalna strona życia ? W szak, dzięki B o g u , niedo­

statku nie zaznają.

Sam procent od jej posagu (kiedy już zmuszeni są mówić o t a k i c h p r z y k r y c h szczegółach) w ystar­

czyłby im na to, żeby wiedli spokojne, miłe życie, zawsze dłoń w dłoni, serce przy ser­

cu. M ogliby i podró­

żować t r o c h ę , do W łoch n a p rzy k ład , lub do A lgieru na zimę ... Mój Boże, ja- cyż oni mogliby być szczęśliwi, gdyby on tylko c h ciał... I pani Kamila, cała w śnież­

nych batystach i ko­

ronkach, wiotka, wy­

tw orna, tkliwa, rzu­

cała się na szyję m ę­

żowi, śpiew ając:

»O mój aniele, pójdziem po­

łączeni. . .«

A le Jan odpowia­

dał znowu, że jemu o podróżach i w ypo­

czynku dotąd myśleć nie wolno, póki o wła­

snej sile nie zdobędzie środków do zaspoko­

jenia takich fantazyj.

Niech mu pozwoli wiernym być zasadzie, która go wiodła szla­

kam i wytrwałej a nie­

ustannej pracy, niech usiłuje pojąć, że pię­

kno i dobro nie za­

m yka się w dziedzi­

nie samych dzieł sztu­

ki, że doktor może być również artystą w swoim ro d zaju , a uczciwe spełnianie o- bowiązków ma także poetyczną stronę.

— F e, uparty, su­

chy materyalista! —•

wołała półźartem.

— Dziecko, ze-

W A L E R Y E L J A S Z .

S I E R O C T W O M A T K I J A G I E L L O N Ó W .

psute dziecko ! — po­

wtarzał z pół uśmie­

chem Jan Powała.

Sprzeczki te poja­

wiały się codziennie ; zrazu przelotnie, jak białe chmurki na po- godnem zresztą nie­

bie... później... za­

ćmiewając coraz sta­

łej małżeński hory­

zont. Młoda pani, z początku nie dzieliła się z nikim zmartwie­

niami swemi. Matce nawet zwierzyć się nie chciała. Było jej i przykro, i wstydziła się niemal przyznać, że ten Jaś, ten jej u- kochany, dla wprawy w to swoje nieznośne doktorstw o, dla za­

robku — Bóg wreszcie wie dlaczego — nie dba na wymówki ta­

kiej jak ona żony i tyle godzin nieraz we dnie i w nocy prze­

pędza za domem. P ła­

kała tylko cichutko, jak dziecię, tuląc głó­

w kę w drobne dłonie, wzdychając żałośnie, dąsając się czasem dla odmiany. Niekie­

dy, gdy Jan powró­

cił do domu od cho­

rego i zbliżał się do ukochanej z powita­

niem serdecznem, ona szybko głowę odwra­

cała w przeciwną stro­

nę i batystow ą chu­

steczkę podnosiła do kształtnego n o sk a , mówiąc:

— Jakże tu nie­

znośnie czuć fen o l!

F e ! co za szkaradny zapach ! Zdaje mi się, żem w szpitalu ...

A potem dodawa­

ła tonem lodowatej grzeczności:

— W ybacz, mój d ro g i... głowa mię b o li... pójdę do swe­

go pokoju.

— O, pocóż ? ■ —- odpowiadał Jan — ja pójdę raczej do siebie.

I wychodził do

swego g ab in etu , nie

rzuciwszy naw et o-

kiem na żonę-.

(13)

— Bez serca, złośnik, gbur — m yślała Kam ila łzami zalana. — O, gdyby to mama wiedziała!

Dowiedziała się niestety najniepotrzebniej i w sposób najgorszy, bo od codziennego świadka tych zajść — od sługi. Starym obyczajem, pannie Kam ili dano »wyprawną pannę służącą«, zdawna w ierną, zaufaną, jedyną w swoim rodzaju Wiłkosię, która się wybierała służyć u panienki, gdy za mąż pójdzie. Obiecywała sobie wprawdzie, ze to zamążpójście inaczej wypadnie i że panienka wejdzie do jakiego najmożniejszego dworu, a może i pałacu, nie rada więc była z jej wyboru i uważała małżeństwo panny Zamiastowskiej za fatalnie chybione. Służyła jednak w dalszym ciągu wiernie młodej pani, tylko z podełba spoglądając na Jana. Poprostu czuła doń urazę.

W edług jej przekonania taki tam doktorzyna, co naw et nie ma własnych k o n i— bo trzeba było posyłać po niego, żeby przyjeżdżał w konkury — nie godny był wcale takiej panienki i pięknej co się zowie, i z dobrego domu, i posażnej.

W ilkosia tedy, postrzegłszy co się między małżonkami święci i pomiarkowawszy przyczynę, aż ręce załamała i oczy wzniosła ku niebu.

— Jakto, więc ten t a m ... j a k iś ... naw et ocenić i uszanować swego szczęścia nie p o tra fił... i zamiast na kolanach ubóstwiać taką żonę, on jej dokucza, przykrości jej wyrządza, doprowadza do płaczu! A to już świata skończenie chyba bliskie! Boże odpuść, chłopisko, a ona jak aniołeczek! I komu też to panienka wiarę ślubowała ? Albo to prawda, źe do chorych chodzi! Może gdzie w karty się zgrywa, albo co gorszego jesz c ze ... A wreszcie, czyż to podobieństwo, żeby młoda pani nie miała chwili spokoju z tym dzwonkiem.

Co moment: dzyn, dzyn, d z y n ... i w dzień i w nocy. Gdzież ona by przyw yknąć miała do takiego życia!

W e dworze, kiedy spala, wszyscy na palcach ch o d zili... a prawie co dzień goście, zabawy, uciechy. Teraz, wszyscy się krzywią na mezalians, państwo młodzi naw et wizyt nie pooddawali, żywego ducha u nich nie spotkasz. O t to mi los dopiero, oto sobie w ybrała nieboraczka!

W szystko to, z waryantami, poczciwa W ilkosia w yśpiew ała przed panią Zamiastowską, a potem obie spłakane niewiasty jęły przekładać płaczącej również Kamili, źe powinna wystąpić przeciw tem u co się dzieje, że obowiązkiem Jana przedewszystkiem jest dbać o jej zdrowie i szczęście — i że mąż jej popełnia prawie zbrodnię.

— Bo i któż zaręczy, że nie przyniesie do domu jakiej epidemii ? — prawiła pani Zamiastowska — a któż padnie pierwszy ofiarą? Ty, moje biedne, moje nieszczęśliwe dziecko!

Kam ila broniła wprawdzie męża, ale słabo, bardzo słabo, cieniuchnym głosikiem spowiadając się przytem, jak ona go kocha i jak dla niego wszystkoby przecierpiała, ale gdyby on był zawsze z nią razem, gdyby jej nie zaniedbywał, nic zostawiał samą, nie opuszczał...

— A lbo to już mało przecierpiałaś dla niego? — mówiła rozżalona m atka — czyż to była dla ciebie partya? Mój B o ż e ... czyż ja się spodziewałam, że moje dziecko jedyne aż tak nisko upadnie i że się znęcać nad niem będą ...

— To znów, n ie ... — protestow ała pani Kamila. — Jaś jest dla mnie dobry, bardzo dobry, ty lk o ...

tylko ... żeby nie to nieszczęśliwe doktorstwo ...

— To ty jesteś zanadto dobra, biedaczko. Trzeba kochanko postawić się względem niego jak się należy. Cóż to on sobie myśli? czemźe on im p o n u je? ... Jeśli chcesz, to ja mu powiem praw dę w oczy.

A le Kamila, przestraszona gwałtownością zarzutów matki, nie chciała, aby mówiono praw dę Janowi.

Przykro jej było słyszeć takie zarzuty, boć on bezwarunkowo był najlepszym z lud zi.. . I rozumny i ładny, i szlachetny — tylko ... tylko ...

— Postaw się względem niego, powtarzam ci — upom inała pani Zamiastowska.

Nie poprzestając na instrukcyach udzielonych córce, Szeptała długo w ucho Wilkosi, zaklinając ją, żeby czuwała nad panienką, żeby jej ukrzywdzić nie pozwoliła.

— Niech pani będzie spokojna — zapewniła służąca, rzucając ku gabinetow i Jana wejrzenie pełne energicznych obietnic.

W łaśnie on tylko co powrócił zc szpitala i przebierał się na przyjęcie teściowej... ale pani Zamiastow­

ska oświadczyła córce, że na obiedzic nie zostanie, i elegancki powozik uniósł ją pełną żalu i gorzkich rozpa- miętywań. Jakżeby rada była zabrać z sobą córkę jedyną, daleko od tego tyrana!

Doktor, nie domyślając się niczego, powitał żonę najczulej. Był w dobrym humorze, jadł z apetytem i po obiedzie prosił sam Kamili, żeby mu co zagrała, a potem ucałował jej rączki, gawędził z nią wesoło, zachowywał się słowem, jak człowiek mający czyste sumienie i serdeczne do żony przywiązanie. Kam ilę roz­

broiła ta swoboda i wesołość męża. Żałowała nawet, że go oskarżyła przed matką. Cały wieczór spędzili jak dwoje zakochanych, na kozetce, przed k o m in k iem ... a w saloniku rozlegał się raz po raz dźwięczny śmiech Kamili. W reszcie, o dość późnej godzinie, cisza i ciemność okryły piękne mieszkanko, niby dyskretna zasłoria.

W tem , około północy: dzyn, dzyn, dzyn. Nieszczczęśliwy dzwonek zabrzmiał targnięty z całej siły.

— Po pana doktora!

— Jasiu, mam cię o coś prosić — odezwała się błagalnie pani Kam ila. — Nic o d c h o d ź ... zrób to dla mnie. Niech powiedzą, że cię nie ma w domu.

Głos jej był pełen łez.

Jan zawahał się chwilę i odrzekł, iż dowie się od kogo przysyłają, a jeśli nic ważnego pójdzie rano.

Niestety, rzecz nie cierpiała zwłoki. Jakiś nowy obywatel zapowiadał swe przyjście na świat w w a­

runkach najnieszczęśliwszych. Pomoc natychm iastow a doktora była niezbędną. Jan powiedział żonie, że choćby z całej duszy rad zostać, iść przecie musi.

W szystkie nauki m am y uprzytom niły się w pamięci Kamili. Podniosła się z tw arzyczką zbladła, z włosami w nieładzie, śliczna, ale dum na i tragiczna jak A ntygona.

— Prosiłam cię, żebyś pozostał.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są

wiedziawszy się o postanowienin Matejki, odwołuje się więc do znanej mu gotowości mistrza poświęcania się dla idealnych celów sztuki w przekonaniu, że to