Ś W I A T .
4 T w
,m k 1
&
mjr..
W j r W ' A .'v: "
SS
'
**■ i i j g & p & i f i
.
• ‘
X -
.a* -' msfr
W S I E C I P A J E C Z E J .
P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).
R en a zbliżyła się do okna. Jeszcze się drugi dzwonek nie odezwał, a wolała być samą niż scho
dzić w tej chwili.
K to mówi praw dę M arta czy K rasecka ? ...
R en a przyznaje w duchu, źe nie zdarzyło się jej je
szcze schwytać K rasunię na kłamstwie, a M a rta ...
ma tak żywą im aginacyę! ... Zresztą może ona jest doprawdy przekonaną, iż Włodzimierz z jej powodu ma życie złam ane... On sam przyznaje, źe dotych
czas był zawsze smutny, albo ... obojętny.
Był obojętny, ale teraz nie jest! I R ena sięga na toaletę po rękawiczkę, na której ślady łez jeszcze widoczne. Uśm iecha się do niej i powtarza w myśli po raz w tóry wersye M arty i Krasuni, aby przyjść do konkluzyi: »Najwięcej wierzę jego oczom, jego oczy tyle m ó w ią ... tyle! Jaki on miły!«
W raca do okna i machinalnie spogląda na ta rasy. Przy wodotrysku stoi K arla w stroju obiado
wym. W spaniała... niby posąg niezrównanej doskonałości. Ciemno już prawie, ale R en a ją poznaje i podziwia. W tej chwili spostrzega mężczyznę, zbliżającego się do posągu. Mężczyzna ten niesie za- rzutkę białą i starannie okrywa nią Karlę. Dziewczę poznaje W ło
dzim ierza... Nie o nim jednak zdaje się myśleć, bo pyta siebie:
»Czy ja ją lubię, czy nie? Czy ona wzbudza we mnie sympatyę, czy nie?« — Pytanie to odnosi się do K a r li... Nie myśli o W ło dzimierzu. N agle jednak zrobiło się ciemno w jej duszy,. . . bo też i w pokoju prawie ciemno. Trzeba schodzić. Trzecie dzwo
nienie wzywa na obiad. Głos dzwonka mniej jednak rozstrojony od dźwięku struny, która w jej sercu w tej chwili zabrzmiała.
To struna wspomnień, echo grobowej przeszłości!
R O Z D Z I A Ł X .
Przeszło rok minął od chwili, w której R en a zapytyw ała siebie, jakie wrażenie w yw arła na niej K arla.
Nie miała jednak sposobności zbadać do głębi tego wrażenia, pomimo dość długiego przeciągu czasu, bo tak K arli jak większej części towarzystwa poznanego na polowaniach nie spotykała przez rok cały. Powodem tego była głównie choroba ciotki. Dlatego też R en a nie towarzyszyła Marcie na karnaw ał do W arszawy.
34
H rabina Ustrzow ska nie czuła się , wcale zdrową i widocznem było, źe przestraszała ją samotność w jakiej miała pozostać w ciągu zimy. Gdy to R e n a spostrzegła, postanowiła ciotki nie opuszczać i z Ustrzów ki się nie ruszać, tem więcej, źe wiedziała od Marty, źe w W arszawie trzeba się będzie rzucić w wir światowy, a ponieważ zaledwie niecałe dwa lata upłynęło od śmierci Helenki, nie chciała oddać się zbyt głośnym i hucznym zaba
wom. Nęciło ją towarzystwo Feliksa, uśmiechała jej się myśl częstego widywania brata, ale zrozumiała dobrze, iż od balów i rautów wymówić się nie będzie mogła. Im więcej uciechy te miały dla niej uroku, tem b a r
dziej uważała za rzecz właściwą wyrzec się ich jeszcze na czas jakiś. Przytem rozum owała słusznie, źe lepiej jest nie przerywać bratu pracy naukowej pociągając go swoją obecnością do świata. Nie przypuszczała, źe ów filozof, ów puszczyk, szukający niegdyś samotności, potrafi przeobrazić się na światowca bez jej interwencyi.
Trzeba przyznać, źe i M arta nie nalegała zbyt stanowczo i nie skłaniała kuzynki do zmiany postano
wienia. Ostatnie polowania wzbudziły w jej umyśle coś nakształt n iep o k o ju ... czy niezadowolenia. Nie doszła wprawdzie do wniosku, źe R en a m ogłaby się stać dla niej ryw alką niebezpieczną, bo broniła ją od wszel
kiego w tym kierunku podejrzenia w ybujała ambicya i uzasadnione poniekąd dobre mniemanie o sobie. Nie
pokój odczuty był zatem zaledwie przeczuciem, czemś niewyrozumowanem i nieuchwytnem, dostatecznem jednak, aby łatwo pogodzić się z m yślą pozostawienia krewnej wr Ustrzówce, przy m atce.
— Pojmuję cię zupełnie — mówiła do niej. — Po takich stratach jak te, które poniosłaś, świat cię nęcić nie może. B yłoby samolubstwem z mej strony narzucać ci moje plany.
Przed wyjazdem M erry do W arszawy, R e n a m iała dość czasu, aby zawrzeć serdeczniejszą przyjaźń z księciem A ugustem . B yw ały chwile, w których nasza młoda entuzyastka zapytyw ała się siebie czy nie jest w błędzie, czy zdrowy rozsądek i sumienie nie nakazują jej przerzucić się zupełnie na stronę męża M arty, ale chwile takie krótko trwały, bo jeżeli pewne dane zdawały się przemawiać na korzyść księcia A ugusta, to znowu urok swobody um ysłu i fałszywej dobroduszności, roztaczany przez Martę, pociągał ku niej R enę.
W pływ księżnej na jej kuzynkę m ógł się stać z czasem zg u b n y m .. . Na szczęście dla czystego jak kryształ umysłu R eny, nie serce dotąd łączyło ją z Merry, lecz tylko imaginacya. Podziwiała jej urodę i inte- ligencyę — i wdzięczną była za miłe obejście się, jakiem przeważnie darzyła ją Marta. Serca towarzyszce swej jeszcze nie oddała — i to jedynie uchroniło ją od przejęcia się fałszywemi zasadami, czyli raczej zabezpieczyło uczuciową dziewczynę od pozbycia się wszelkich zasad. Księżna M erry z niezw ykłą — jak na płeć swoją i na swoje stanowisko — śmiałością, odrzucała niemal wszystkie podstawy, na których pospolici śmiertelnicy opierać się zwykli. Przy najusilniejszej pracy, w jaw nym buncie przeciw własnemu sumieniowi, z trudnością doszedłby kto inny do tak okazałych rezultatów w pozbyciu się w szystkich... przesądów. Teoretycznie znała doskonale znaczenie wyrazów: patryotyzm , religia, godność osobista, miłość, ambicya, obowiązek, moralność.
0 każdym z nich m ogłaby mieć w ykład wcale pow ażny... lecz najniezawodniej, na jednej prelekcyi starałaby się dowieść, źe w yrazy te oznaczają przymioty zdobiące człowieka i wznoszące go nad poziom wszelkiego stworzenia, w drugiej zaś przekonyw ałaby słuchacza — z równie ścisłą jak poprzednia argum entacyą — źe jako formułki puste, nie m ają racyi bytu. Słowem, w teoryi, rozumiała księżna poważne znaczenie wszelkich m oralnych określeń, w praktyce jednak uważała je tylko za »czcze formułki nie posiadające żadnego znacze
nia«. W prost przeciwnie, rzecz m iała się z R eną, która z trudnością określićby zdołała w artość i doniosłość jakiejbądź cnoty, chociaż praktykow ała niemal wszystkie, bo nie umiała postępować inaczej. Nie zadawała sobie , naw et trudu w tym względzie, bo dobro było jej wrodzonem.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Marcie, źe głosząc teorye raz czerwone drugi raz białe, w ypo
wiadała je z zamiłowania do rzemiosła, bez zamiaru w ytwarzania w około - siebie prozelitów. Obojętnem jej było zupełnie czy w gronie kobiet, z którem i łączyły ją stosunki towarzyskie, ta była konserw atystką, a inna postępową, ta religijną a tam ta ateistką, byle żadna nie była od niej piękniejszą i nie posiadała w ytw orniej
szych toalet lub cenniejszych klejnotów. Jeszcze obojętniejszem było dla niej czy mężczyzna, zaliczony do jej dworu, uchodził za pesymistę czy optymistę, byle można było o nim powiedzieć, źe jest bien fa it, bien tourne 1 bien eleve. Co do tej ostatniej zalety odrębne miała pojęcia, sprzeczne z pojęciami innych śmiertelniczek.
N azyw ała dobrze wychowanymi tych, którzy nie pozwalali sobie kłaść nóg- do talerza, a równocześnie w yka
zać się mogli doskonałą znajomością języka francuskiego i angielskiego, mówiąc niemi bez cienia akcentu.
Jeżeli zaś siadywali — choćby blisko kobiety — trzym ając nogę w ręku, jeżeli zanadto czule obejmowali jej kibić w tańcu, lub rozwalali się w wygodnej pozie obok niej na kanapie, to tylko dowodziło ich wytrawnej znajomości form towarzyskich i dystyngow anej swmbody, nie krępowanej parafiańszczyzną. Nic dziwnego, źe przekonania znajomych były jej obojętnemi, czuła się dość inteligentną, aby się nagiąć do wszelkich pojęć, do wszelkich zasad, a bystrość um ysłu i łatwość konwersacyi pozwalały jej z równem pobłażaniem podzielać zdania wielbicieli Katona, jak zwolenników Epikura.
R e n a nie zastanawiała się nad tem wszystkiem, bo w ogóle częściej ubolew ała nad smutnemi faktam i życia, niż nad wadami bliźnich. Skorszą była do zachw ytu niż do sądu. Zmysłu krytycznego nie posiadała wcale.
Serdeczne słowo więcej ją mogło zobowiązać, niż wiele słów lekkom yślnych zrazić. M arta wiedziała o tem i umiała z tego korzystać. Obejściem źyczliwem można sobie było kupić R enę. Nie analizowała dusz ludzkich.
Dość jej było zapewnienia, źe jest lubioną, aby wr to uwierzyć; dowodów nie w ym agała. Chłodne zachowanie się przytłumiało w niej wszelkie sym patye do osoby, która chociaż zimna na pozór, m ogła mieć wiele przymiotów i dużo szczerej dla R e n y sympatyi. N aw et po bliższem poznaniu, musiała nad sobą pracować, aby oddać spra
wiedliwość ciotce i księciu, gdy tymczasem, pomimo wskazówek i ostrzeżeń rozumu, M arta — ile razy tylko chciała — przyciągała ją do siebie jak m agnes przyciąga żelazo.
■ Powoli jednak i książę A ugust pozyskał sym patye Reny. Szczególniejszem współczuciem darzyła go,
widząc jak wzdycha na m yśl o karnaw ale warszawskim. Przyznawała sama przed sobą, źe gdyby nie poczucie
obowiązku, gdyby nie chora ciotka, nie w spom nienia— chętnieby go wyręczyła. Pozostała jednak i poświęciła
się ciotce. H rabina przyzwyczaiła się widzieć obok siebie to młode dziewczę, zawsze pogodne, zawsze zado
wolone, którego oczy świeciły radością, gdy się chorej m ogła ozem przysłużyć. Pogoda na tw arzy R eny zrosła się z jej licami poniekąd jeszcze wówczas, kiedy nie chciała martwić matki i siostry ukazywaniem im posępnego oblicza. A le co do wewnętrznego usposobienia, rozmaite gęstsze i lżejsze chmurki zasępiały nieraz pogodę jej duszy.
Przedewszystkiem wiadomości, jakie odbierała od brata, nie były wcale zadawalniające. Inny ton, inny zwłaszcza duch wiał. z tych tygodniowych sprawozdań. Ton i duch zmieniały się stopniowo, ale tak szybko, źe R ena nie miała niemal czasu zastanowić się jak nagle przybrały odmienną postać. Trzeba było kilku miesięcy, aby zrozumiała, że Feliks byw a dużo, że światem nie gardzi więcej, źe mu pieniędzy zaczyna bra
kować na rozmaite potrzeby, a nareszcie, że w czasie karnaw ału spotkał wiele razy Martę, źe u niej bywa, że się z nią pogodził o tyle, iż jej przyznaje ogromny zasób inteligencyi i znajduje ją piękniejszą — a nawet bardziej interesującą— od wszystkich innych lalek salonowych; bo pomimo tych wszystkich zmian, kobiet nie przestał nazywać lalkami.
G dyby nie widoczny brak pieniędzy — o którym brat siostrze donosił — wszystkie rezultaty pogo
dzenia się ze Feliksa światem byłyby dla R en y bardzo pożądanemi, zawsze bowiem pragnęła widzieć go odzna
czającym się ogładą i dystynkcyą, zdobywającego laury na arenie salonowej. Przytem pogodzenie się jego z M artą było prawdziwym tryumfem, bo R en a zapomniała w czasie zimowego osamotnienia o różnych dro
bnych szpileczkach, jakiemi ją kłuła piękna kuzynka. Pam iętała tylko, źe nie ma milszej towarzyszki pod słońcem nad Merry. Cieszyła się myślą, źe księżna potrafiła zniszczyć uprzedzenia Feliksa i wdzięczną jej za to była. Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich krańcowościach. W ięc były chwile, w których lękała się czy z powodu zmiany trybu życia nauki jego na tern nie ucierpią, co podkopaćby mogło jego przyszłą karyerę.
Od M arty także odbierała R en a dość często długie listy, bo księżna bardzo pisywać lubiła. W listach tych imię hrabiego W łodzimierza powtarzało się ciągle — i to w tak dwuznaczny sposób, źe młoda panienka myślała nieraz: »Musi być jednak prawdą, źe on M artę kochał i że ją dotąd k o c h a ... to zaś c o ... to tylko komedya!« Z goryczą powtarzała: »Kom edyant, hipokryta!« Lecz z drugiej strony Feliks niemal w każdym liście wspominał o swoim nowym przyjacielu z coraz bardziej wzrastającym zapałem. Mówił o usługach, jakie mu hrabia oddaje; o zobowiązaniach, jakie względem niego z a c ią g n ą ł... Po takich listach, serce R en y wzbierało wdzięcznością dla tego, który tyle życzliwości bratu jej okazuje. W ięc czy to myśląc o Marcie, czy o Feliksie, czy o sobie samej, musiała myśleć także i o Włodzimierzu, co wychodziło mniej więcej na to, źe myślała o nim ciągle, to szarpiąc się i buntując, gdy go o kom edyę obwiniała, to z rozczuleniem i słodką jakąś wdzięcznością wymawiając jego imię, gdy je z imieniem brata łączyła. Jednem słowem ulegała czarowi, który ją podbijał i . . . niepokoił równocześnie.
(Ciąg dalszy nastąpi). E S T E J A .
s o n e t y !
i .
O C K N I J S I Ę !
Ocknij się! W iosna wschodzi! — Czy to ciepłe tchnienie, Czy ta woń piersi twojej rozkoszą nie wzdyma?
Czy nie czujesz, jak żebyś urastał w olbrzyma?
Czy ci w duszy nie błyska młodszych lat wspomnienie?
Nie mów, żeś zastygł w sercu, żeś w ygnał złudzenie;
Przestań w świat rozpacznemi spoglądać oczyma;
Choćby ci wszystkie kw iaty powarzyła zima — Ocknij się! — w wiośnie zawsze znajdziesz ukojenie.
Patrz! oto wypełzają węże z ziemnych głębi I krety w ykopują się na zieleń św ieżą...
W dolinie szum powodzi, w górze świst ja strz ę b i...
Od bagien roztajałych rdzawe m gły się szerzą, A na niebie burzliwych chmur stado się kłębi, Zkąd za chwilę pioruny ku ziemi u d e rz ą ...
W
a c ł a wP
o m i a n.
I D E A Ł Y K O C H A N O W S K I E G O .
Ideały — naturalnie żywe, kobiece. Nie będę zajmował się tą spraw ą szczegółowo, ale pobieżnie, na sposób fraszki.
K ochanow ski wychował się na wsi, pod okiem rozsądnej m a
tki, w domu po w a ż n y m , sędziowskim i niezaw o d n ie co się tyczy obyczaju su
rowym. Lecz natura jego b yła żywa, o- tw a rta , nie
skrępow ana i d o ż y c i a skłonna. Gdy p o s z e d ł do szkół do K ra kowa, pod do
zór m istrza, gdy chłopiec począł dojrze
w a ć — co m o
gło być jego najgorętszem pragnieniem ? N a t u r a l n i e swoboda i mi
łość. Poeta mówi (El. I.
12): Miłość mnie tw arde
go Sarm atę nad t w y m i brzegam i,W i
sło, oderwała od korda i na
uczyła sm ako
wać w słod
szej nad wszy
stko muzie.
W ażne to w y
znanie o stu
denckiej miło
ści, w ym aga pewnej reflek
sy!, mianowi
cie, w kim się on mógł za
kochać ? S ą
dzę, źe w pa
nience w mieście wychowanej, bo na wyobraźnię chłopca, który dotąd żył na wsi, musiał polor miej
ski uczynić niezwykłe wrażenie.
Spostrzeżenie niniejsze nabiera pewnego zna
czenia, gd y się pomyśli o jego drugim ideale t. j.
o Lidyi. Dlaczego on się w niej tak prędko i tak stanowczo zakochał? Oprócz wielu przyczyn dlatego, źfe była mieszczanką, źe była pięknością, sław ną wśród młodzieży (El. II. 6), którą każdemu odbić i dla sie
bie tylko pozyskać miał sobie za punkt honoru syn obywatela wiejskiego.
K ochanow ski kochał Lidyę prawdziwie. Po śmierci ojca i matki, bez znajomości w poważnych i inteligentnych domach, sam sobie oddany, nic dzi
wnego, źe w ybrał ideał w półświatku, zwłaszcza, źe było to modą czasu i kraju, w k t ó r y m p r z e b y w a ł . Ciekawszą je
dnak jest ta o k o lic z n o ś ć , źe druga mi
łość była mu pobudką do r o z p o c z ę c i a pisania poezyi w języku pol
skim , podo
bnie jak pier
wsza nauczy
ła go łaciń
skiej. Można się na to gnie
wać, ale fakt uznać należy, erotyk polsk zrodził się w buduarze. K o chanowski po
wiada : H nic Latina atque recens Slavica M usa c a n it, na jej cześć łacińska i m ło
d z i u t k a je szcze muza s ł o w ia ń s k a śpiewa (El. I.
6). O św iad
czenie bez
miernie ważne i jasne.
Lidyę zna
my dokładnie z elegii, pie
śni i fraszek, do niej pisy
w anych, i na tej podstawie możemy coś powiedzieć o guście K o chanowskiego. Lidya b yła blondynka, wysoka, z nie- bieskiemi, błyszczącemi oczkami, płeć biała, na tw a
rzy rumieńce. (El. I. 6). M oźnaby z tego wnosić, źe K ochanow ski był brunetem, tymczasem wiadomo, źe był także blondynem. Lidya była m istrzynią w robo
tach kobiecych, lubiła poezyę i ładnie śpiewała (tam
że). Kochanowski sam m uzyk (Fr. II. 75), pełen wro
dzonego sm aku i skłonności do prawdziwej elegancyi, zasm akował w znakom itych przym iotach swojej uko
chanej. Lidya pudrowała się i kędzierzawiła żelazkiem swe włosy, ubierała się w aksamity, używała wiele biźu-
Z T E K I S Z K I C Ó W A N T O N I E G O K O Z A K I E W I C Z A .
' M
A N D R Z E J h r a b i a M N I S Z E C H .
A h " I P T ^ ^ , s '
i‘ I ’ ‘i_c ’■
v/'
•i I'' RhŃ'
J M jf"'
• ' .'f.
7 . . . . '