Kraków, dnia 10. listopada 1940
ŚMIERĆ i DZIEWCZYNA Przedpołudnie w Instytucie Sztuk Plastycznych
Fol. Kurkiewicz
Specjalny reportaż
Niepowstrzymany jest napór Włochów na słabo bronięcę się armię Epiru.
Na prawo: Ateny dzisiejsze.
W dali Akropolis. For. Weirbiid N a stępuje salwa po sal
wie, z c ię ż k ie j b a te rii.
Burzący o g ie ń . N a gle
g w ałto w n a e ksplo zja jakaś a ngielska maszy
na została tra fio n a i spa
da na zie m ię , cią gn ą c za sobą g ru b ą smugę dym u. Pozostał z n ie j je d y n ie stos p oła m a nycn części, które ogie izęsci, które ogie ń
do reszty strawił.
Associated Press
.Artyleria przeciwlotnicza
f Sensacyjne zd jęcia zestrze- w n ocy przez n i e m i e c k ą
N O W A O FIA RA GWARANCJI:
G R E C J A
Słowo „gwarancja" nabrało w ostatnich latach przed wybuchem obecnej wojny niezwykłego znaczenia. Stało się ono bardzo ulubionym skład niklem słownika brytyjskich polityków, i z tego powodu zostało ono nader łatwo rozdzielane na
K
wo i na lewo przez panów z Foreign Office, rzy podrótowali w sprawach politycznych Jako komiwojażerowie. Słowu temu przypisywali oni specjalne znaczenie, koncepcja jednak ich „gwarancji" odbiegała bardzo znacznie od normalnego pojęcia tego słowa, o czym przekonali się niejedni partnerzy gry polityczno), witający uprzejmie uśmiechniętych londyńskich komiwojażerów politycznych.
Państwa europejskie poczęły coraz lepiej ro
zumieć, te słowo „gwarancja" w interpretacji brytyjskiej nie jest równoznaczne z „zabezpie
czeniem" lecz, że używane jest jedynie Jako trick w zawikłanej grze polityki. Anglia chdala swoimi zapewnieniami gwarancyjnymi stworzyć pewien kierunek polityki, przynoszący ty lko je j korzyść.
Wprawdzie przyrzekano odpowiednie ekwiwa
lenty ale obietnic nie dotrzymano. Sami przecież doświadczyliśmy tych obietnic: najprzód starano się uzyskać popularność, przyrzekano ministrom, którzy mieli być zaprzęgnięci do tego rydwanu wszystko, czego ty lko sobie tyczyli. Mówiono np.
-j- chociaż angielscy mężowie stanu b y li przeko
nani o czymś zupełnie przeciwnym — że wojsko polskie może w każdej chwili wystąpić przeciwko armii niemieckiej, gdyż to, co Niemcy opowiadają o swojej sile i uzbrojeniu jest przesadę. Później starano się odegrać rolę niezwykle oddanego starszego brata, któremu można się oddać w o- piekę bez zastrzeżeń i który, gdyby tego zaszła potrzeba, natychmiast przybędzie na pomoc. Kon
sekwencje tej polityki, która przez wiele lat była rowadzona celowo nie dały długo na siebie cze- ać: ludzie uwierzyli w końcu w to co się w nich wmawiało, że sę silniejsi niż sami sądzili, że jeże
liby nawet nie mogli wykonać swojego planu, to znajdę w Anglii pewne zabezpieczenie.
Po rozbiciu s ię --- —■— —— 1 Polaki spowodu
brytyjskich gwa- rancyj, po uczy
nieniu podob
nych doświad-!
Dwie a n g ie lskie ra kie ty świe
tln e, w id o czn e ja k o sm ugi św ie
tln e , u chylone prze z kam erę pędzą p o n ie b ie .
lo tniczy! nade szła wia dom ość, że zb li zają się a ng ie lskie bom b ow ce n ocne. Już b ty ska św ia tło re fle kto ró w te rk o t o g n ia prze
" " • lo tn ic z e g o mie się z warkoten m o torów ,...
contra bombowcom nocnym
le n ia a n g ie ls k ie g o b om bo w ca a rtyle rię p r z e c i w l o t n i c z ą .
cxeń przes Finlandię, Norwegię, Holandię, Belgię, można by było przy
puszczać, że inne państwa będę bardziej ostrożne i postarają się, aby wpływ angielski, nie stawał się przynajmniej jeszcze większy i nie dawał się światu we znaki. Rozwój obecnej wojny wykazał, że są państwa, które doszły do przekonania, że lepiej jest pozbyć się niebezpiecznych związków z Anglią. Ale nie wszędzie zaistniało zrozumienie niebez
pieczeństwa uzależniania się od W ielkiej Brytanii w jakiejkolwiek by to było postaci.
Najnowszą ofiarą brytyjskich obietnic gwarancyjnych jest Grecja. Pod wpływem ang.elskich doradców zgodził się rząd grecki, którego poli- , tyka od dawna była kierowana przez Anglię, na to, że greckie wody te
rytorialne i brzeg i porty zostały w czasie wojny obsadzone i używane P” * * engiclską Oo‘« 'ym pozwolił on na zagospodarowanie się brytyjskiego lotnictwa i ułatwia! wywiad wojskowy na archipelagu grec
kim na niekorzyść Wioch. *
Greccy mężowie stanu nie słuchali ostrzegawczych głosów prasy wł°«}nej. kontynuując kurs podlegania wpływom Anglii. i
Już dziś po kilku dniach rozpoczęcia wojny znajdują się wloelde woj
ska na terytorium greckim, i już dają się słyszeć w Atenach głosy „zo
staliśmy oszukani przez Anglią"! Jak w wielu innych wypadkach tak i tym razem stało się to z Grecją: po iluzji gwarancyjnej następuje zrozumienie faktów, ale jak w innych wypadkach tak samo i tutaj
’ -istęp uje ono za późno. Za kulisami
ajdujo się Anglia, która bynaj-
1
J ^ ‘° t my4U 0 ud“ «lentl»T akie w Japonii nastawione jest lot
nictwo na ścisłą w spółpracę z flotą
Niemieckie działo dale- konośne na wybrzeżu przy wystrzale.
D elegacja p rzy zwiedzaniu ochronki dla dzieci. Mr. lohn Hartigan (na lewo) i dr. Frank (na prawo).
f. Członkowie am erykańskiej organizacji Hoovera zwiedzają G eneralne Gu
bernatorstw o. Zostali oni przyjęci przez G eneralnego G ubernatora dr. Franka.
W inston Churchill ogląda w przerw ach między nalotam i niemieckim i nowe szkody.
U góry n a lewo: Nieustannie atakują niem ieckie samoloty Anglię. Zdjęcie nasze pokazuje uderzenia bom b w p o rcie D over.
O bok na lew o: Strażak angielski ratuje podczas nalotu na Londyn manekin sp o d gruzów.
Angielskie konwoje nie dochodzą do celu. Na wybrzeżu irlandzkim został te n parow iec trafiony celnie bom bą w urządzenie kotłowe (obrazek 1).
W krótce p o wybuchu kotła (obrazek 2) statek zatonął (obrazek 3).
' N » W A W Y P R A W A P S L A R N A B V R D A <
Od kilkudziesięciu już lat zapanowała w św iecie nau
kowym m oda urządzania w ypraw polarnych, mających zbli
żyć te olb rzym ie p rzestrzenie po k ry te lodem i śniegiem do cywilizowanego świata. Chociaż nie spodziew ają się po tych odkryciach praktycznych i bezpośrednich korzyści, to je d n ak poczynione tam obse rw a cje przyda ją się znowu w innych dziedzinach i w zbogacają ogólne wiadomości.
W odkryciach polarnych i ekspedycjach celują p rze d e wszy
stkim synow ie tych krajów , k tó re najbardziej zbliżone są d o An
tarktydy. Są to przeważnie Szwedzi i N orw egowie, chociaż oczy
wiście nie brakło te ż Anglików, Niemców, A m erykanów i Rosjan.
Najsławniejsze nazwiska w tej dziedzinie należą d o Fridjofa N ansena, Am undsena, Cooka, P e a ry 'eg o i Shakeletone*a. W szyscy ci uczeni podróżnicy pozostawili p o sobie niezwykle ciekaw e zapiski i pamiętniki, pisane nieraz kostniejącą o d zimna ręk ą . Niewiele zmieniło się w wypraw ach polarnych o d czasów, kiedy p o raz pierw szy postanowiono w ydrzeć A ntarktydzie jej tajemnice.
Jedną z ostatnich e kspedycyj d o A ntarktydy poprow adził znany podróżnik a m erykański adm irał Byrd. Zdjęcia nasze odno
szą się właśnie d o w ypraw y polarnej te g o podróżnika. Pierw sze zdjęcie na lewo przedstaw ia je d n eg o z uczestników wyprawy, ubran e g o w ..rytualny" strój polarny, ostatnie zaś na p raw o — uczestnika w ypraw y Krystiana Braathen, p o d k tó reg o opieką pozostawały psy. Jak widać b rał o n czekające g o niebezpieczeń
stw a z humorem ! U dołu n a lew o widzim y jak uczestnicy e k sp e dycji opuszczają swój statek, którym dopłynęli, przenosząc się n a stały ląd. Powyżej zaś spe- cjalny samolot łyż- wowy, używany w ek sp e- dycji, w końcu
poniżej w ydobyw anie sa- nek z psami,
k tó re wpadły w szczelinę J --- --- dw óch uczestników tej
tona i Bryanta. Wszy-
FOTOAMATORZY UW AGA
w arte są aby je zamieścić.
P. Kozyra Zdzisław z W arszawy miał między swymi kil
koma malomówią- cymi zdjęciam i ten nastrojowy obrazek ze Sławska. Może było w tym więcej przypadku niż a rty stycznej chęci. Ob- cudownie ny. P. Sendecki z W arszawy nadesłał nam charakterysty
czny obrazek jeziora Druskonie z wido- ■ ■ kiem na Druskien- niki. Dobrze zaob- serw ow ane i do b rze H i zrobione. Kościół JB i pałacyk odbijający --- się w lustrze jeziora, ujęte a wszystko ładnie śnie i ch nadesłanych nam
zdjęć wybraliśmy tym
na nasz konkurs fotogr razem dwa krajobrazy, któ
ramy brze g u i gałęzi. O takie charakterystyczne zdjęcia wla
li chodzi. Za zdjęcia płacim y 16—20 złotych. REDAKCJA.
CO TO TEST?
Do konkursu I. K. P. za 600 złotych Codziennie przynosi nam poczta stosy rozwiązań naszego konkursu.
Te liczne rozwiązania wykazują nam nietylko zainteresow anie czytelników dla naszego czasopisma, lecz także wielką uw agę, z jaką przyjm uje się wielostronną treś ć I. K. P., a także i je go pierw szy konkurs. Ze wszyst
kich części G eneralnego Gubernatorstwa, a naw et od robotników p r a cujących w Niemczech nadchodzą listy, które świadczą o szczególnej znajomości świata owadów niektórych czytelników. W ybraliśmy 7 owa
dów i daliśmy je czytelnikom d o odgadnięcia. Naturalnie m e możemy dzisiaj powiedzieć nic k onkretnego o tych rozwiązaniach. Możemy je dynie nadmienić, że to, co wydawało się nam łatwe do odgadnięcia, trudniej czytelnicy odgadują, podczas g d y to trudne łatw o przez nie
je d n eg o czytelnika zostało odgadm one. Pierwszy konkurs I. K. P. spraw ia nam samym radość i z początkiem now ego roku będziem y się starali w ypróbow ać wiadomości naszych czytelników w innej dziedzinie, przy- czem najszczęśliwszym konkursistom przypadną znowu pokaźne nagrody pieniężne.
Co to jest? Tak nazywa się nasz pierw szy konkurs. Kto jeszcze nie ma num eru 20. z 7 obrazkam i 7 różnych ow adów i nie może dostać go już u sprzedaw ców gazet, może p o przesianiu 40 g r, (30 gr. c ena sprzedaży i 10 g r. porto) otrzym ać go w W ydawnictw ie 1. K. P. — Oddział agencja, Krakau, W ielopole 1. Przy zamawianiu p ro szę wyraźnie zaznaczyć:
II. K. P. Nr. 20.
Prosim y nie zapominać też ponum erow ać odpow iedzi odpow iednio d o num erów obrazków. Rozwiązania muszą wpłynąć d o 18. listopada, godziny 6 wieczorem . Kiedy otrzym amy Pańskie rozwiązanie?
REDAKCJA.
Szkoła obejmuje następujące działy specjalne:
grałika użytkowa (płakał, litografia barwna, drzeworyt, kompozycja); architektura wnętrz (meblarstwo, war
sztaty stolarskie); malarstwo dekoracyjne (mai. ścienne);
malarstwo specjalne (studium natury i postaci ludzkiej);
włókienniczy i tkacki (warsztaty tkackie koronkarskie);
rzeźba (studium, warsztaty sztukatorskie). Obecna ilość uczniów i uczennic zbliża się do stanu przedwo
jennego. Instytut mieści się w gmachu dawnej Aka
demii Sztuk Pięknych przy PI. Matejki.
Wielkim plusem tej szkoły jest to, że wychodzęcy z niej studenci rozpoczynaję swoję karjerę artystyczną są praktycznie przygotowani de zużytkowania swych wiadomości i zdolności, nie grozi im więc wzmożenie | zastępu bezrobotnych i przysłowiowo głodujących, za
poznanych przez świał artystów. Szkoła rozporządza dobrze wyposażonymi warsztatami graficznymi, stolar-' skimi, tkackimi, szłukatorskimi, a nawet koronkarskimi. 1 W szkole tej pielęgnuje się również sztukę ludową ' zużytkowując ją praktycznie.
Profesor objaśnia studen
tom „scrafitto".
J
esł przysłowie, że podczas wojny milczą muzy, co zresztą od tysięcy lal występuje z matematyczną ścisłością w każdej wojnie. Mimo to, chociaż w Krakowie i na całym terytorium Generalnngo Guberna
torstwa sztuka we wszystkich swoich przejawach mu- siała doznać siłą rzeczy dużego uszczerbku, został w listopadzie ubiegłego roku powołany do życia In
stytut Sztuk Plastycznych, który kontynuuje swój za
szczytny i przysparzający społeczeństwu pożytku żywot.
Jest to bodaj jedyna szkoła tego rodzaju w General
nym Gubernatorstwie, kształcąca artystów i przygoto
wująca ich do praktycznych zadań. Dyrektorem tej szkoły jest ze strony polskiej ceniony malarz Fryderyk Paułsch a ze strony niemieckiej dyr. Peter
Program nauki w lej szkole jesł podzielony na 5 lat.
Warunkiem przyjęcia do szkoły jest ukończenie 4 lat gimnazjum nowego typu lub 6 lat gim. starego typu.
Pierwsze dwa lata szkoły są poświęcone studiom ogólnym, gdzie uczniowie zapoznają sie z całokształ
tem studiów a trzy dalsze lała zaś specjalizacji.
Studium głow y dziecka
Studium ciała ludzkiego
Zwłaszcza w czasach kiedy po wielkich zni
szczeniach, jakie niesie ze sobą wojna otwie
rają się szerokie perspektywy dla odbudowy kraju, kiedy tysiące domów i dziesiątki tysięcy mieszkań czekają na zbudowanie, odbudowa
nie lub urządzenie, w takich właśnie czasach ma Instytut Sztuk Plastycznych ogromne zada
nie do wykonania, toteż należy wyrazić zado
wolenie z uruchomienia lej szkoły skupiającej w sobie różnorodne talenty I dające Im mo
żność dalszego rozwoju.
W ydział gra- nad drzew o-
la isk o - deko
racyjny: k o pia sztuki lu
dow ej Studium m a r
tw e j natury
4 ciąg dalszy. POWIEŚĆ MIECZYSŁAWA SZYMCZAKA
L ekkie niezadowolenie odmalowało się na jeg o twarzy, jednocze
śnie radość zalała serce, gd yż ten niepozorny hak upewnił go, że jest na dobrej drodze.
— Skąd wziąć linę?
Nie ma innej rady, tylko trzeba się wrócić do Ogrodzieńca i kupić. Że też nie przyszło mi na myśl, ażeby zaopatrzyć się w sznury!
Szybko jak tylko po
zwalało mu na to oślizle podłoże, w yszedł z pie
czary i popędził ku osa
dzie, odległej conaj- mniej o półtora kilo
metra. Obszukał w szy
stkie sklepy, ale nigdzie nie mógł znaleźć sznura.
Cudem kupił go u jakiejś kobiety, która skończyła pranie i wieszała bieliznę w sadzie. Zadowolony popędził spowrotem do jaskini i już śmiało za
głębił się w jej wąskiej gardzieli. Przy studzience zatrzyma! się. Zrobił na lince pętlę i zawiesiwszy ją na haku spróbował jego mocy. Wytrzymała.
Zaczem Nowak uwiesił sobie lampkę na guziku marynarki i po węzłach, które b ył na sznurze po
wiązał, spuścił się na dno studni. Tu jednak czekało go rozczarowanie. Nic ponad to, co widział z góry, nie zauważył. Kamienie porosłe mchem, pozbawio
nym zielonych ciałek i nic więcej!... Tylko szum wyraźniejszy.
Zaczął się denerwować.
Złościło go nie to, że w dole nie było nic cieka
wego, ale to, że leciał jak wariat do Ogrodzieńca po sznur, który nie przyczynił się do rozwikłania tajemnicy, a w ięc b ył zupełnie zbędny. Skoro jed nak już tu jest, musi się przekonać, skąd pochodzi szum. Przyłożył ucho do jednej, drugiej ściany...
Dopiero g d y ukląkł i przystawił ucho do gruzów skalnych, ożywił się, g d y ż szum zdał mu się w y
raźniejszy.
Zabrał się do odwalania kamieni. Po usunięciu dwóch — z prawej strony studni utworzył się mały otwór. Świecąc sobie lampką zajrzał do niego i natychmiast rozpoczął odwalanie kamieni, gd yż za otworem znajdowała się wielka jaskinia, z której dochodził już nie szum, ale gwałtowny bulgot wody.
Po kilku minutach pracy otwór był na tyle duży, że Nowak mógł się przez niego przecisnąć.
Przesunął więc przez niego nogi i stanął na dnie pieczary.
Stanął oszołomiony.
Oczom jego w smudze światła ukazała się wielka pieczara, wysoka jak kościół wiejski, środkiem której pędził potężny strumień wody, rozbijający się o jedną ścianą z wściekłym pluskiem i dzielący się na dwie odnogi, z których każda ginęła w prze
ciwnych ścianach jaskini. Cały jej strop i dno pokryte były stalaktytami i stalagmitami, perlącymi się kroplami wody. Niektóre już zrosły się i two
rzyły kolumny, podobne do szorstkich skamienia
łych pni drzew przedpotopowych, obgryzionych przez bobry, inne w yciągały dopiero ku sobie ramiona.
Nowak rozpoczął systematyczne badanie jaskini.
Cal po calu oświecał jej ściany i dno i szukał skrytki Bonara, bowiem pewnym był, że znajdo
wała się ona tutaj. Niewątpliwie w tej pieczarze podskarbi królewski chował na czas zawieruchy wojennej swe srebra i kryształy, z których słynął zamek w Ogrodzieńcu; zapewne tu przechow y
wane b yły ważne dokumenty rodowe, tu musiał się również znajdować plan skarbu z w yspy Pogó.
Z oddanym sobie sługą przychodził tu w ciemną noc polski magnat i w sekretnej skrytce zamykał, jak w ogniotrwałej kasie wszystko, co przedsta
wiało dla niego wartość, aby w odpowiedniej chwili wrócić i znaleźć nienaruszone.
W mniemaniu, iż tak jest rzeczywiście upewnił Nowaka hak. Mógł go wbić ktoś inny, ale mógł i Bonar i on to prawdopodobnie uczynił, skoro na planie oznaczył jaskinię kółkiem.
Będąc zatem pewnym, że jest na dobrej drodze, Nowak nie śpieszył się z poszukiwaniami. Oglądał chropowate ściany jaskini, pokryte kropelkami rosy, obmacywał każdy kamień dna. Na razie nic nie zauważył prócz kilku żył wapiennego szpatu, skrystalizowanego w foremne, łamiące światło czworoboczne graniastosłupy.
Brak jakichkolwiek narzędzi utrudniał mu w znacz
nym stopniu poszukiwania. Nieprzyzwyczajony do pracy fizycznej poodzierał sobie skórę z rąk podnosząc kamienie, które niejednokrotnie wa
żyły po kilkadziesiąt kilogramów. Po pół godziny rujnowania pieczary ręce omdlewały mu ze zmę
czenia. Nie ustawał jednak w pracy. Owinął dłonie w chusteczki do nosa i uzbrojony w twardy krze
mień, który dziwnym kaprysem zabłądził do tego podziemia, łupał bez przerw y ściany wapienia.
Obejrzawszy w ten sposób jedną część pieczary po kamieniach przeskoczył przez strumień i roz
począł poszukiwania w drugiej jej części.
O d czasu do czasu przeryw ał pracę, ab y od
począć kilka minut i odetchnąć powietrzem w y
jątkowo czystym w tej jaskini, z powodu przeciągów, jakie w niej panowały. Prawdopodobnie jaskinia miała dwa lub kilka wejść, przez które wiatr mógł swobodnie przewiewać. To go ratowało.
Inaczej nie m ógłby był pracować tak długo, a p ra
cował już prawie półtorej godziny i jak narazie bez rezultatów.
Usiadł. Zapalił papierosa. Bezmyślnie wodził snopem światła po ścianach i patrzył na wapienie.
Raptem wzrok jego padł na niewielką niszę, znajdującą się w krótszej ścianie, tej, o którą roz
bijały się z hukiem w ody strumyka podziemnego.
Nie badał jej jeszcze z powodu utrudnionego dostępu. Teraz podszedł do niej i rozpoczął karkołomną drogę nad pieniącą się strugą. Po kilku większych okruchach skalnych podszedł pod ścianę. Wspiął się w jej w ystępy i ręką sięgnął do niszy. Uwiesiwszy się na zczemiałym wapieniu, podciągnął prawą nogę aż pod brodę i oparł mocno w jajowatym wgłębieniu ściany. Następnie przeniósł lewą nogę na wysokość prawej i wszcze
pił ją w skałę, jed en ruch całym ciałem ku górze i Nowak usiadł w niszy.
Puścił w nią snop światła. Tuż przed sobą ujrzał w jego blaskach skrzynkę dębową, długości około pół metra, okutą sztabami żelaza, zamkniętą na wielką kłódkę.
— Jest! — krzyknął radośnie.
Porwał odnaleziony kuferek i rzucił go na p rze
ciwny brzeg podziem nego strumyka. Następnie sam zeskoczył z niszy, chw ycił pakę i pobiegł z nią do wyjścia. Już niczego nie spodziewał się znaleźć w jaskini!
Przecisnął się do studni, przeciągnął za sobą odnalezioną skrzynię i struchlał: Liny nie było.
Oświetlił -strop studni i przerażony wzrok utkwił w miejcu, w którym zostawił uwieszony sznur.
Jaśniejszy wapień wskazywał, że lina została wyrwana z hakiem razem z wapieniem. Odłamki jego leżały na- dnie studzienki między starymi okruchami, sczerniałymi od porostów.
— Co się mogło stać? — myślał gorączkowo. — C zyżby ktoś szedł za nim i zdjął mu linę? Dlaczego w takim razie nie urżnął jej od haka, co było znacznie łatwiejszym do wykonania niż kucie skały w celu odrąbania kawała zardzewiałego żelaza? Może sama odpadła?
Czytał gdzieś, że stare skały zwietrzałe kruszą się same. Całe ich bloki odpadają czasem pod wpływem nawet głośniejszego odezwania się, powodującego wstrząs powietrza, który udzielając się na pozór jednolitej caliźnie odrywa słabe gniazda. To jednak nie mogło mieć miejsca w tym wypadku, bo skoro hak wytrzymał jeg o ciężar przy spuszczaniu się do jaskini, skała musiała b yć mocna. Zresztą, kto wie!
A by sprawdzić swoje rozumowanie, rozejrzał się dokładnie po dnie studzienki w poszukiwaniu za sznurem. G d yb y skała oderwała się sama przez się, lina razem z hakiem musiała gdzieś leżeć! Nie było jej jednak. Nie ulegało zatem wątpliwości, że jakaś złośliwa ręka, ukruszyła skałę, aby uniemożliwić mu wyjście z podziemi, bo bez liny o tym nie mogło b yć mowy. G d yb y studzienka była węższa, zdjąłby buty i wszczepia
jąc palce nóg w nierówność ścian piąłby się do góry w ten sposób, jak wychodzą z „bieda szybów"
robotnicy. Ponieważ boki b yły od siebie oddalone o przeszło dwa metry o okroczeniu studni Nowak nie mógł marzyć. Należało pom yśleć o innym spo
sobie wyjścia.
Nic jednak nie mógł wynaleźć, choć m ózg jego pracował gorączkowo. Pod czaszką pod wpływem tego nieoczekiwanego bodźca kłębić się zaczęły masy różnych sposobów, każdy jednak okazywał się niemożliwy do zrealizowania. W końcu musiał się zgodzić na to, że bez sznura ze studni nie dosta
nie się do wyższej kondygnacji pieczary, do jej
wąskiego wyjścia.
— Skąd go wziąć? — mruknął wściekły — i to osiem metrów — dodał po chwili, jakby mniejszy mógł wydostać spod ziemi .Tymczasem nie ma go nawet kawałka, wystarczającego na owinięcie palca.
Naraz zdało mu się, wpadł na szczęśliwy pomysł.
Mianowicie posiadał szelki i pas. Z tego mógł mieć trzy metry liny. Resztę dokręci z koszuli, a gdy tej braknie, z innej jeszcze części spodniej garderoby.
— Świetnie! — krzyknął uradowany i bez na
mysłu odpiął szelki. Już miał je rwać, gdy uprzy
tomnił sobie, że na nic się nie zda cała praca, gdyż w ten sposób sfabrykowanej liny nie będzie miał u czego zawiesić! Gdyby był fakirem indyjskim, uprościłby sobie to w ten sposób, że kazałby linie utrzymać się bez żadnego oparcia w pow ie
trzu. Ale fakirem nie jest i dla liny musi mieć punkt zaczepienia, a teg o w żaden sposób nie stworzy.
Uświadomiwszy to sobie, popadł w najczarniej
szy pesymizm. Momentalnie pierzchły z jego głowy wszystkie pomysły, a do duszy wsączać się zaczęło wielkimi kroplami zwątpienie i bezgraniczna roz
pacz. Oplątywała go ona swymi lepkimi mackami, jakby chcąc strawić, jak rosiczka łąkowa owada, który nieuważnie usiadł na jej włochatym, kleistym liściu. Gorączkowe myśli, biegające dotychczas po jeg o komórkach mózgowych w szalonym pędzie błyskawic, zbiły się w jedno wielkie kłębowisko wężów jadowitych, z którego chaosu wyłaniać się zaczęła jedna myśl. Zrazu nikła ledwo wyczu
walna fala eteru, przybierała na sile, niby główny temat melodii w rondzie, przeplatany co chwila innym okresem, wzmacniała się w każdej sekundzie, aż wybuchła potężnym akordem dysonansu i za
głuszyła inne przebłyski niejasnej nadziei.
— Zginąłem! Zginąłem nieodwołalnie, bo oto znajduję się dziesiątki metrów pod skałą w jej czarnym sercu, pulsującym strugami wody-krwi ziemi. Wdarłem się do niego i muszę skonać, jak każdy, który niepowołany stara się wydrzeć jej tajemnicę. Stara ziemia ma ich tysiące i kryje je zazdrośnie. Ukryła i tajemnicę Bonara, przez tyle wieków przywłaszczyła ją sobie, przyhołubiła do zimnej piersi. Chciałem jej wyrwać ją i oto stoję bezradny, a Ziemia milczy w kamiennym spokoju, bo wie, że ze sw ego łona nie wyda powierzonego sobie sekretu podskarbiego krakowskiego. Nie puści mnie żywego... Zginąłem... zginąłem...
Nowak pod wpływem tej myśli huczącej mu w głowie, jak wodospad Niagary, opad! bezradny na dno kamienne. Bezwiednie zgasił lampę. Wszcze
pił palce obu rąk w mokre od potu, polepione w pasma, włosy, a z głębi jego piersi wydarł się szloch złamanej duszy, która ze szczytu naj
śmielszych nadziei, strącona została w piekło powolnego konania.
I oto teraz, gdy, zdawało się, Nowak posiadł upragnione plany, przeklina je, nienawidzi siebie sam ego i złorzeczy cieniom Brzozowskiego, który podsunął mu myśl o skarbach. Bo co mu po nich, skoro musi za nie zapłacić swym życiem?
A on chce żyć! Chce wydostać się z tej nory, aby zobaczyć światło słońca, cudną barwę świeżo rozkwitłych drzew, usłyszeć cichy, nabrzmiały miłością szmer życia.
On musi żyć! Bo oto tam na powierzchni jest dziewczyna, którą kocha. Ledwo zakwitła w jego duszy miłość, ledwie zdołała poznać sens życia, miałby zginąć? Nie, nigdy! Przenigdy!
— Zginąłeś... Przeholowałeś w zapłacie za skar
by!... I cóż ci zostało?
— Śmierć...
— Ja chcę żyć! — krzyknął oszalały, zrywając się z dna jaskini. — Ja muszę żyć! Ja...
Krzyk namiętny zamienił się w niezrozumiałe gardłowe dźwięki, bo napór myśli był tak wielki, że usta nie zdążyły ich z siebie wyrzucić w postaci słów. To podnieciło go. Nie mogąc w inny sposób wypluć, wycharkać ich z siebie, rzucił się w za
pamiętaniu na mokre, oślinione jęzorem szatana ściany kamiennej studni, i drzeć je począł paznok
ciami, walić pięściami, kopać, jakby pragnąc 8 wy mi wątłymi siłami przebić się przez pokład kamienia i wydostać z tego głuchego grobu na powierzchnię, co równoznacznym było dla niego z odzyskaniem życia.
Ale twarda skała nie ustępowała. Biernie wy
trzymywała jego szamotanie się i cierpliwie cze
kała na moment, kiedy siły opuszczą szaleńca.
Wnet to nastąpiło i Nowak bezprzytomny z wy
czerpania i nadmiaru wrażeń padł na dno studni, czołem bijąc przed majestatem Matki-Ziemi.
* *
*
Gdy ocknął się z omdlenia, czuł szalony ból w całym ciele. Nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.
Nie próbował więc tego czynić. Leżał w tej samej pozycji i wolno z trudem przypominał sobie zaszłe wypadki, jakby zdarzyły się w jego wczesnym dzieciństwie zdzierając powoli ze świadomości pomrokę, zasłaniającą jasność myśli. Po dłuższej chwili zrozumiał sw e położenie, ale wyczerpany i fizycznie i duchowo nie zareagował na to w żaden sposób. W tej chwili było mu obojętne, czy znaj
duje się w jaskini, czy w innym miejscu, gdyż najważniejszym dla niego bodźcem było pragnienie, które paliło go, jak rozżarzone żelazo. Popękanych warg suchy język nie był w stanie zwilżyć. Chwy
tał chciwie wilgotne powietrze, co dając mu przed
smak wody podniecało tylko uczucie pieczenia i uniemożliwiało spokojny bezruch, pół martwotę.
Długa jednak chwila upłynęła nim zdobył się na chęć działania, którego celem miała być zaczołganie się do podziem nego strumienia drugiej kondyg
nacji pieczary. Zapalił latarkę i spróbował się podnieść. W zwiotczałych mięśniach odezwał się natychmiast szalony ból. Przezwyciężył go, ale nie podniósł się, gdyż siły opuściły go zupełnie.
Leżał znowu dłuższą chwilę, nim ponowił próbę powstania. Nie powiodła się. Ponieważ pieczenie w gardle i jamie ustnej wzmagało się coraz bardziej, żółwimi ruchami cal po calu zdobywając prze
strzeń odwrócił się twarzą do otworu, prowadzą
cego ze studni dlo właściwej jaskini. Z trudem jęcząc z bólu przecisnął się przez niego i na brzuchu pełzać począł do strumienia. Na szczęście znajdo
wał się on w odległości kilku kroków. Ponieważ dno jaskini było pochyłe, co znacznie ułatwiało Nowakowi posuwanie się, w stosunkowo krótkim czasie znalazł się przy wodzie i mógł zaspokoić dławiące go pragnienie. Pił długo, a każdy łyk zimnej wody wracał mu siły, razem z którymi po
wracać zaczęła chęć życia. Instynkt odezwał się i zmusił do szukania wyjścia z pułapki, w której znalazł się dzięki jakimś złośliwym machinacjom niewidzialnego, nieznanego wroga.
Podniósł się z dna pieczary, usiadł na kamieniu obok strumyka i na nowo zaczął się zastanawiać nad sposobami wydostania się z jaskini. Teraz jednak myśl jego nie pracowała pospiesznie, gorączkowo. Systematycznie rozpatrywać zaczęła cisnące się projekty i badała je szczegółowo, aby ciało, wprowadzające je w czyn, nie musiało na- darmo się wysilać. Pracował tak może godzinę, aż zdecydował w końcu, że należy szukać innego wyjścia. Przypomniał sobie, że korytarz, którym dostał się do serca jaskini, rozdwajał się. Kto wie, czy ta druga jego odnoga nie prowadzi również do jaskini. Przecież góra Birów nie jest wielka i trudno sądzić, aby znajdowała się w niej jeszcze druga pieczara. Ponieważ myśl tę uznał za prawdo
podobną, postanowił przeszukać jeszcze raz pie
czarę. Był jednak tak wyczerpany, że dłuższą chwilę siedział, nim zdołał się podnieść. Uczyniwszy to, skierował sw e kroki w przeciwny kąt, gdzie spodziewał się znaleźć wyjście. Nie zauważył jednak nigdzie żadnego zagłębienia, które mogłoby wskazywać, że kryje się za nim droga do wolności.
Nie zniechęciło go to jednak, bo nim zdążył to stwierdzić, był przekonany, że taki będzie wynik jego poszukiwań.
Z zimną obojętnością siedział nadal na kamieniu i bezmyślnie patrzył na mokre ściany wapienia.
Raptem wzrok jego padł na strumień. Nie wypły
wał on z podnóża ściany, lecz mniej więcej z połowy jej wysokości, tworząc około dwumetrowej wyso
kości wodospad. Za białą pianą walącej się wody zauważył czarne zagłębienie. Zerwał się gwał
townie na równe nogi i podbiegł do ow ego zagłę
bienia. Przytulił się do ściany i wsadziwszy głowę między ścianę a pieniącą się wodę, zajrzał w czarny otwór.
— Korytarz! — krzyknął uradowany i wcisnął się w niego, nie zważając na to, że masa wody lunęła na niego.
Rzeczywiście był to korytarz. Nowak wygodnie mógł się nim posuwać na przód, bowiem był dość wysoki i szeroki. Prowadził łagodnie do góry krętą linią i łączył się z drugim gardzielom, tym właśnie, którym Nowak dostał się do wnętrza pieczary. Stwierdziwszy to powrócił po swą skrzynię i wlec ją począł za sobą.
W kilka chwil później Nowak znajdował się w lasku za górą Birowa. Podłożywszy r ę c e pod głowę układł się na murawie i odpoczywał, zapa
trzony w płynące po niebie obłoki. Oddał się ma
rzeniom.
W półśnie, pół jawie ujrzał twarz Ryśki. Spoglą
dała na niego swymi niebiesko zielonymi oczyma, a na ustach jej igrał lekko dostrzegalny ironiczny uśmieszek, którym pokrywała sw e niezadowo
lenie ze świata. Zdawało się, że stoi ponad nim, a jednak?
I oto teraz znajduje się o dzisiątki kilometrów od niej; w pościgu za jakimś skarbem odpoczywa w cieniu sosen, aby zdobyć nowe siły do dalszej walki o złoto, a zarazem i o nią. Przecież kocha go!
Nie może z założonymi rękoma siedzieć i czekać, nim ona zdobędzie się na jakiś czyn, który by ułatwił im pobranie się. Musi czynnie wystąpić do walki, wziąć za łeb los, bo inaczej znajdzie się ktoś, kto wykaże więcej energii i siły woli i zdystan
suje go...
Gdy tak rozmyślał, do uszu jego dobiegł jakiś krzyk. Podniósł głow ę i w pewnej odległości od siebie zauważył chmarę dzieci, pasących bydło, skupionych koło dwóch drzew. Zaintrygowało go to. Podniósł się i powlókł leniwie do nich. Zrozu
miał, co się stało z jego sznurem. Oto pastuchy podpatrzyli go w momencie, gdy wchodził do jaskini i lekkomyślnie urwali jego linę, aby zrobić sobie z niej huśtawkę. Teraz, choć słońce już zaszło, pasą jeszcze bydło i bawią się, zapomniaw
szy o tym, któremu docięli drogę od świata. Nowak miał ochotę wejść między nich z kijem w ręku.
Zabardzo był jednak zmęczony, aby to uczynić. — Łotry — mruknął — i wrócił na sw e legowisko do skrzyni.
Pierwszą czynnością Nowaka po przybyciu do domu było rozbicie skrzyni. Wiele się napracował, nim porąbał grube na cal deski, dębow e, sczer
niałe od starości, skamieniałe od wilgoci, i po- odginał sztaby, którymi kuferek był obity. Gdy to wreszcie uczynił, wysypał zawartość paki na stół i gorączkowo szperać począł w pergaminach.
Było ich kilka. Po większej części pisane były w języku łacińskim, dwa tylko w polskim. Przej
rzał te dwa, ale treść ich wcale go nie zaintereso
wała, bowiem nie miała nic wspólnego ze skarbami.
Czy w dokumentach, pisanych w języku łacińskim nie ma żadnej wzmianki? Pytanie to paliło go, ale nie mógł na razie odpowiedzić sobie na nie, bo nie znał łaciny.
Ale dlaczego planu nie ma? Czyżby go Bonar w ogóle nie zostawił? Nie, to nie jest możliwe!
Bonar musiał plan zostawić!
Obejrzał jeszcze raz skrzynkę, którą zostawił był na środku pokoiku. Może ma jakąś tajemniczą skrytkę, jak miało biurko? Intuicyjnie zajął się dnem kuferka i wkrótce przekonał się, że jest ono podwójne. Potłukł je siekierą. Znowu znalazł jakieś dokumenty, a między nimi i plan. Nareszcie go ma. Leży oto przed nim na stole popękany pergamin, pokryty znakami topograficznymi XVB wieku, a obok niego na oddzielnym pergaminie jego opis.
Zaczął studiować szkic.
Ponieważ niewiele z niego się zorientował, zwrócił baczniejszą uwagę na opis. Przy słabym świetle świecy, bo zabrakło mu nafty, począł go czytać i jednocześnie czynić zapiski. Nad ranem dopiero przerwał swą pracę, przemęczony ale zadowolony z siebie.
Schował odnalezione pełgam iny pod poduszkę i zasnął kamiennym snem.
D a ls zy ciąg nastąpi
Na prawo:
Warszawa zimą.
Rzut oka na most K i e r b e d z i a . W dali p rze d mieście Praga.
„Proszę o jedną kawę mrożoną . — Uśpione życie w jednej z kawiarń
krakowskich. Fot. sorek
Ciepła barani
ca, wieczorem je dna wódka i co pół g o d z i n y k u rs — no, wtedy z i m a nienaj
gorsza!
U dołu:
Kraków w szacie zimowej. W idok z kościoła św.
Piotra i Pawła na wieże kościoła św. Andrzeja.
P IĘ K N O ZIMY W MIEŚCIE
I
Je ste m n ie c o lekkom yślna na co w skazują m o je d łu g ie , szczupłe p a lc e bez z g ru b ie ć , je d n a k nie p o g a rd za m p ie n ię d z m i i nie je s te m ro zrzu tn a , bo m am zakrzyw io ny p a le c M e rk u re g o . N ie grzeszę w ie lk im i zd o ln o ś c ia m i bo w z g ó rki m e j rę ki n ie W-
są zbyt ro z w in ię te .
P otra fię je d n a k p ra c o w a ć ale lu b ię się b a rd z o b a w ić na co w skazuje m ój s iln ie ro z w i
n ię ty w zg ó re k W enu s. D o szed łe m w łasną p ra cę i u p o re m do sw ego sta n o w iska. N ie zawsze u m ie m się p o h am o w ać to te ż p r o
szę m n ie n ie iry to w a ć bo ła tw o w ybuch am ! B yłe m na w o jn ie lub m am do c z y n ie nia z w o jskie m bo m am ro z w in ię ty w zg ó re k M a rs a l
p o w r ó ż y ć ! P o w ró ż y ć ,
■ Jakżesz czę sto słyszymy ten n ie o d p a rty a p e l cy
ganki, któ ra w sw oich k o lo ro w y c h stro ja c h w ę d ru je z k ra ju do kra ju , szukając ła tw e g o z a ro b ku i o fia ro
w u ją c p rz y g o d n e j p u b lic z n o ś c i sw oją p o m o c w p rz e n ik n ię c iu m ro kó w przyszłości.
Pan b ę d zie je szcze b a rd zo szczęśliw a, z ro b ić dużą p o d ró ż, m ie ć p ię c io ro d z ie c i i ładną, ładn ą żo n kę , N ie uleg a w ą tp liw o ś c i, że w iększość cyga nek w ró żących tak ch ę tn ie każdem u za p a rę groszy, je s t tylko d o b rz e w yćw iczo n ym i „n aciąga czkam i*’ , ż e ru ją c y m i na lu d z k ie j n a iw n o ści. A le nie przeszkadza to b yn a jm n ie j, że dziw ny ten n a ró d po sia da n a p ra w d ę w ła ściw o ści, ja k ic h nie zn a jd zie m y u żad n e g o inne go.
W ła ś c iw ie w szystkie ro d z a je p rze p o w ia d a n ia zn a jd u ją u cy
ga nek swój w yra z: za rów no kła dze n ie kart, ja k też c h iro m a n c ja t. j. w ró ż e n ie z ręki.
Jak d a le c e c h iro m a n c ja , ta w ie dza nieu znaw a na przez o fic ja ln y św iat naukow y je st praw dziw ą, a ja k d a le c e ty lk o p rze w id ze n ie m , te g o z p e w n ością p o w ie d z ie ć nie m ożna, w każdym je d n a k ra zie spotykam y się n ie o m a l c o d z ie n nie z w ypad kam i z u p e łn e j z g o d ności m iędzy w y d a rze n ia m i z p rze szło ści, a o b ra ze m życia prze d sta w io n ym przez lin ie rę ki.
Jakżesz m iło s p o jrze ć w p rzy
szłość, a lb o ch o ć b y tylko m ieć złu d ze n ie , że się u c h y liło rąbka ta je m n ic y I
Je s te m en e rg iczn y i dam so b ie w życiu ra d ę gd yby nie w ro dzona n ie śm ia ło ść (m ały k ciu k) Z d ro w ie m o je jest ba rd zo d o b re a le często się zazięb iam . Id ę po n a j m n i e j s z e j lin ii o p o ru przez życie.
Fol. lio ttk
P rzed staw iam się Pań
stwu ja k o przyszła sławal M o je p o łą c z o n e lin ie serca i g łow y oznaczają w y b ic ie się po nad n o r
m alny po zio m . Z d o ln o ści m uzyczne są w id o czne w z g ru b ie n iu końca trz e c ie g o i cz w a rte g o pa lca u rę ki. B yłbym się ju ż p rze d te m w y b ił,g d y b y nie szczupły w zgórek kciuka, któ ry wyraża w ie l
ką w ra żliw o ść
M o je z d o ln o ści a rtysty
czn e są c o n a jm n ie j d w o ja k ie j natury, na t o wskazują ro zszcze p io n e lin ie słońca.
L u b ię każdą rzecz p recy- z y jn ie w ykończyć o czem p o ucza z g ru b ie n ie kończyn p a lcó w . P alec A p o llin a dłuż-
I* szy od pa lca Jow isza w ska
zuje ną id e a liz m ch a ra kte ru . O trz y m a m spadek po d a le k ic h kre w n ych i b ę d ę b a rd zo bogaty.
---...---...---.^1...-...-...