• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 10

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 10"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

i S j l f " ' .

V ;•

4 .' <■ —^

.

---

*A;

,- .

< :

'*

^ *

n _

J* R

' ,

f %c , v,^ 4

' • ■ 5^

.

;1

N A M O N T E P I N C I O .

Słońce zachodziło na lazuro- wem niebie Romy ognistą i wspaniałą kulą, roztaczając w około tęczowe, promienne bla­

ski, a na tej purpurze złotem tkanej, sta­

nowiącej jakby tło czarodziejskiego obra­

zu, rysowała się kopuła Ś-go Piotra, po­

ważna, harmonią linij swych majestatyczna, ogromem miasto całe przygniatająca.

W dolinie szarzało już dobrze, a na Monte Pincio ostatnie promienie — gorą­

cego dnia ostatnie błyski — igrały wśród drzew i krzewów, wśród róż i platanów, marmurów i posągów z mgłą zbliżającego się wieczoru.

Przy jednej z ławek, okalających ka­

mienną balustradę tej najulubieńszej Rzy­

mian przechadzki, niedaleko pomnika, na y którym historya wykuła w spiżu legendę

bohaterskiej śmierci dwóch braci Cairoli, stała oparta niedbale kobieta młoda, o wdzięcznej postaci i delikatnych, klasycznych rysach. Smukła jasna blondynka, miała na bladem czole i w oczach jasnych, dziwnie smętny urok rozlany. Żal jakiś, czy tęsknota, chy­

liły małą jej główkę, płowemi warkoczami zdobną i walczyły w głębi jej spojrzenia z zachwytem, którym cała jej postać zdawała się być przejętą. Przed nią, u stóp jej, odsłaniał się krajobraz czarów pełen; wszystkie barwy wieczoru mieniły się, wszystkie blaski nieba słały ku niej świetlane swoje smugi, a powiew zbliżającej się nocy, spokojny, gorący, ko­

łysał ją łagodnem swem tchnieniem, muskał czoło blade, gasił gwiazdy, błyszczące w szafirach jej oczu, a na usta szept rozmarzenia sprowadzał.

O kilkanaście kroków od młodej kobiety, po drugiej stronie balustrady, siedział mężczyzna około lat trzydziestu, dorodny, o jasnym wąsie, wysokiem czole, na które bujne włosy w nieładzie opadały. Twarz

28

(2)

.-rsyT

pod wrażeniem tego spotkania. Przed chwilą nie obcymi.

I przed balustradą dominującą, niejako nad Rzymem całym w ostatnich blaskach zachodu, sta­

nęło tych smutnych dwoje.

Na firmamencie jasnym , nad ich głowami za­

paliło się już gwiazd kilka, bladych i niewyraźnych...

W prost ich oczu, na purpurowej firance, wznosiła się kopuła w swej koronie z promieni, jakby nadpowie- trzna jakaś świątynia, ręką mistrza między ziemią a niebem zawieszona; bliższa nieba niż doliny, gdzie od tylu wieków pokorne tłumy czoła przed jej majesta­

tem uchylają. Dalej, ciemne mury W atykanu, tuż przy bazylice, groźnie a potężnie na czerwonem tle się odbijały... Zdała zamykały krajobraz sine lasy oliwne i gór sabińskich i albańskich szczyty.

U stóp ich rozciągał się Rzym, ta Roma, »któ­

rej żałoba ledwie za jej zbrodnie staje«, Rzym, koleb­

ka kilku cywilizacyj, mauzoleum strąconych bogów, ojczyzna mędrców i bohaterów ... Gdzie oko sięgnie pełno pam iątek... Szara wstęga Tybru wije się wśród domostw i ruin, dzieląc miasto, a nad nią stoi dziwna i tytaniczna budowa: pomnik H adriana, na zamek św. Anioła zmieniony... Tam Koloseum, na miejscu dawnych ogrodów Nerona, piętrzy olbrzymią swą ruinę, krwią ludzką obryzganą, a w jego kury- tarzach i krużgankach, echo powtarza jeszcze pewmo w ciche księżycowe noce wrzask rozbestwionego m otłochu, wiecznie spragnionego zabaw, wiecznie dzikich igrzysk łaknącego... Forum ze swemi ko­

lumnami, szczątkami świątyń, gdzie przed dwudziestu wiekami lud potężny się zbierał, łuki tryumfalne, świadkowie dawnej wielkości i chwały, droga święta, którą bohaterowie do miasta wracali.

miał łagodną, spokojną, czerstwą, a cerę jasną, na wpół tylko słońcem Rzymu opaloną. Ubiór zaniedbany odbijał trochę od rysów jego i kształtów pięknych i szlachetnych, a wesoła pieśń ludowa w łoska, nucona obcym trochę akcentem, stanowiła niejaki kontrast ze smutkiem i zamy­

śleniem, które mu się jakby bezwiednie w oczach i ką- tach ust malowały.

Uyjij™"' Młodzieniec trzymał w ręku gazetę, nie czytając ooRiij jej, — gdyż oczy ciągle podnosił, to na krajobraz, to na

przechodniów. Nagle wzrok jego zatrzymał się, jakby ma­

giczną zaklęty siłą ...

Z sąsiedniej ławki podniosła się kobieta i przeszła obok niego, piękna, smętna, w dal zapatrzona.

Gdy tak za nią wzrokiem wodził, spostrzegł na ziemi przedmiot błyszczący, widocznie przez urocze zjawi­

sko upuszczony. Była to bransoletka, szeroka srebrna przepaska, w kilku miejscach zgnieciona, wyszczerbiona, jakby przez wiele niebezpieczeństw przeszła, a na niej dużemi czarnemi literami wpół wytarty, wpół niewyraźny napis: Boże zbaw... W ewnątrz, mniejszemi już literami wyryte stało im ię: Wanda i data.

Instynktownie pobiegł młody człowiek za kobietą, zmierzającą powoli do najwyższego punktu wzgórza, zkąd się najszerszy widok na okolicę otwierał. Dogoniwszy, go­

rączkowym ruchem zwrócił zgubę:

— Więc pani Polką jesteś ? Odrazu zgadłem z jej ry só w !... Mój Boże! ja mam tak rzadko sposobność ro­

daków w idyw ać...

— I mnie raduje dźwięk rodzinnej mowy, tu na obczyźnie słyszany — odrzekła; — więc naprzód dzięki za znalezienie tej drogiej pamiątki, dzięki za przyjemność, którą mi głos pana spraw ił...

Szli już teraz razem, zmierzając ku górze i milczeli znali się — zgubieni w tłumie — obecnie nie byli już sobie

ć" •• cc*

9^ ' m

m

(3)

8 W r “A T 219

U stóp ich, pod szafirowem sklepieniem, w iskrzących barwach zachodu, w sferze tego cudownego włoskiego wieczoru, który oko pieścił bogactwem i harmonią kolorytu, rozciągało się to miasto odwieczne, to pobojowisko wielkiej tragedyi, ta:

- Cesarska R óm a Z lśniąco białemi świątyniami stoma, Marmurowemi z kolumnad lasami, Z mauzoleów: wyniosłym" natłokiem, '

Amfiteatrów-nieobjętych okiem, - -

I tłumem nakształt miasta rozciągniętych Ogrodów-, -łaźni - stawów, 'gajów świętych ! Ten czarodziejski labirynt z kamienia

^Kolumn" i kopuł, iglic, ,—- jak się ‘ wije Dalej, wciąż dalej, pyszniąc się uroczo!

W śród wąskich uliczek i ścieśnionych domostw tego labiryntu, widnieje, zdała okrągła, płaska kopuła, dawna świątynia Jowisza — dziś Panteon. Wszędzie na gruzach ‘świata pogań­

skiego myśl nowa wznosi swój zwycięski sztan­

dar. Na starożytnem więzieniu Mamertyńskiem stoi kościół pod wezwaniem 'św. Józefa. Posąg Pawła świętego zajął na kolumnie Marką A ure­

liusza miejsce wielkiego cesarza: Z każdej ru­

iny, z każdego posągu przemawia głos historyi, z każdego marmuru wieje duch wielkiego mi­

strza, który kamień zaklął w nieśmiertelne kształty.

W szędzie zaś, przestrzenią Biały cios wdzięczną przetkany zielenią, Owiany laurów i platanów szumem, N a każdym dachu, nawet i balkonie K w iaty i krzewy cudne sieją wonie, W zgórz R zym u szereg lśni w zieleń bogaty, N ie tylko same m armury i kwiaty !

Nad miastem góruje cały w blaskach K a­

pitol, jak ogród oddzielny, ongi głowa i serce starożytnego Rzymu, przywodząc na myśl wspa­

niałe pochody tryumfatorów, którzy do wrót jego po wawrzynowy dyadem kołatali. Cezar, pół-bohater, pół-bóg, w todze purpurowej, zło­

tem tkanej... wóz jego zwycięski toczy się po złotym piasku, tłum jeńców, go otacza, trofea przed nim niosą, a fala upojonego ludu wita go okrzykami i kwiaty mu pod nogi rzuca...

I w tem słońcu, w tej purpurze, w tej .jasności, w tym szale zwycięstwa, nie słychać już jęków mordowanych, ani płaczu głodnych, nie widać krwi, która się z ran zwyciężonych leje, wszy­

stko tchnie rozkoszą, oddycha sław ą... W po­

wietrzu brzmi tylko jeden hymn uwielbienia, gdy Cezar na skronie laurowy wieniec kła­

dzie . .. Zdejmuje go jednak wkrótce, a różami opasawszy czoło, zwołuje rzesze pochlebców, prowadzi ich do swych zaczarowanych ogrodów i tam wśród rozpustnych orgij, na tronie z wonnych kwiatów, oświecony łuną palącego się Rzymu, o nowych śni tryumfach, o wyrafinowańszych marzy zbrodniach.

Teraz runął ten tron z kwiatów, opadła ta purpura krwią niewinnych tysiąca zabarwiona, a z nią potęga Cezarów, władza konsulów i trybunów w pływ y... Czas skruszył nawet kamienie Koloseum, zdarł z niego marmury, na kolumnach zniszczył bogate kapitele, thermy ogołocił z płaskorzeźb i mozaik — i zostały tylko szczątki murów, na których spisana stoi niestartemi zgłoskami historya tej wielkości i tego zepsucia;

została droga Appijska, pełna pomników i grobowców, a na tej wielkiej ogólnej ruinie fontanny płaczą łzami żalu, cyprysy rosną smętne, a gdy wiatr szumi, szepczą smutną elegię;tych prochów i tych gruzów . ; . . .

Wieczór zapadał... Z sąsiednich kościołów dolatywał, oddaleniem przytłumiony, głos dzwonu na A ve Maria, a wtym tajemniczym zmroku świątynie i wieże i łuki olbrzymiały jeszcze, przybierały dawne kształty i barwy, przemawiały do wyobraźni, jakby żywem słowem, skarżąc się na swą żałobę... Cisza panowała na Monte-Pincio, w powietrzu falowały słodkie wonie róż i laurów; cienie nocy brały w swe posiadanie naturę całą, a wielcy mężowie z białego marmuru milczeli pod palmami — w swych krzakach z pinij i oleandrów.

Zdała ciemne gęstwiny ogrodów Borghese nikły w pomroce.

Pod urokiem tego niezwykłego widoku, tych promieni słońca, które złociły zgliszcza starej Romy,

tego miasta upadłego a żyjącego wiecznem życiem, które drzemało cieniem wieczoru spowite, pod wrażeniem

(4)

tej siły, tych pamiątek, tych ruin, pod czarem tej cudownej południowej atmosfery, poczuło tych dwoje ludzi młodych, tych dwoje serc bratnich, jednocześnie, jedną wielką wspólną tęsknotę,"jeden żal gorzki.

Stali oboje, milcząc, a słowa zamierały im na ustach; stali zapatrzeni w to słońce, które tam daleko na północy zachodziło także łuną krwawą, nad śnieżnym może krajobrazem, a serca ich podążyły za nim, pod rodzinną strzechę.

Kobieta pierwsza przerwała zadumę.

W wielkich jej niebieskich oczach łza się kręciła, uścisnęła rękę towarzysza swego i przemówiła:

— Znam jeden tylko w świecie równie wymowny krajobraz. To widok Krakowa z wyżyn W awelu...

Czy pan dawno w Rzym ie? — spytała po chwili, ze współczuciem w głosie i jakby w zamiarze przerwania smńgi chmurnych myśli.

— Lat dziesięć, p an i. .. choć dawniej kraj opuściłem. Losy mnie tu zagnały, przyzwyczaiłem się po- trosze do miejsca i ludzi, ale często smutno mi i tęsk no ...

W anda patrzała z litośnem współczuciem na tego nieznajomego, który był jej bratem, którego siostrą czuła|się w tej chwili, ta k g ż e mu swoje życie i swoje tęsknoty powierzyć chciała.

— I ja z konieczności wygnanką je­

stem — rzekła z uśmiechem. — Potrzebuję włoskiego powietrza. W yrok to przez do­

ktora podpisany. Od trzech lat nic by­

łam w domu, od roku żyję ciągle na po­

łudniu, a teraz na całą zimę do Rzymu zjechałam.

Rozmowa stała się ożywioną, poufną, serdeczną prawie. Mieli tyle wspólnych wrażeń, wspomnień, rozczarowań, nad któ- '■ remi razem boleć mogli. Młody człowiek pytał, badał, chwytając chciwie każde sło­

wo, przenosząc się wyobraźnią w oddalone strony.

Nieznajoma opowiadała o kraju, a w gło­

sie jej drżało wzruszenie i na chwilę z przed oczu obojga znikł włoski krajobraz i czary południowego nieba i ten wieczór rzym­

ski, a w myśli im stanęła rodzinna wio­

ska . . . Obszary śniegiem pokryte, wśród pola wije się droga wąska, a po jednej i drugiej stronie wysokie, nagie z liści swych ogołocone topole wznoszą s ię , jak czarne szkielety wśród ciemnej bezksiężycowej nocy.

Gdzieniegdzie kępa drzew plami biały całun pokrywający ziemię: to sosnowy bo­

rek, resztka wyciętego la su . .. Na końcu alei stoi dwór niski, dach śniegiem po­

kryty, a z poza szyb zamarzniętych świa­

tło płonie, lampa lub ogień na kominku...

Tam wszyscy swoi siedzą... Na topoli, tuż przy domu, opuszczone gniazdo bocia­

na; wyfrunął do cieplejszych krain, ale z wiosną w róci... Tylko dziecko tego domu nie w róci... Obraz się ożywia, słychać rżenie koni, tó sanki mkną po śniegu, skręcając drogą obok krzyża, dzwonki ich brzęczą... Nie, niestety, to tylko dzwonek przytłumiony pobliskiego kościoła 'Frinita dei Monti, który na modlitwy wieczorne w zyw a...

bciemnia się zupełnie. Zachód przybiera barwę fioletową i gwiazdy na niebie iskrzą się już pełnem światłem, a tych dwoje, wzajemnie sobie nieznanych ludzi wciąż gwarzy jeszcze, jakby mieli się z całego życia swego przed sobą wyspowiadać.

Trzeba jednak już zejść ku miastu. Idą więc wolnym krokiem, jakby przedłużyć chcieli do nieskoń­

czoności tę chwilę, jakby razem pragnęli tak dojść tam — dokąd ich dusze się wyrywają. Rozmowa dalej trw a, ożywiona, ale coraz smutniejsza. Mężczyzna opowiada o długiej tułaczce, o dniach bez jutra, o życiu bez przyszłości. Praca i troska o chleb są jego udziałem. Kobieta skarży się także, wędrówka po obczyźnie męczy ją, a serce coraz gorętszą tęsknotą napełnia. Całą jej pociechą i osłodą jest miłość dla sztuki, wraże­

nia artystyczne. Maluje, tu na tej pięknej ziemi obiecanej oddycha pełną piersią. atmosferą poezyi, ogrzewa się przy słońcu sztuki, kocha nawet tę ziemię za to piękno, za to słońce, za te uroki, któremi zmysły jej kołysze... Z tej ojczyzny mistrzów wywiezie całą tekę szkiców, rysunków, krajobrazów, a nawet jeden skoń­

czony obraz: skrawek lazurowego nieba widziany w S orrento... Dla niego tego rodzaju wrażenia są niestety obce; nie miał ani czasu, ani sposobności wykształcić w sobie zmysł artystyczny; zna tylko jedną miłość do ziemi, której może nie zobaczy już nigdy.

Schodzą powoli wśród palm i oleandrów, zdołu dolatuje już do nich gwar miasta i rozprasza rzeczy- wistem tchnieniem codziennego życia marzenia i rojenia tej godziny wspomnień.. W cieniach nocy ukrywają

Mieszkamy na Piazza di Spagna

(5)

_________ Ś W I A T _________

L U D W I K D E L A V E A U X .

S E N S P R A W I E D L I W E G O .

(6)

oboje wrażenia swe i uczucia różne. W andę przeraża myśl, która dopiero teraz jej się przedstawia, źe chodzi tak wśród nocy sama, z tym nieznajomym, na ulicy spotkanym.

Jego dręczy obawa, że przyjdzie mu się rozłączyć wkrótce z tą kobietą, w której niebieskie oczy patrzał wieczór cały, jak w gwiazdy jakieś przewodnie, której rękę w swojej ściska dłoni.

Weszli na Piazza del Popolo. — Tu życie i ruch miejski ogarnęły ich i w wir swój porwały. Na obszernym placu tłumno było i gwarno, jasno i wesoło, śmiano się, rozmawiano głośno. Rozbawione dzieci południa, wracając z wycieczek zamiejskich śpiewały skoczne piosenki, ten i ów akompaniował sobie na gitarze, przekupnie głośno swój towar wychwalali, fontanny po obu stronach szumiały, a jaskrawy blask gazowych latarń, rozpraszając ciemności, oświecał te obrazy codziennego życia realistycznem i ostrem świa­

tłem. Młody człowiek uczuł się dziwnie nieśmiałym, tu, na tym placu, wśród podwójnego rzędu powozów, wobec tłumu pieszych, pod światłem gazu, w wirze ruchu wielkiego miasta. Czuł instynktownie, źe coś sta­

wało między nim a tą nieznajomą, która milczała także, chłodna, poważna, a może tylko zakłopotana ; czuł, że miasto mu ją zabierało, że pójdzie może, nie obejrzawszy się za nim z tą falą ludu, która na Corso płynęła.

Spojrzał w ulicę; podwójny rząd latarń ciągnący się prostym szeregiem miał w sobie coś konwen- cyonalnego, coś, co go odpychało, chciał wracać, uciekać, a tymczasem oszołomiony, niespokojny, torując sobie i swej towarzyszce drogę wśród tłumów, wodził machinalnie oczyma po dwóch bratnich kopułach ko­

ściołów Santa Maria di Monte Santo i Santa Maria dci Miracoli, które się na ciemnym firmamencie, w har­

monijnie zaokrąglonych liniach rysowały.

Milczenie przerwała kobieta, a gdy przemówiła, głos jej nie miał już tego głębokiego brzmienia, nie drżał już tą rzewną nutą, która go oczarowała. Mowa jej tchnęła słodyczą i uprzejmością wielko-światową.

— Zapewne pana już dłużej trudzić nie będę, gdyż powóz mój i służący czekają na placu; dziękuję panu, serdecznie dziękuję za tę miłą chwilę, której nie zapomnę, a mam nadzieję, źe się zobaczymy wkrótce i źe mnie często, jak rodak odwiedzać będziesz!

W tej chwili zbliżył się z kapeluszem w ręku wygalonowany lokaj i po włosku, z ukłonem oznajmił, że »powóz pani hrabiny już od godziny czeka«.

Nieznajoma odwróciła się wdzięcznym ruchem raz jeszcze do towarzysza i podała mu rękę :

— Mieszkamy na Piazza di Spagna, w hotelu europejskim. Mąż mój — tu wymieniła nazwisko — rad będzie powitać pana.

Zatrzymała się pod latarnią, piękna, swobodna, z uśmiechem życzliwości na ustach i stanęła przy powozie, którego drzwiczki lokaj przed nią otwierał, jakby wyczekując, aby w zamian za swoje, usłyszeć nazwisko tego nieznajomego, którego dłoń drobna jej rączka ściskała.

W tedy on spostrzegł przy jaskrawem świetle gazu, że miała olbrzymiej wielkości brylanty w kolczy­

ków osadzie. Na górze w półcieniu wieczoru, pod palmami, nie dostrzegł tego, chociaż widział dobrze łzy, które jej z niebieskich oczu na blade lica spływały.

Teraz błyskotki te zwróciły jego uwagę, narzucały mu się, niepokoiły go swym blaskiem ... Stał zmięszany, a głos jego był cichy i niepewny, gdy się zdobył na odpowiedź.

J — Nazwisko moje nic pani nie pow ie... W ośmnastym roku życia rzucony zostałem tu na ziemię włoską, bez opieki, bez funduszów, bez wykształcenia, któreby mi walkę o chleb ułatw iło... Dobrzy ludzie przyjęli biednego rozbitka, i do dziś dnia przebywam wśród włoskiej rodziny, która mnie przygarnęła. Dobro­

czyńca mój ma sklep z obrazami i fotografiami na Via Condotti, wyręczam go i pomagam w pracy prowa­

dząc buchalteryę. Ale życie tu ciężkie i trudne ... Nie chcąc być zbytnim ciężarem tym poczciwym ludziom, w dni wolne od roboty w sklepie zajmuję się w inny sposób... Poznałem kilku artystów, chodzę do ich pracowni i jako ... m odel... zarabiam na gorzki chleb na obczyźnie.

PIrabina W anda poczuła widać pierwszy chłodniejszy powiew wieczoru, bo otuliła się w swą zarzutkę, spuściła na twarz szafirową woalkę i podawszy raz jeszcze rękę swemu towarzyszowi wskoczyła do powozu, który szybkim kłusem pomknął na Corso...

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Dzieci jednej ziemi, ale różnych światów, połączył na jedną tylko chwilę, zachód słońca na Monte-Pincio i jedna, wspólna, wielka tęsknota.

Ja d w i g a Kr aTj s h a r o w a.

O W S P Ó Ł C Z E S N E J P O E Z Y I C Z E S K I E J .

S Z K I C E .

II.

R o d z i n a .

O ile źródło natchnienia, polegające na rozwa­

żaniu poezyi przez samychźe poetów, jest niewielkiem i tryska wąską fontanną, o tyle uczucia powszechno- ludzkie ze źródła tego bijące, stają się wnet olbrzy- miem jeziorem, z różną głębokością i najrozmaitszem

zabarwieniem powierzchni. Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną z osobna.

W każdym całokształcie jest mnóstwo takich cząstek,

których opis na nic się nie przyda, bo cząstki te

znajdują się nietylko w opisywanym przedmiocie, ale

wszędzie; często zaś znajdują się tylko przypadkowo,

lub też nie wpływają swoją obecnością na stan rzeczy,

(7)

Ś W I A T 223 jak ów motyl w bajce nie wpłynął na ciężar łado­

wnego wozu. Sądzę, że aby dojść do znalezienia cech danej poezyi, wystarczy wśród uczuć powszechno- ludzkich przejść trzy poetyczne motywa: rodzinę, przyrodę i świat nadprzyrodzony; zdaje mi się bo­

wiem, źe wszystkie szkoły poetyczne na tych trzech tematach właśnie najbardziej załamują promienie swe­

go natchnienia. Są to niejako trzy pryzmaty do oce­

nienia jakości światła przez nie rozproszonego. Zaczy­

nam od rodziny, ponieważ temat ten jest łącznikiem poety in abstracto z poetą in concreto. Na sposobie opracowywania tego tematu można go pochwycić na gorącym uczynku, w jaki sposób on — różniący się od łudzi — patrzy na sprawy wspólne poecie i analfabetowi.

Rodzina — to filozofia stosunku płci. Poglądy na życie rodzinne nie koniecznie muszą być pod tym pełnym tytułem wyrażane; zdradzają się one w za­

patrywaniach o płci przeciwnej. Ze sposobu, w jaki się mężczyzna wyraża o kobiecie najlepiej jest wno­

sić, co sądzi o Wartości rodziny. Zapytany wprost, gotów skłamać przez mimowolne uszanowanie dla cywilizacyi, czy też przez wstyd wrodzony, lecz w lek­

kiej o kobietach rozmowie wyda psychologowi wszy­

stkie swoje tajemnice. Poezyą czynną t. j. wydającą literackie dzieła, zajmowała się niemal wyłącznie płeć męska. Nieliczne stosunkowo kobiet}7, przyłączając się do orszaku, chodzić zwykły do tego stopnia śla­

dami wydeptanemi przez mężczyzn, źe utwory przez kobiety pisane opiewają także kobietę, a nie męż­

czyznę, jakby być powinno, gdyby Muza żeńska dała była dotychczas coś oryginalnego, dzięki różni­

cy płci autora. Nie zwrócono — o ile wiem — na to uwagi. Wydaje mi s:ę to dziwnem i nienatural- nem, fakt bowiem jest charakterystycznym i dowodzi do jakiego stopnia wpływa rzecz raz istniejąca i za­

korzeniona na umysły nowych pracowników. Nawet wbrew przyrodzeniu uwydatnia się w tym wypadku ta moralna dziedziczność. Z wszystkich dowodów, świadczących o trudności pozbycia się pęt szablonu, ten może jest najjaskrawszym. Dla krytyka jednak wypływa ztąd pewien rodzaj wygody. Choćby prze­

ważna część poetów była płci żeńskiej, nie powiększy mu to roboty, wystarczy bowiem zbadać krytycznie ustępy dotyczące kobiety, aby wiedzieć, co myśli poezya o rodzinie; ponieważ zaś rodzina wynika ze stosunku do płci przeciwnej, więc poetkom odmawia się głosu, póki nic zaczną opiewać mężczyzny.

Najpiękniejsze owoce poetyczne wydało nigdy nie źółkniejące drzewo miłości, pod które po swoje­

mu orze glebę każdorazowy stan kultury. Z kilku erotyków danej epoki można poznać — we wcale dobrem przybliżeniu — współczesny stan intelligen- cyi, podobnie, jak na podstawie przeróżnych nauko­

wych założeń Cuvier z jednego zęba wyrysował szkielet jaskiniowego zwierzęcia, które później rze­

czywiście odnaleziono. Wiadomo, źe dla romantyzmu kobieta była najwyraźniejszą cechą zewnętrzną. Nie wypierał się on wcale, że idzie tu w ślady Minne- saengerów i Trouverow, dodając zarazem, źe nawet ich prześcignąć na tern polu zamierza. Czem jest dla niego głównie kobieta ? K ochanką! Od starej he­

brajskiej począwszy nie było jeszcze poezyi, któraby nie nuciła o kochance. Nie sama więc obecność mo­

tywu, lecz nadużycie go w ilości i jakości jest cechą romantyzmu. Co do ilości, bo romantyzm formalnie nie umiał pisać bez kochanki; co do jakości zaś, bo

używał aż nazbyt często pojęcia tego w sposób nie pozytywny, lecz negacyjny, jako żywej, jaskrawej antytezy pojęcia żony. Teoretyczne usprawiedliwie­

nie zasady brzmi po polsku jędrnie i dobitnie: »Gdy na dziewczynę zawołają żono, już ją żywcem pogrze- biono« — to znaczy, źe zdaniem romantyków, żona nie nadaje się do poetycznej pracy. I rzeczywiście — proszę mi wskazać jeden poemat, którego bohaterką byłaby żona. Jeżeli występuje tu i ówdzie istota żeń­

ska pod tern nazwaniem, nie można jej żadną miarą brać na seryo. Jest to tylko kochanka przyodziana kosztowniej, której dla większego efektu kazano wyjść za znanego »drugiego«. Jedną tylko w romantyźmie' znam żonę, stworzył ją Krasiński. Ale z tego okazu wysnuwają się wnioski na niekorzyść małżeństwa.

Krasiński w całym toku »Nieboskiej« wręcz oświad­

cza, źe poeta nie powinien się żenić. Schiller jedyny może ubóstwiał nie tylko kochanki, ale i żonę. Po­

święca on małżeństwu śliczny ustęp w -»Lied von der Glocke«; w pieśniach od czasu do czasu z upo­

dobaniem czyni wzmianki o hymenie; lecz jakżeż tego wszystkiego mało. Tonie to w morzu mnóstwa niemałżeńskich miłości, branych epizodycznie za te- mata do dzieł jego. Indywidualność Schillera skła­

niała się silnie ku małżeństwu. Pomimo panującego prądu z pewną nieśmiałością brał kałamarz od Ero­

sa; pomimo, że Eros panował samowładnie, zdobył się na opozycyę i berło Amora związał nieśmiało z pomarańczową gałęzią Hymenu. Niepewną ręką pisze Schiller o kochankach, lękliwie i pośpiesznie opiewa żony. Indywidualność Schillera, jako poety — znalazłszy się w wielkim, rwącym prądzie romanty­

zmu — doznała nader charakterystycznego wpływu tego prądu na zdolność twórczą. Kobiety Schillera nie wytrzymują porównania z kobietami innych współ­

czesnych wielkich poetów; brak im krwi, ruchu, ognia, tętniącego życia. Jego prawdziwie wielkie kreacye kobiece, jak Marya Stuart i Joanna d’Arc posiadają — przyznaję — wielki zasób sił żywotnych, zwracam jednak uwagę, źe to nie są kobiety w ści- słem znaczeniu wyrazu. Nie płeć żeńska w wymie­

nionych utworach stanowi motyw główny, lecz per- sonifikacya idei poetycznej w osobie Maryi, Joanny1).

Tę samą Maryę Słowacki odarł z idei, pokazał nam ją jako kobietę i nic więcej. A czyż przez to wypa­

dła blado, czy jej brak charakteru w znaczeniu ar- tystycznem? Otóż tego Schiller nie umiał, bo był za indywidualnym, aby nie opierać się prądowi, który mu nie przypadał do przekonania, a za mało posiadał woli, aby się mu oprzeć skutecznie. Zresztą nie oparł się mu nikt, bo prąd był za silny. Przytoczyłem Schil­

lera jako ciekawy przykład, do jakiego stopnia w ro­

mantyzmie Amor zepchnął Hymena nie tylko na plan drugi, ale całkiem go z Olympu wyrzucił. Je­

szcze jednak krok dalej, a pomijanie i lekceważenie małżeństwa przejdzie w apoteozę przeciwnego bie­

guna t. j. sprzedajnej kobiety. Stało się to za wpły­

wem pióra kobiecego (George Sand), wzmagając się i rosnąc pod piórem genialnego zkądinąd Wiktora Hugo. Było to dojście do ostateczności krańcowo nierozsądnej. Tak bywa w literaturze z każdym bie­

giem myśli z mylnego wychodzącej założenia. . . a i nie w literaturze tylko! Nie cofnie się jej, dopóki

— w danem pokoleniu —nie dojdzie ona do absurdum.

Wówczas dopiero cofa się nagle i upada raptownie.

1) Jedyny może wyjątek stanowi Tekla. (P rzyp . autora).

(8)

Byłoby to opieraniem się na pozorach, wcale nie krytycznem i nie metodycznem użyciem danego materyału, gdyby się z tych wierszy snuło wnioski o stopniu lub kształcie moralnych zasad romanty­

ków. V. Hugo — jako głowa rodziny — może za wzór uchodzić domowego pożycia; Byron, najlubieźniejszy z poetów tej szkoły, zaklina się w swoich listach, że nigdy nietylko nie uwiódł żadnej kobiety, ale źe to za występek uważa; można mu śmiało wierzyć, bo wielkie charaktery stać na zbytek zrzeczenia się do­

chodów' z kłamstwa. Szkoła romantyczna nie bez głębokiego powo­

du psychologiczne­

go najbardziej roz­

pisywała się o po­

ecie , bo poeta in abstracto całkiem był różny od czło­

wieka w poecie.

Nie będę wyłu- szczał przyczyn, dla których tak było;

musiałbym zacza.ć od przedednia wiel­

kiej rewolucyi, od Roussowego »E- mila«, czytywane­

go w salonie wo­

bec upudrowanych kilkoletnich dzieci, przejść historyęnaj- boleśniejszych złu­

dzeń, jakich kiedy­

kolwiek ludzkość d o ś w i a d c z y ł a i zwrócić uwagę na przestrach, jakiego wkrótce potem do­

znały sztuki pię­

kne , patrząc na nagły wzrost umie­

jętności przyrodni­

czych , z którego ledwie niedawno ochłonęły. Dość, źe romantyk co in­

nego myśleć umiał, a co innego pisać wierszem, nie z za­

miłowania do kłam­

stwa , ale z naj­

szczytniejszej miło­

ści do poezyi, którą podpierał w sztuczny sposób, bojąc się o jej upadek. Samowładza nagiegm Amorka jest właśnie jedną z takich podpórek umyślnie zro­

bionych. Bądżcobądź, cechą poezyi stał się u roman­

tyków i poniekąd na nasze nawet nieromantyczne przeszedł czasy — wstręt do małżeństwa.

a ) N i e A m o r l e c z H y m e n .

W współczesnej1) poezyi czeskiej erotyka nie tylko kwitnie, ale wielkiem cieszy się uznaniem. Przed czternastu laty ogłoszono nawet w Pradze specyalny

konkurs na erotyki, na którym otrzymał nagrodę Kallus za wiersz następujący, godzien poetycznego przekładu 2).

»Dziś dusza ma jest, dziewczę, pełną ciebie, jak gwia­

ździstej zorzy to wieczorne niebo. T ęsknota się w niej budzi niewysłowiona — słowiczej pieśni, leśnej woni równa, łab ę­

dziom białym na jeziorze cicbem podobna. Ciebie nie kochać byłoby snać grzechem. Ciągle widzę twą urodę młodą i twoje Izy, jak z oka ci spadają, zraszając cicho blade twoje lica; sły­

szę twe łkanie, cudna gołębico, rozpacz tw ą widzę na wpół utajoną. Piękności we łzach któż się oprzeć zdoła; rad każdy przed nią na kolana padnie; a życie za nią dać — o jakże

snadnie l Twój obraz w wnętrzu dusza moja cho­

w a, jak złote blaski sprzączka brylantowa, jak rosę w łonie purpurowa

— Z duszy go nie w ydrę — to chyba śmierć z d o ła ! K u tobie miłość w dniu każdym wzrasta, koroną bujną szczyty drzew przerasta, wyso­

kim lotem z ptaki wzlata pod niebiosy. A prze­

cież muszę w proch ją zdeptać nogą,— nie śmie się wznieść, jak orzeł, do lazuru. Je st jako słoń- ce, gdy zachodzi w chmu­

ry ; jak nocny o b ło k , gdy w przelocie płacze;

jak pusty sad, jak opu­

szczone ptaszę, jak k ro ­ pla rosy przejrzysta i czysta. T y w sercu nie śmiesz zostawić jej miej­

sca, żadnego miejsca — tak to losy każą! N ie jest mi dano uciszać twe z twym włosem z czoła płoszyć cienie, nie jest mi dano...

Inny ma to prawo ! Nam nie wolno przepędzić ży­

cia razem ; my jak dwie g w iazdy: jedna na dół spada, a druga nie może w upadku jej wstrzy­

m a ć ;— musi się patrzeć, jak ta w przepaść leci, jak promienie złote w ciemnościach gasną. Obie niebogie, żadna niema szczęścia, bo jedna w przepaść bez końca za­

pada, a druga tu w sie­

roctwie płacze za nią!«

Wielki poeta czeski, V rchlicky, (któremu poświę­

cimy później rozdział osobny) uważa miłość jakoby za przejaw bóstwa, interpretując podanie starożytne o Le- dzie w zbiorku p. t. »Nove btisnć efiicke«. w ten spo­

só b : »Wołaj miłości, a zawsze zjawi ci się — Bóg!«

W innym wierszu tego zbiorku nazywa miłość cza­

rodziejskim kluczem świata. Piękną zaiste jest treść

»Powiastki o złotym kluczu« (Pohadka o zlatem kiwi). W śród lasu jest w skale cysterna; podczas świętojańskiej nocy pływa na jej powierzchni złoty klucz, a kto wymówi z czystem sercem i z wiarą w sercu pewne czarodziejskie słowo, klucz ten otwo­

rzy mu państwo czarów i dziwów najwspanialszych.

O L G A B O Z N A Ń S K A .

ST U D Y U M .

') N ie cytuję w tych szkicach iadnego utw oru powstałego przed rokiem 1875, a wyjątkowo tylko cofam się poza rok 1880. (P rzyp . autora).

2) Tłumaczę dosłownie, a rymy gdzieniegdzie powstają z po*

dobieństw a języków. (P rzy p . autora).

(9)

N I E R Ó W N A D O L A .

(W e d łu g n ie w y k o ń c z o n e g o o b ra z u ),

(10)

Kochanka namawia poetę, żeby tam poszli; pyta się jej poeta, czy zna owo czarodziejskie słowo ? »Nie znam — odpowiada — ale Pan Bóg to już jakoś zrobi, Pan Bóg, który dobrze życzy młodej miłości«.

Stanąwszy nad cysterną wymówńła słowo .»kocham«, nie wiedząc zresztą wcale, źe wyraz ten jest właśnie czarodziejskiem hasłem, a w tejże chwili złoty klucz począł spełniać wszystko, co przyrzekała powiastka.

Wiei^z ten nakreślony w wielkiem natchnieniu, a postać kochanki, opisana eon amore, z zapałem, Do charak­

teryzowania Vrchlickiego niech posłuży jeszcze jeden ustęp z tegoż zbiorku noszący tytuł: ■ > > Powiastka o M er- linie«.

»Siedzi Merlin, wgląda okiem wieszczem w przyrody życia tajemnice: jak śni kamień w wyżłobieniu skały, kłos doj­

rzewa, biedronka się rum ieni; wgląda w poród, w zrost i umie­

ranie; wgląda ciągle, uśmiecha się cicho, bo tu wszystko jest i trw a przez miłość«.

Dumania te przerywa mędrcowi dziewczyna, przychodząc po radę, bo miłości jej zagraża niebez­

pieczeństwo. W e włosach dziewczyny spostrzega cza­

rodziej listek róży i zapytuje, zkąd pochodzi?... W tem przybywa nowy gość po radę — młodzieniec, dwo­

rzanin królewski. Merlin kazał się skryć dziewczynie i przesłuchuje młodzieńca. Król kazał mu strzedz w ogrodzie cudownego krzaku róży, który uważano za symbol rodu królewskiego. Tam na straży stojąc, poznał niezwykłej urody dziewicę, zapałał miłością i pozyskał jej wzajemność. Krzak róży stał się miej­

scem schadzek miłosnych. Szczęśliwy kochanek przy­

chodzi teraz po radę w ciężkiej sprawie, bo właśnie się dowiedział, źe ma zostać ojcem, a kochanka jego jest królewską có rk ą! Merlin namyśla się, gdy wtem nadchodzi sam król również z prośbą o radę, bo do­

strzegł w nocy z okna pałacu, w jaki to sposób strażnik spełnia swe obowiązki: krzak róży zgnie­

ciony! Merlin, staruszek, uśmiecha się, przywołuje oboje i każe królowi pobłogosławić młodą parę! Król, zaskoczony niespodzianie, wzdraga się, ale Merlin nie ustępuje, karcąc go gromkim głosem :

»Zaraz, śmiałku, padnij na kolana, uczcij w pokorze tajemnicze praw o przyrody, przemądrej m atki wszystkiego«.

Miłość jest prawem, a to prawo dowodem mą­

drego urządzenia świata; jest kluczem do życia; jest instytucyą boską. Czyż może być jeszcze czemś więcej ?

Pod adresem psychologów (zwykłych i socyo- logicznych) posyłam spostrzeżenie, że najmniej po­

wtarzania się u poetów znalazłem w tym właśnie temacie, na którym najwięcej piór wypisano, to jest w erotyce. Nie ma pokolenia, któreby nie dorzuciło do skarbca czegoś naprawdę oryginalnego. Na tem polu,. nawet w czasach naśladownictwa, najmniej by­

wało naśladowania. Gotówbym przysiądz, że nikt już nigdy nie napisze dramatu lepszego od Szekspirow­

skich arcydzieł, a nie przyjąłbym zakładu, gdyby kto chiał założyć !się ze mną, źe poeci nie wymyślą cze­

goś oryginalniejszego od znanego wiersza: »Chciał­

bym być rękawiczką na twojej ręce». Od tylu wie­

ków zapowiadają wszyscy, źe »pióro moje nie wy­

pisze, co me serce czuje« (z erotyków Kallus a) a jednak pieśni miłosne odmładzają się ciągle w nowych obra­

zach i w nowych kształtach poetyckich. Czyż nie jest oryginalnem porównanie piersi do zwierciadła skropionego rosą. wiosenną, a. włosów urodziwej nie­

wiasty do pola żytnich kłosów. (Franciszek Kvapil, wiersz p. t. -»Svatba knßete Vladimir ac., w zbiorku

«Śpiewy książęce»). Czyż nie jest nowem następne w »Pieśniach miłosnych« Kallusa:

»Są te pieśni moje — małe źwierciadełka; w nich się światu okazuje uroda twa wielka.

Ja k w kropelkach rosy słonko i niebiosa, tak te pieśni moje twój obraz podają.

Ja k błyszczące gwiazdy w lazurówem morzu, tak w tych pieśniach moich tw a uroda świeci«.

Pięknych wyjątków z erotyków mógłbym wiele przytoczyć, ale to nie wiedzie jeszcze do scharakte­

ryzowania czeskiej Muzy. Charakterystyka przedmio­

tu polegać musi na podaniu cech odróżniających od innych znanych, a tymczasem całus—i wszystkie rze­

czy, które jego są—jest czemś na wskroś kosmopoli- tycznem. Indywidualność wyraża się przy zastosowaniu całusa. Zastosowanie to może być wielorakie, stopnio­

wane barwami i odcieniami, tworzącemi tęczę szczę­

ścia lub chmurę niedoli, szarością brudnej kałuży lub promieniowaniem ideału. Może całus — oceniany według skutków—być błędnym ognikiem i błyskiem prawdziwej światłości; może być efemerydą (niby wi­

nietą jednodniówki) lub kamieniem węgielnym wszech uczuć i wszech czynów. O stosowaniu całusa dałoby się powiedzieć: »wielu powołanych, lecz mało wybra­

nych«.

W poezyi czeskiej nader rzadko spotykamy się z nieszczęśliwą miłością. Właściwie opiewa ją jedyny tylko Kallus, (obok Vrchlickiego, który na kaźdem polu się odznacza) główny reprezentant czeskiej ero ty k i1).

Kallus rozwijał się atoli na uboczu, całkiem niezale­

żnie od umysłowych środowisk czeskich; jest »sa­

moukiem« i swojemi chodzi drogami. Sympatyczny, jak z dawniejszego pokolenia ksiądz Jablonsky-Tupy (znany i u nas proboszcz na Zwierzyńcu), stoi podo­

bnie jak tamten samotnie poza poetyckiem towarzy­

stwem. Los kazał mu uderzyć w struny bolesne, jakby dla wypełnienia luki w czeskiej poezyi, ażeby nieszczęśliwa miłość miała godnego reprezentanta.

W ogniu czyszczą złoto; »zastosowanie całusa« w nie­

szczęściu odsłoni nam swe tajniki. Wyszukajmy w ero­

tykach Kallusa najsroższe narzekanie. Znajdujemy je w erotyku czternastym »Pieśni miłosnych«.

»Czemuż gwiazdy świecicie? Boleść tylko b u d z ic ie .,.

Zlećcie, wszystkie spadnijcie! N ie będę was podnosił, choćby niebios sklepienie całe do nóg mi spadło.

N ie dbając na blask i żar, nogami deptałbym was, nie dbałbym żeście ze złota, deptałbym was do biota. T ak to bywa wszystkim gwiazdom, które przyszły tu świecić.

Ach! byłem ja gwiazdą t a k ż e ... D w ie byłyśmy — by­

łem rad. Przyszli ludzie, deptali, — że to gwiazdy, n ied b ali. . . Zlećcież gwiazdy z niebiosów, żebym nie sam był biedny«.

Przyznać trzeba, źe to już ciężkie narzekania;

nietylko żal, nietylko zazdrość względem szczęśliw­

szych, ale już nawret trochę mściwości w tem się przebija, żeby innym gwiazdom nieszczęścia życzyć dlatego, źe się go samemu doznało. . . Zkąd to po­

chodzi? W yjaśni nam to może inny erotyk (dwu­

nasty) :

»O biada tem u, kto w swem sercu chowa i pielęgnuje miłość bez nadziei; ten spokój duszy rzucił w grę fatalną, na zawsze błądzi w bezdrożu ciemistem.

T a miłość jest jak drzewo bez owoców, wciąż równa chyba próżnemu kłosowi. A ch! zatruje żywota każdą cząstkę, skoro w swym wzroście ma pozostać płonką.

*) N ie co do ilości, lecz co do jakości erotyków ; pisał bardzo mało, a sami Czesi iliemäl go ilie znają z wielką szkodą dla siebie.

Będzie o nim jeszcze zasadniczo m owa w rozdziale o przyrodzie.

(P rzy £ . autora).

(11)

Ś W I A T 227

I ginie smutnie, jak obłoki zrana, jak róża wonna wia­

trem oskubana, gwiazda w upadku z nieba błękitnego.

Czemuż do mego serca niebogiego Bóg miłość wszcze­

pił, jak cudną latorośl, gdy ginąć ma w sieroctwie najsmu­

tniej szem ?«

Ten wiersz tłumaczy treść poprzedniego. Z roz­

paczy życzy się gwiazdom nieszczęścia, bo się »błą­

dzi w bezdrożu ciernistem«, bo się jest równym

»próżnemu kłosowi«, a w uczynkach swoich »płon­

ką«. I tamto tedy przekleństwo gwiazd jest dziczką płonki. Oba utwory, uzupełniając się, odwołują się wzajemnie; ostatni kładzie na pierwszym znamię »pró­

żnego kłosu« i »płonki«. Sam autor przekreśla co napisał, czego zresztą nie mógł nie napisać—bo ludz­

kie uczucie nie pyta o drogę filozoficznej refleksy! — i co napisał tak pięknie. W pierwszym wierszu ma­

my uczucie, w drugim refleksyę pełną świadomości, źe nieszczęśliwa miłość nie będzie nigdy zadatkiem dodatniej czynności. Użyta za dźwignię żywota wy­

dać może tylko ujemne rezultaty; więc trzeba szukać dźwigni gdzieindziej, a jak w dalszych szkicach zo­

baczymy, poszukał jej Kallus i znalazł.

Otóż mamy pierwszą cechę miłości w Muzie czeskiej, źe tylko szczęśliwa może być czynnikiem twórczym. W innych literaturach bywa inaczej. Był przecież czas, źe w całej Europie opiewano czyny wywołane przez nieszczęśliwą miłość. W szak tylu poetów stało się poetami dzięki nieszczęśliwej miłości.

Ileż to tematów w tym tem acie! Ileż arcydzieł poe- zya powszechna, ileż dobrych czynów, hartownych charakterów zawdzięcza ludzkość temu nieszczęściu!

W Czechach inaczej; przynajmniej w dziedzinie poe- zyi. Co Kallus jednak o sobie powiedział, zdaje się tyczeć całego społeczeństwa. Poeci czescy zwykli opie­

wać tylko szczęśliwą miłość—to rzecz bądźcobądź ude­

rzająca, która żąda wyjaśnienia. Albo w Czechach poeci z zasady bywają szczęśliwi w miłości, albo ten tylko staje się tam poetą, kto w miłości szczęśliwy.

To drugie tłumaczenie wydaje mi się prawdopodo- bniejszem. Zdaje mi się, źe do całego społeczeństwa należy zwrócić twierdzenie, źe nieszczęśliwa miłość nie posiada w sobie siły twórczej. Dowód na samym- źe Kallusie, który wielki talent chowa pod korcem.

W ydał zaledwie trzy małe zbiorki1), a na temat nie­

szczęśliwej miłości napisał wszystkiego razem wierszy siedm. Wszystkich jego »wierszy miłosnych« nali­

czyliśmy piętnaście; reszta, ośm, powstała prawdo­

podobnie w ten sposób, że poeta zapomniał o miło­

ści bez nadziei. I ta maleńka statystyka jest cha­

rakterystyczną.

Gdzie nieszczęśliwa miłość przestaje być twór­

czą, tam niewierna kochanka nie może odgrywać w poezyi wielkiej roli. .■ — W współczesnej czeskiej z mozołem doprawdy szukać jej należy. Przeglą­

da się ad hoc zbiorek jeden po drugim ... Nie ma i nie ma. Pragnąc znaleść koniecznie, (znacie przy­

słowie o kiju ?) znalazłem wreszcie i to aż cztery przykłady, ale jakie ?! Pierwszy i drugi nie przyda się na nic, bo kochanek sam upoważnił bogdankę swoją, aby wyszła za mąż za drugiego, utraciwszy nadzieję, aby zdołał rozniecić z nią razem ognisko rodzinne (Chałupa w wierszu »Z księgi żywota« i Len­

sky »Przed ślubem«. K. Lensky opisuje w tym wier­

szu taką sytuacyę: Kochanka przed ślubem widzi

!) »Pieśni« w r. 1882 (z owemi »pieśniami miłosnemk) »Z W a ­ łach« w r. 1885 i »Obłoki« w r. 1887.

się z kochankiem; »milczy — bez słowa na me ra­

mię śnieżną rękę kładzie«. Kochanek jej powiada:

»Dziecię, wiem ile snów i miłości kryje się w twem młodem sercu; ale już późno, twój narzeczony cię szuka; idź aniele, a niech cię niebo szczęściem darzy.

Idź, goście już czekają. Choć w puhar twój łza spłynie,— jak niegdyś Kleopatra wypijała perły, pij swoje łzy, dobre złote dziecię!« Zachowuje dla niej nietylko uczucie, ale i szacunek. Widocznie wychodzi za mąż z jego zezwoleniem to »dobre, złote dziecię«.

Taki przykład może tylko być przykładem, jak tru­

dno o przykład. I drugim niema się co chwalić, bo trzebaby grubego naciągania, ażeby upatrywać nie­

wierność w tem, źe zakochana była wdową. Nare­

szcie trzeci przykład! Oto »powieść fantastyczna«

J. V. Frića (czyt. Fricza) p. t. »Utopiony« (Utonuly):

Pewien grajek rozpił się z żalu za swoją dziewczy­

ną, ale pomimo pijaństwa jest w stanie grać pewną czarowną melodyę. Raz w karczmie śni mu się, źę gra u króla, a królowa z nim rozmawia. Z takiego snu budzą go, żeby szedł grać na pańskie wesele.

Ociąga się, ale idzie, gdy mu pokazano różę i oświad­

czono, źe ta go prosi, która tę różę zerwała. Po dro­

dze do zamku spowiada się towarzyszowi z dziejów swej miłości; ten bowiem go oczarował i uśpił. Pun­

ktem głównym jego historyi jest, źe po długiej tę­

sknocie, kochanka przyszła do niego i przyrzekła mu wzajemność. Przybywają na wesele. Na zamku panna młoda zemdlała w tańcu; każą ją grajkowi ocucić czaro­

wną pieśnią, a jak tego nie uczyni, czeka go szubienica, Ocucona nic nie widzi, prócz muzyka i róży czaro:

wnej i słyszy tylko pieśń czarowną. Biegnie do graj­

ka, on bowiem jest jej kochankiem, ale pan młody każe go w tej chwili wrzucić do rzeki, a potem (jak­

by nigdy nic) para młoda udaje się na spoczynek.

Utwór ten choruje na brak treści i na brak związku. Szkoda zacięcia poetycznego, z jakiem go pisano. Werwa — zdradzająca zdolność — godną, była lepszej sprawy. Szkoda było prześlicznego rytmu na

»czarowną pieśń«, bo pomimo tego czytelnik domy­

ślić się nie może o co autorowi chodzi. Nie ośmie­

liłbym się przytaczać treści tak słabego utworu, gdyby nie okoliczność, źe w nim miałem jedyną sposobność zapoznania się z niewierną kochanką.

»Ależ taki przykład fantastyczny, a do tego gdzieś z szarego końca poezyi nie ma wartości!« — powie­

dzą czytelnicy. Otóż właśnie o to mi chodziło, ażeby wykazać brak przykładu! W czeskiej poezyi nie ma niewiernych kochanek1). Dlaczego? Czyż w Czechach nie ma ich wcale? Kto wie?! Ale widocznie poeci czescy uważają ten temat za niewłaściwy, a to objaw nader charakterystyczny. Przekonanie to podziela całe społeczeństwo.

Zanim przejdziemy dalej, skonstatujemy na czem polega u czeskiej Muzy nieszczęście w miłości. Nie­

szczęśliwa miłość u Kalusa może się jednak wyka­

zać takiemi sukcesami:

„O jak ie lubię całować i głaskać kędziorów twych kru­

cze sploty, gdy nie są opaską żadną przywiązane do skroni“ , (erotyk piąty).

') Może te szkice zabłądzą do pobratymców czeskich; upra­

szam bardzo o łaskaw ą pomoc w szukaniu niewiernej kochanki i o przesłanie mi jej za pośrednictwem redakcyi Św iata. Jeżeli się znaj­

dzie jaki dobry egzemplarz, nie omieszkam na końcu szkiców umie­

ścić poprawki, jakkolwiek fakt trudności znalezienia przez to się nie osłabi. (P rzyj), autora).

(12)

Jeszcze więcej:

„ P rzy kaźdem spotkaniu, przy każdem odejściu, w ym u­

szę na tobie, źe się zarumienisz“ , (szósty).

albo:

„G dy p ot mi z czoła białą ścierasz dłonią, czuję jak w sercu mem dzień jasny św ita“ , (dziewiąty).

a nareszcie:

„K ochanko, odkąd cię w objęciu tulę, po morzu szczę­

ścia niezmierzonem płynę“ , (dziesiąty).

Miłość jest widocznie wzajemną. Nieszczęście polega na czemś innem, nie na braku wzajemności, a więc chyba na niemożności zawarcia małżeństwa.

Rzeczywiście, w poezyi czeskiej przelotne całusy nie istnieją niemal całkiem; pocałunek nie będący zada­

tkiem ślubnej obrączki uwa­

ża się za coś, co się mija z swym celem.

To też lekkich erotyków, do miłostek za­

stosowanych , znajdzie się niewiele. W

» P r o s t y c h m o ty w a ch«

Nerudy znaj­

duje się pewna do nich skłon­

ność , jakkol­

wiek nieśmia­

ło tylko wy- s t ę p u j e w dziale »moty­

wów letnich«.

Siódma z tych piosnek za­

wiera pochwa­

łę g r z e c h u pierw orodne­

go. W szóstej mowa o kwia­

tku, z którym pełnym pier­

siom bardzo

pięknie — zdaniem autora — i ztąd refleksya do pó­

źnej miłości:

„B iały kw iatek jagodowy, białe listki polnych a s tró w 1), a i moja .siwa głowa, na tych piersiach miejsce znajdzie.“

Nie powiedziano, jakiem praw em ... Takie nie umotywowane należycie pretensye występują seci- nami w innych literaturach, ale czeska Muza jest tak skrupulatną w tej mierze, że nawet ten, na wskroś przecież niewinny wierszyk, już zwracać musi uwagę.

W tym samym zbiorku numer ósmy poświę­

cony jest bez ogródki uczuciu nie mającemu związku

Z

obrączkami. Jest to (suum cuique) bardzo ładny wierszyk, napisany z wielkim wdziękiem, oryginalnie.

Nie budzi namiętności, lecz tylko wywołuje filuterny uśmiech na usta, taki ładny i składny. Żałuję mocno, źe go przytoczyć nie mogę, bo (jak sam autor za­

A) »Secźm&rasa« kw iat dużego rum ianu; po niemiecku '»Orakel­

blume» zwany. (P rzyfi. autora).

znaczył) motyw jego jest cudzy. W ysunąłem umyśl­

nie wyjątki naprzód i zwracałem uwagę, jak niezna­

cznym jest ich zakres, ażeby lepiej uwydatnić reguły.

Znamy ich dotychczas trzy: miłość w poezyi winna być szczęśliwą, kochankowie wierni, a całusa należy używać z przyzwoitą skromnością i pobrać się na ślubnym kobiercu, inaczej wszystko na nic. Miłość nieszczęśliwa czynnikiem twórczym nie będzie. Zrób­

my jeszcze krok naprzód we wnioskowaniu: wszak z tych premis wynika, że ... że ... twórczym czyn­

nikiem w poezyi jest tylko małżeństwo. Tak! Istna herezya (w obec innych literatur) stanowi oś cze­

skiej poezyi i artykuł wiary poetyckiego bractw a!

Widocznie hasłem jego: kochanka nie powinna wcale istnieć, jeżeli nie ma stać się żoną. Ideał całusa, to pocałunek małżeński!

W czeskiej poezyi żenią się nawet ta­

kie istoty, któ­

re nie podo­

bna by gdzie­

indziej o to posądzić. Zna­

ni są w ba­

śniach u nas i u wielu lu­

dów topielce, m ieszk ają cy na dnie rzek i jezior, którzy ściągają pan­

ny do swoich k r y s z t a ł o- wych pała­

ców. Byle ła­

dne dziewczę zjawi się nad b r z e g i e m , wnet je pory­

wają. Nigdy nie syci, zawr- sze czyhają na nową ofia­

rę ; sto i tysiąc kochanek u siebie więzić gotowi. Ale płochości tej wyrzec się muszą, chcąc zyskać prawo obywatelstwa w poezyi czeskiej. Tam, nawet oni za­

wierają stałe związki małżeńskie! W szak pewien

»wodnik« (tak się nazywają czescy topielcy) wywró­

cił łódkę za to, że popłynęła na tę część jeziora, gdzie właśnie obchodził dozgonne zaślubiny. A prze­

strzegał,-a prosił, żeby tam. nie p ły n ą ć1) ... Tacy są potulni ci żonkosie, źe nawet proszą. Odgrywają oni w czeskiej poezyi często role kozłów ofiarnych ludz­

kiego humoru. Jednemu z nich ktoś but ukradł. Do wściekłości doprowadzony rzuca na złodzieja najstra­

szniejszą klątwę, jaka mu się na język nawinęła:

»A bodajżeś miał dużo kochanek, ale żadnej żony!«

( » Vodnikova bota«, w tymże zbiorku). Jeżeli takie potwory zapatrują się na sprawę w ten sposób, cóż

*) H eyduka Adolfa wiersz »Vodnikova pomsta« w zbiorku »Na prastkäch« t. j. na zabawach przy przędzeniu lnu, gdzie sobie długie wieczory opowiadaniami skracają. (P rzy p . autora).

M . W A W R Z E N I E C K I .

K A Z IM IE R Z . W ID O K NA STARĄ „SYNAGOGĘ.

(13)

A N T O N I P I O T R O W S K I

N I E D Z I E L A N A W S I .

(14)

dopiero prawdziwi ludzie? Chyba kraje korony św.

Wacława osaczone są strażą graniczną złożoną z sa­

mych Hymenów na żołdzie Muzy czeskiej. To też tęsknota za życiem rodzinnem i wysławianie go spo­

tykają się tu na każdym kroku. Jeżeli w poezyi cze­

skiej znajdujemy taki np. u stęp :

»Miłość — młodość, boskie s iły ! Przed tem światłem wszystko w proch się k o rz y ; naw et do przepaści czarnej tę­

cza nadziei za nimi podąży« 1).

Należy zaraz dla uniknienia nieporozumień przy- wieść sobie na pamięć takie pendant:

»To jedyne chwile w ludzkiem życiu, które mieć czło­

wiek może za nagrodę przy nieustannem falowaniu trudów, które niskich pragnień brud i pianę na wybrzeża naszych życzeń rzuca, a kw iaty marzeń do głębin zaguby.«

»Gdy się doń przytuli żona-matka, on całuje czoło, w ło­

sy, lica, a przy każdem oknie w niebiosach stoi ciekawy takiego widoku aniołek 2)«.

Ideałem czeskich poetów nie jest być kocha­

nym w jakiś abstrakcyjny, nieuchwytny sposób, lecz być kochanym przez żonę i posiąść szczęście ro­

dzinne.

Tęskni wyraźnie za rodzinnem życiem Jan N e ­ ruda w swych »Prostych motywach« (w szóstym »zi­

mowym«) narzekając, źe sam płynie łodzią życia.

Vrchlichj w zbiorku »Sny o szczęściu« oświadcza, ie miłość jest jego żywiołem, źe »tylko w miłości jest w domu«; w późniejszym: »Wrażenia i kaprysy«

powiada, że mu »w głębi serca ciągle miłość śpie­

wa«. Już w zbiorze poezyj »Z głębin« ( S hlubin) spo­

tykamy się z szukaniem drogi wiodącej do szczęścia;

nareszcie w tomie p. t. -»Eklogy a pisnę« poeta zna­

lazł nietylko drogę, ale i szczęście samo, a polega ono na małżeństwie. Poezye te pełne ustępów, ma­

lujących nam szczyt ziemskiego upojenia, pisane są pod wrażeniem »jarzma« małżeńskiego i małżonce autora, Ludmili, poświęcone. Ta znaczna ilość eroty­

ków w Muzie Yrchlickiego, erotyków pisanych z za­

pałem wygórowanego uczucia, opiewa nie romanse z fałszywym akompaniamentem szlochów, zdrad, złe­

go humoru, ukrywania się w towarzystwie księżyca w nocy (po dniu oczywiście przepróżniaczonym) —sło­

wem nie marę lub próżne marzenie, lecz ideał kon­

kretny, posiadający realną wartość — szczęśliwe po­

życie domowe. Tu Amor sam przez się nie ma zna­

czenia. Ceni się go o tyle, o ile jest swatem Hymenu.

To nie błędny ognik, lecz rzetelna lampa życia pło­

nąca spokojnie i jasno, rzucająca światło błogie na serca i umysły.

2j Franciszek Chałupa w poemacie p. t. »Zawisza«, w pieśni dziewiątej. (P rzyfi. autora).

Dr. Fe l i k s K o n e c z n y. ') A n ta l Staśek czyt. Staszek, w poemacie p. t. »ü doby Ta-

boru«, w pieśni szóstej. (P rzyfi. autora).

(Dokończenie nastąpi).

A D A M M U N C H E I M E R .

Czterdzieści lat ciężkiej, sumiennej pracy, mają­

cej na celu wierne służenie sztuce, szczere uznanie współziomków, bardzo wiele zawodów, niemal ciągła walka z losem, oto w krótkości biografia utalento­

wanego kompozytora i zasłużonegp dyrektora opery, którego jubileusz obchodziła w tych dniach W ar­

szawa.

Adam Müncheimer urodził się w grodzie — zwanym przez reporterów — syrenim d. 23 grudnia 1830 r. Od najmłodszych lat muzyka go nęciła i zaj­

mowała. Liczącemu zaledwie siódmy rok życia Nie­

dzielski dawał lekcye na skrzypcach. Następnie zasłu­

żony muzyk Freyer wykładał mu harmonię i kontra­

punkt. Instrumentacyi — w której celuje — nauczył się prawie sam, badając partycye uwielbianego przez siebie Mozarta. Snać gorliwie studyował arcydzieła nieśmiertelnego mistrza, kiedy Meyerbeer — pozna­

wszy pierwszy większy utwór Münchheimera (Uwer­

turę na orkiestrę op. 2 ofiarowaną Meyerbeerowi) — z wielkiem uznaniem wyrażał się o instrumentacyi tego dzieła. Dla dokończenia studyów udał się artysta w podróż po Europie. W Berlinie przebywał czas dłuższy, sławny bowiem profesor Dr. Marx ściągał podówczas młodych muzyków do nadsprewskiej sto­

licy. W wycieczce tej miał sposobność słyszenia wiele dobrej muzyki, najznakomitszych wykonawców owej epoki, oraz poznania osobiście znakomitych mi­

strzów jak: Karola Lipińskiego, Meyerbeera, Berlio- za, Liszta i wielu innych. Talent młodego W arsza­

wiaka zainteresował wszystkich. Rokując mu świetną przyszłość zachęcano go do pracy.

Czy dzięki tej zachęcie, czy też z powodu

wrodzonego mu usposobienia Müncheimer pracował i pracuje z wytrwałością i zapałem, bez przerwy, z młodzieńczą otuchą i nader często z bardzo szczę­

śliwym rezultatem ; źe zaś nie zawsze zbiera zasłu­

żone owoce swej pracy to już., chyba wina owego koła fortuny, które po bruku warszawskim bardzo często nieprawidłowo się toczy. Geniusze jednodniowe rodzą się i rozrastają na nim, jak grzyby na inspek­

tach, a prawdziwa zdolność nie znajduje nieraz od­

powiedniej atmosfery do rozwinięcia się należytego i rozkwitu w pełni całej swej krasy. Praca Mün- cheimera jest wielostronną. Pisał on i pisze d o tą d : opery, kantaty, utwory orkiestrowe, piosnki. Przy tem umuzykalniał Warszawę przez wystawianie dzieł mi­

strzów, zapoznając ją także ze staremi dziełami ro­

dzimych kompozytorów. On to przyczynił się do wykonania »Czterech pór roku« H aydn’a, »Proroka«

Meyerbeera (w koncercie), ustępów z »Mesyasza«

Händla, »Nędzy uszczęśliwionej« pierwszej polskiej opery Macieja Kamińskiego. W roku 1868 powziął myśl urządzania koncertów symfonicznych, na któ­

rych popisywali się pierwszorzędni wirtuozowie euro­

pejscy i wykonywano dzieła zupełnie ogółowi niezna­

ne naszych dawnych twórców muzycznych. Nieje­

den z polskich wybitniejszych młodszych kompozyto­

rów zawdzięcza Müncheimerowi pierwsze wykonanie i wystawienie swego dzieła publicznie. Na zawsze pozostanie wielką zasługą Muncheimera szczęśliwy pomysł urządzania koncertów w celu dopomagania kształcącej się młodzieży. Dobroczynność Warszawy znalazła tu dla siebie pole szlachetnego popisu. K on­

certy studenckie stały się wielce popularnemi. Z ro­

(15)

Ś W I A T 231

kiem każdym rezultaty pieniężne tych uroczystości filantropijno - muzykalnych przybierają rozmiary coraz świetniejsze.

Jubilat jest znakomitym profesorem. Wykształcił on wielu uczniów, a niektórzy z nich przynoszą za­

szczyt swemu mistrzowi. Od 1862-go roku zajmuje posadę nauczyciela

muzyki w Instytucie M aryjskim; był nadto profesorem w semi- ńaryum nauczyciel- skiem, w kilku gim- nazyach i w konser- watoryum muzycz- nem. Z dzieł jego oryginalnych do naj­

wybitniejszych zali­

czymy operę: »Otto Łucznik« do libretta Chęcińskiego. Przed­

stawiona po raz pier­

wszy w 1864 roku doznała sympatyczne­

go przyjęcia, tak ze strony krytyki jak i publiczności. Partyę tytułową śpiewał w niej niezapomniany Dobrski. Usunięcie się znakomitego tenora ze sceny przerwało po­

wodzenie »Ottona«.

Drugą wielką operą Müncheimera była

»Stradyota« do libret­

ta J. S. Jasińskiego.

Nadto w tece jego kompozytorskiej spo­

czywa czteroaktówy utwór dramatyczny

»Mazeppa« do libretta Radziszewskiego, we­

dług tragedyi Słowa­

ckiego. Ci co dzieło to znają, utrzymują, że muzyka niezmiernie udatnie i charakterystycznie illustruje tra­

giczne sytuacye libretta. O ile wiemy jeden z tea­

trów belgijskich miał »Mazeppę« wystawić, a cho­

ciaż nieprzewidziane przeszkody na razie nie pozwoliły wprowadzić na scenę tego starannie i sumiennie opra­

cowanego utworu, myśl jednak wykonania go nie została dotąd zaniechaną.

Mówiliśmy wyżej, iż Müncheimer napisał wiele

A D A M . M Ü N C H E IM E R .

pieśni. Znajdują się między niemi i religijne, posia­

dające niezaprzeczoną wartość. Ułożył on nadto na chór z fortepianem, prastary hymn »Boga Rodzico«;

kilka dramatów przyozdobił swą muzyką; kilkanaście numerów baletowych wyszło z pod jego pióra; do współki z Moniuszką napisał balet w 6-ciu obrazach

wystawiony w 1871 r.

Z licznych jego piose­

nek »Czarny krzyżyk«

stał się najbardziej po­

pularnym. Münchei­

mer tworzy przewa­

żnie sercem. Z dzieł jego wieje swoboda i szczerość; przytem , umie on w swych kompozycyach zasto­

sować estetycznie wy­

magania sztuki. Od 1858 r. dyrygował ba­

letem warszawskim.

Po śmierci Moniuszki powołany został do zastąpienia nieodżało­

wanego mistrza na stanowisku dyrektora opery. W trzy lata później, szczęśliwszy cudzoziemiec, z nazwi­

skiem na ini, odebrał mu batutę. Zaledwie jednak powędrował za Alpy, Müncheimer po­

wtórnie powrócił na swe zaszczytne i słu­

sznie mu należne sta­

nowisko, z którem dziś się żegna przechodząc na emeryturę. Jako su­

mienny i gorliwy prze­

wodnik orkiestry po­

zyskał uznanie pow­

szechne. Ostatnim je ­ go tryumfem było świetne wystawienie »Manon« J.

Massenet’a na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie.

Jako człowiek i kolega zasługuje na najserdeczniejszą życzliwość ludzi dobrych i uczciwych.

Siły fizyczne, zapał młodzieńczy, świeżość umy­

słu, pozwalają rokować naszemu kompozytorowi dłu­

gich jeszcze lat pracy, która niezawodnie przyniesie niemały pożytek sztuce rodzimej.

K o n s t a n t y Sa r n e c k i.

Śpiew

Fortepian

Gtiocoso.

Z A L B U M U A D A M A P Ł U G A .

P i o s n e c z k a l u d o wa w u k ł a d zi e Ad. Mün c h ei mer a .

- i ^ ^ 1

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są

wiedziawszy się o postanowienin Matejki, odwołuje się więc do znanej mu gotowości mistrza poświęcania się dla idealnych celów sztuki w przekonaniu, że to