••'X
"KSŁ CT«;
r % - ; y I W
P O W I E Ś Ć .
CZĘŚĆ P IE R W S Z A . (Ciąg dalszy).
Pojawienie się hrabiny wywołało wrażenie wśród wyrojonej przed trybuną publiczności.
Pomimo lat czterdziestu i przedwczesnej siwizny była to piękna jeszcze kobieta, ujmująca niepo
spolitym wdziękiem swego ułożenia. Przed laty czternastu zaliczano ją do najpiękniejszych ko
biet w W arszawie, gdzie hrabstwo prowadzili dom otwarty, a piękność jej podnosiły wówczas wesołość szczera i dowcip, którym umiała zaprawiać swą rozmowę. Niejeden ze starszych uczestników dzisiejszego zebrania, przypominał sobie urocze 'hhwile spędzone w domu pięknej Podolanki, zaliczając je do najprzyjem
niejszych wspomnień swojego życia.
Świetna ta gwiazda znikła nagle z warszawskiego widnokręgu, zmu
szona pielęgnować męża, dotkniętego nieuleczalną chorobą. Obowiązkowi temu poświęciła stosunki, które ją ze światem wiązały, piękność, młodość dom agającą się użycia, zdrowie i macierzyńskie uczucie; cała bowiem sta
raniom około chorego męża oddana, nie mogła się sama zająć wychow a
niem swej jedynaczki i oddała ją do klasztoru. Przez lat dwanaście nie opuszczała łoża chorego, wożąc go z Merami do Cannes, z Cannes do Madeiry, z Madeiry do Kairu, przedłużając tylko pieczołowitością swoją mękę własną, a nie m ogąc odwrócić nieuniknionego ciosu, który jej zagrażał. _ . • , i , . • j i t
Pośród trosk tych i cierpień upłynęła jej młodość, pobielał włos, lecz ani czas, ani boleść,^ nie zdołały zatrzeć'uroku wiejącego od jej postaci. Na twarzy widne były jeszcze ślady dawnej piękności, którym wyraz
25
szlachetnego smutku ujmy nie przynosił. Słuszna, kształtnie zbudowana, pełna zarazem wdzięku i powagi, przypominała patrycyuszowskie wdowy na obrazach weneckich mistrzów.
A le większe jeszcze wrażenie budziła panna H elena, strojna w swej jasno-niebieskiej batystowej i bia- łemi koronkam i ubranej sukni, która uw ydatniała kibić jej sm ukłą i wdzięczne kształty. Lekki kapelusik z nie- zabudek ujmował w ram ki piękną jej główkę, na którą padał cień rozpostartej niebieskiej białemi koronkam i ozdobionej parasolki. D ługie jedwabne niebieskie rękawiczki, takież pończoszki i złociste pantofelki uzupełniały ten strój skrom ny a wykwintny.
Znajome nasze przeszły się kilka razy wzdłuż trybun, zatrzymały się chwilę przy okratowam u, by zobaczyć końcowy epizod biegu o nagrodę cesarską i podążyły wreszcie w okolicę »wagi«, by się przypa
trzeć zwycięzcy.
Panna H elena patrzyła na to wszystko, nie widząc wcale. Nie widziała wrażenia, jakie budziła w około, ani ciekawych oczu, które na nią poglądały z upodobaniem, ani wyniku gonitwy, ani owacyi, którą przyjęto zwjmięzcę. Rozmarzonem okiem lo d z iła po tłumie, jak gdyby tam kogoś szukała. O ile pierwej chłonęła w siebie zewnętrzne wrażenia, o tyle obecnie była zamkniętą w sobie i jak gdyby wpatrzoną we własne myśli. Przed oczyma jej stała postać pana Stefana, w uszach brzmiał głos jego melodyjny, a zgiełk i gw ar rozbrzmiewający dokoła, nie były w stanie ocucić jej z zadumy. D la niej skupiał się teraz cafy interes w y
ścigów w onym biegu, w którym on miał wystąpić w szranki, a wszystko to, co ją pierwej zajmowało tak gorąco, stało się dla niej obojętnem.
W reszcie odzwoniono siodłanie koni, mających walczyć w ostatnim wyścigu. M arszałek zaprowadził nasze znajome do swej loży. Szeroki widok roztaczał się ztąd na całą arenę, na przedmiejskie domki tulące się pod cieniem zielonych drzew, na fabryczne kominy wiejące pióropuszami błękitnego dymu, na dalekie pola tonące w sinej mgle.
Panna H elena odetchnęła pełną piersią. W esołem okiem powiodła po obszarze, który leżał u jej stóp.
W obrębie areny mrowiło się od ciekawych ; dalej stały rzędem wykwintne powozy pełne strojnych kobiet, przypatrujących się wyścigowym zapasom z oddalenia. Luźni jeźdźcy harcowali wśród tego tłum u, popisując się dzielnością swych rumaków i własną zręcznością. Lekki wietrzyk igrał rozwieszonemi flagami i chorą
giewkami dystansowych słupów. W idok ten wywołał na jej lica uśmiech zadowolenia.
Była obecnie całkiem inną, niż przed chwilą. Żywy rumieniec krasił jej twarzyczkę, oko błyszczało radośnie. Ten gwar, ten ruch, który wrzał dokoła, jak to zwykle byw a w ostatniej chwili przed początkiem walki, zdawał się ją upajać. Ciekawem uchem przysłuchiwała się urywkom rozmowy, toczącej się między publicznością rozgorączkowaną oczekiwaniem, a omawiającą widoki biegu, który się miał niebawem rozpocząć.
»Madeion« była faw orytką zebranych widzów; prawie nikt nie wątpił o jej zwycięstwie. Jedni opowia
dali o wrażeniu, jakie na nich zrobiła w czasie rannego galopu, drudzy wspominali o jej tryum fach na zagra
nicznych torach, inni wreśzcie podnosili zalety jej właściciela, którem u równego jeźdźca, nie było wedle ich zdania, na arenie. W szystko to napełniało pannę H elenę radością i otuchą. Czuła niemal wdzięczność do tych nieznajomych, podzielających jej sym patye, a żal do tych nielicznych, którzy ośmielali się wątpić o zwycię
stwie jej faworyta.
I znowu ozwał się dzwonek, odzwaniając wjazd szer
mierzy na arenę. Niebawem pojawili się jeźdźcy zdała już widzialni i łatwi do poznania po barwie swej jaskrawej odzieży.
— K tóryż to z nich Borowski ? — zapytała hrabina, zwracając lornetkę w tę stronę.
— K u rtk a żółta, czapka i rękaw y ponsowe, — od
parła drżącym głosem panna Helena.
— Nie widać go jeszcze — rzekła hrabina.
— W łaśnie wjeżdża teraz w bramę, — zauważył m ar
szałek. — O, już je d z ie ... A ch, co za pyszne zwierzę ta M adelon... Jaka to akcya długa i podatna!
— Madelon, Madelon! — ozwały się z lóż i ław ek liczne głosy.
— Quelle magnifique bete / — zawołał jakiś wojsko
wy, siedzący niedaleko.
Było to istotnie przecudne zwierzę, rosłe, piersiste, mocne i wcale nie ciężkie. Obecnie w próbnym galopie były ruchy jego wolne lecz długie i podatne, a tak har
monijne, źe się zdawało płynąć w powietrzu. Zebrane w cuglach niosło na zgiętej szyi głowę niemal prostopa
dle. Widocznem tu było przyzwyczajenie do jazdy z prze
szkodami, gdzie głowa wierzchowca powinna być tak trzy
m aną, by m ógł odrazu wzrokiem ogarnąć każdą zaporę.
Niemniej prawidłową była postawa jeźdźca.. Stał w strzemionach, trzym ając cugle obiema rękami, nieco na
przód pochylony, ażeby ulżyć koniowi ciężaru i umożliwić mu w ydatne podsuwanie tylnych nóg, będące w a
runkiem szybkiego lotu i swobodnych a posuwistych ruchów. Obcisłe ubranie uwydatniało piękne jego k sz ta łty ; w ubraniu tem swobodny i spokojny, nader miłe dla oka czynił wrażenie.
Pannie Helenie uderzyło serce w piersi mocniejszem tętnem.
Rzekłoby się, iż spokój jeźdźca udzielał się jego koniowi. Madelon wstąpiła w front stępo i zrówna
wszy się stanęła jak w ryta, strzygąc uszami i patrząc uważnie na chorągiewkę startera; różniła się tem niemal od wszystkich swych współzawodników, na których jeźdźcy nie mogli wymódz spokoju. Chwilę jakąś zajęły harce dżokejów z roznerwowanemi biegunami. W reszcie dano znak i konie ruszyły z miejsca w pełnym biegu.
— Z o sta ła !... Madelon została! — ozwały się liczne głosy.
— Co to jest? — zapytała panna H elena, zwracając się do marszałka, pełna niepokoju.
— Madelon została trochę — odparł zagadniony. — A le to nic — dodał z uśm iechem , spostrzegłszy niepokój dziewczęcia. — Ma słuszność Borowski, źe z miejsca nie forsuje swej klaczy, która z powodu lat swych i pochodzenia tak wielką niesie n a d w a g ę ... Prawdopodobnie Wypada to z jego p la n u ... O tak, bez- w ą tp ie n ia !... W idzi pani, jak konia w cuglach trzyma.
I rzeczywiście nie przyśpieszała Madelon biegu, idąc równo i gładko za rozsypującemi się już bie
gunami.
Pierwszy płot wzięła sarnim skokiem, wplótłszy go w galop swój i nie wyszedłszy wcale z tempa.
Była to właśnie przew aga jej, na którą liczył pan Stefan, wiedząc, iż przy każdej przeszkodzie, jedną lub dwie długości konia odzyska.
— Jak ona sk acze! ... Brawo Borowski, brawo — wołano dokoła.
— Madelon, Sacre n o m ! Leve ton cruchon, Madelon! — ozwał się jakiś jegomość z załamanym k o ł
nierzykiem, pragnący się popisać znajomością paryskiego Alcazaru.
— Borowski! B o ro w sk i!... Bierze, bierze! — w ołały liczne głosy.
Nie przyspieszając tem pa, brała Madelon istotnie jednego ze swych współzawodników po drugim, i zbliżała się coraz bardziej do przodujących .koni. A czyrtiła to bez żadnego wysiłku, jedynie tylko skutkiem równego swego i spokojnego biegu, który najlepszym jest dowodem dzielności jeźdźca i rumaka,^ a świadczy, iż koń i człowiek pojęli się i odczuwają wzajemnie. Był to widok wspaniały dla wszystkich, którzy rzecz tę rozumieją i wiedzą: ile potrzeba intelligencyi, zimnej krwi, przytomności umysłu, szybkości w postanowieniu i zręczności w wykonaniu tego, co się postanowiło, ażeby cel ten osiągnąć.
__ Oh, ü a du nerf, ü a du n e r f ! — wołał co chwila zachwycony m arszałek, zwracając się do panny Heleny, która z szeroko rozwartemi oczyma, z falującem łonem, z ustami na wpół rozchylonemi w uśm iechu, cała płonąca, przypatryw ała się tej ciekawej walce.
Madelon szła teraz trzecia, zbliżając sie coraz bardziej do drugiego z prowadzących koni. Był to rum ak silny i zwięzły, o krótkich, lecz szybkich ruchach. Chwilowo zdawał się nieco wyczerpany, skutkiem początkowego forsownego galopu i rozdrażnienia, w jakie go wprawiały przeszkody, na które szedł z niecnę- cia i widocznym wysiłkiem. Pan Stefan dopędził go między siódmą a osmą przeszkodą i starał się^ ominąć go z prawej strony. W szelakoź dżokej, prowadzący tego konia, nie pozwolił mu osiągnąć tej korzyści, znaglając rum aka swego do szybszego biegu i zastępując drogę swemu przeciwnikowi. Zniecierpliwiony przełożył pan Stefan szpicrózgę w lew ą rękę, zwrócił konia w lewo i przesadziwszy płot, tworzący osmą przeszkodę, zró
wnał się ze swym poprzednikiem ostatecznie. _ _ _ m . j i
Rozpoczęła się teraz w ilk a uparta i nużąca, a dla pana Stefana wielce niebezpieczna, współzawodnik jego bowiem przyczepił mu się jak rak do boku, przyśpieszając to hamując bieg swój, stosownie do biegu Madelon, którą poczęło niecierpliwić dokuczliwe to sąsiedztwo. Pan Stefan spostrzegł to niebezpieczeństwo, przemówił uspokajająco do swego konia i powstrzymując go zwolna, dał pole swemu współzawodnikowi, pewny, iż spokojną i rów ną jazdą, uronioną korzyść niebawem odzyska. _ . ; ,
Stało się jednak to, czego przewidzieć nie było można. Good Morning, tak się nazywał Kon przodu
jący, również, zwelnił biegu, a nie czując już z lewej strony oparcia, zwrócił się nagle w lewo i odmówiwszy przeszkody, zagrodził drogę panu Stefanowi, który szybkim i zręcznym zwrotem jedynie, uchronił swego bie
guna od zwarcia się z swym współzawodnikiem.
— Odmówiła, Madelon odmówiła — zabrzmiało z licznych stron.
— Madelon, Cre g u e n o n ! — ozwał się znowu dowcipniś, lubujący się w alkazarowych piosenkach.
— Przegrał — zawołała tryumfująco chuda brunetka.
— Jeszcze nie — odparł marszałek.
— Jeszcze nie —1 powtórzyła gniewnie panna H elena, głosem, który tłumiło wzruszenie.
Pan Stefan zawrócił swego konia, odjechał kilkanaście kroków w tył i wypuściwszy go znowu, wziął sarnim skokiem płot i rów tworzący przeszkodę. W szystko to trwało zaledwie piętnaście sekund, które jednak
że wystarczyły, by pozbawić dzielnego jeźdźca uzyskanych dotychczas korzyści.
Madelon szła teraz jak sam a, zaledwie dotykając ziemi. R zekłoby się, iż szlachetne zwierzę pojmo
wało, źe meta już blisko i to, Co zostało straconem. A taka tam była jedność myśli pomiędzy jeźdźcem a koniem, źe pan Stefan nie potrzebował go naglić do biegu. Stał w strzemionach, trzym ając w cuglach głow ę dzielnego bieguna, szeroko przy samem siodle rozstawionemi rękam i, a przysiadając tylko na chwilę przy braniu przeszkody, do czego wuerną swoją Madelon głosem jeno zachęcał. ^ ^ • i i i j -i Pędząc tak wyprzedził wszystkie konie, z wyjątkiem przodującego R-igolo, który się był odsądził o kilkanaście długości. Wreszcie przeskoczył ostatni płot i zwolnił na chwilę biegu, gotując się do ostatniej
rozprawy. , . . . . . . . , , ,
Nie weźmie go już, nie weźmie — wołano z rożnych stron, nie rozumiejąc zamiarów jeźdźca.
— Nie weźmie go już — powtórzyła chuda brunetka.
Panna H elena tupnęła nóżką niecierpliwie. Słoniowa rączka parasolika prysnęła w jej nerwowo zaci
śniętych dłoniach. . , • , •
— K to wie, czy go nie weźmie — ozwał się marszałek. — Patrzcie państwo, jak się zbliza coraz
b a rd z iej... Jeszcze chwilka, jeszcze c h w ilk a !... Oho, już go dochodzi.
W yciągnięta jak struna, dopędzała Madelon rzeczywiście przodującego konia. Dzieliły ją od niego już tylko trzy długości, potem dwie, potem je d n a ... Siedząc teraz w siodle, trochę naprzód podany, pędził pan Stefan jak strzała, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do swego współzawodnika. Pięknym był w tym locie;
spokojny i pewny swojego bieguna, który zdawał się rozumieć myśl jego i bez ostrogi, bez szpicrózgi, szedł, dobywając wszystkich sił, by panu swemu zapewnić zwycięstwo. Zdawałoby się, źe go tak prze jakiś koński punkt honoru i skłania do energicznego wysiłku.
— Bierze, b ie rz e !... Brawo, Borowski, braw o! — wołali widzowie.
— Madelon, Sacre n o m ! — dowcipkował załamany kołnierzyk.
W szelakoź jeździec, który prowadził przodującego konia, spostrzegł grożące mu niebezpieczeństwo i zmusiwszy rum aka swego kilkoma uderzeniami szpicrózgi do ostatecznego wysiłku, stanął u m ety pierwszy, wyprzedziwszy pana Stefana o długość szyi. Rzęsiste oklaski pow itały zwycięzcę.
— R igolo wziął, R ig o lo ! — zawołało kilka głosów.
— To nie może b y ć ! — zaprotestowano z licznych stron.
I rzeczywiście, trudno było z galeryi rozpoznać zwycięzcę. S k u tkiem perspektyw y bowiem, zdawało się, źe obydwra konie równo
cześnie stanęły u mety.
Naprzód pochylona, z w yciągniętą szyją, z szeroko rozwartemi oczyma, poglądała panna H elena w stronę powracających ku mecie jeźdźców, jakby się nie m ogła oswoić z m yślą o porażce dzielnej Madelon i jakby ztam tąd w yglądała zaprzeczenia.
Serce jej biło gwałtownie, przed oczyma m igały ogniste płatki;
w uszach czuła jak gdyby szum wielkiego wiatru. I nie słyszała gwaru, jaki czyniła publiczność, zabierając się do wyjścia, ani szy
derczych uw ag chudej brunetki, która się zdawała radować »pogrą
żeniem« pana Stefana, ani tego, co jej na to odpowiedział marszałek.
— No, chodź już, ch odź!... W szystko skończone! — rzekła hrabina, kładąc jej rękę na ramieniu.
Panna H elena ocknęła się ż zadumy.
— W szystko skończone! — powtórzyła z cięźkiem westchnie
niem.
I zarzuciwszy na plecy lekki dołmanik, podążyła za m atką ku wyjściu.
II.
.Smutnie się dla uroczego dziewczęcia skończył ten dzień, tak pięknie zaczęty — te wyścigi po których tylu miłych spodziewała się wrażeń i które ją rzeczywiście zajęły tak wielce. Miała uczucie takie, jak gdyby doznała bolesnego jakiegoś zawodu. Ciężko jej było na sercu, bardzo ciężko; sama nie wiedziała dlaczego.
Znała pana Stefana przed laty, będąc dzieckiem jeszcze; dziecinne wspomnienia zarysowały się teraz wyraźniej w jej pamięci. B ył to w tedy duży i ładny, ale swawolny chłopczyk, z którym się bawić nie mogła,
bo był od niej znacznie starszym i wiecznie siedział na pokucie.
A ch tak, pam iętała go doskonale! W idyw ała gó niemal co dnia; mieszkał w tym samym domu, miał łysego nauczyciela z ogrom ną brodaw ką na nosie, którem u płatał figle co chwila. Pam ięta, z jaką cieka
wością okrążała nieraz tego pociesznego jegomości, podglądając, czy mu rozpustny chłopak jakiej łatki do kołnierza nie przyczepił. Starsi mówili, źe to brzydko i źe Stefcio jest niegrzecznym chłopczykiem, ale ją ba
wiły te psoty. Śmiała się też z nich nieraz, śmiała do rozpuku !
I zobaczyła Stefcia znowu po latach, zostawszy dorosłą panną, a ludzie powiadali o nim, źe marnuje życie i źe jest awanturnikiem. Nic dziwnego, źe go potępiała chuda brunetka, bo ta nikogo nie lubi; ale nawet marszałek, który się za nim ujmował, nie umiał wiele powiedzieć na jego obronę. A jednak to być nie może, by zasługiwał na potępienie. Serce jej to powiedziało odrazu i nie zawiodło jej serce. Taki młody, taki piękny, taka szlachetność maluje się na jego twarzy! Nie, to niepodobna, by zasługiwał na zarzuty. Nawet wtedy, gdy się uśmiecha, mroczy jakiś rzewny smutek jego lica. Tak, z pewnością! On cierpi; on musi być
nieszczęśliwy! ■ .
. 1 przed oczyma rozmarzonego dziewczęcia stawała postać pana Stefana, wspaniała, pełna życia, siły i męskiego w dzięku, odbijająca od tej młodzieży, którą dotychczas spotykała w salonie chudej brunetki i u innych znajomych swej matki. W idziała go, pędzącego na koniu jak wiatr, a wśród tej karkołomnej jazdy, spokojnego, pogodnego, śmiałego, pełnego tej swobody, którą daje intcligencya, zręczność i odwaga. Słyszała głos jego melodyjny, szczery, wesoły, rozbrzmiewający oną piękną pewnością siebie, która nie w ątpi o niczem, a jest przywilejem młodości. Biedak! biedak, jakże g o okrutnie zawiodło to zaślepienie! Rzucił całe mienie swoje na jedną kartę i przegrał. Co też on pocznie teraz nieszczęśliwy?!.. I nie czyniło doznane niepowodzenie panu Stefanowi ujmy w jej umyśle, lecz owszem, dodawało mu npwego blasku w jej oczach i żywsze dla niego w jej sercu budziło współczucie. W nieszczęściu swem wydaw ał się jej poetycznym i czarował ją tym urokiem, jaki dla serc szlachetnych mają zwyciężeni. Myśli te i uczucia opanowały uroczą dziewczynę i przy
gnębiały umysł jej żałością. Doznane na wyścigach wrażenia wstrząsnęły nią i wprawiły ją w rozdrażnienie.
Ten^ gwar, ten ruch, który ją tam upajał, ta wytężona uw aga, z jak ą śledziła przebieg ostatniej gonitwy,
zawód wreszcie doznany i żal, jakim ją napełniała porażka pana Stefana, rozluźniły były jej nerwy. Głowa
jej ciężyła jak ołów; gardło ściskały tłumione łzy, którem iby rada była w ypłakać swą tęsknotę,
A N T O N I K O Z A K I E W I C Z .
■"A,
H A N D L A R K A U L I C Z N A .
Musiała sobie jednak przymus zadawać. Chuda brunetka zaprosiła ją wraz z m atką na herbatę, gdzie się kilka obcych znalazło osób. Przymus ten spotęgował jej rozdrażnienie. A ni widok nieznanego towarzystwa, ani rozmowa i uprzejmość młodzieży, nadskakującej posażnej pannie i usiłującej popisać się przed nią weso
łością i dowcipem, nie zdołały jej ożywić. Była roztargnioną i sm utną; nie m ogła pokonać swych nerwów i wrócić do równowagi. W reszcie musiała oświadczyć m atce, źe się czuje cierpiącą i źe potrzebuje spoczynku.
Odjechały tedy do domu.
Zostawszy sam na sam z m atką, rzuciła się jej panna H elena z nerwowym płaczem na szyję.
— Co ci jest Helciu ? — zawołała hrabina, zaniepokojona tym wybuchem.
— Smutno mi b a rd z o ... Jakoś ciężko na sercu — odparło dziewczę, przytulając się do matczynej piersi. — Zbierało mi się na płacz przez cały w ieczó r... Teraz mi lżej, bo się m ogę wypłakać.
— Możeby posłać po doktora?
— Ej n ie ... Lepiej mi już d a le k o ... Głowra mnie jeszcze trochę boli, ale to przeminie.
— Czyś się nie przeziębiła? — zapytała m atka troskliwie.
— Nie mameczko, nie — odparła z żywością. —• Niech mnie mameczka trochę popieści — dodała po chwili.
— No i czemuż ci tak smutno — zapytała m atka, głaszcząc ją po twarzy. — M yślałam owszem, żeś się wybornie bawiła na wyścigach.
— Z początku bardzo.
— A potem ?
— Potem doznałam- bardzo przykrego WTaźenia — odparła z cięźkiem westchnieniem.
— I cóż ci mogło sprawić tak przykre wrażenie?
— Przegrana pana Borowskiego — rzekła, płacząc dziewczyna.
H rabina drgnęła zaniepokojona. Przypomniał jej się mąż. Serce jej ścisnęła obawa, czy Helcia nie odziedziczyła po nim tej chorobliwej wrażliwości, która dla niej była powodem tylu łez.
— Dziecko jesteś, moja Plelciu — odparła, strofując ją łagodnie. — K to widział być tak wrażliwą...
Nie będę cię m ogła brać do teatru, ani na żadne widowiska, jeśli się tak będziesz poddawać tkliwości.
Helcia milczała, połykając łzy, które ją dławiły.
— I cóż cię może obchodzić przegrana Borowskiego ? — zaczęła znowu hrabina po chwńli. — W szakże to rzecz zwyczajna w wyścigach ... K toś musi przegrać koniecznie.
— Tak, mamo, ale m arszałek mówił, źe on na wygranej oparł wszystkie swoje nadzieje.
;— No i cóż z tą d . . . Czyż ty go znasz ? ... A potem , to jego własna wina.
— Nie, mamo, to nie jego w in a ... Byłby w ygrał, gdyby nie przypadek.
— Może być, źe byłby w ygrał, ale to winy jego nie zm niejsza... Czyż to roztropność opierać przy
szłość swą na końskich kopytach i czy to się godzi dla m łodego, dobrze urodzonego człowieka, wyczekiwać w próżniactwie od kaprysów losu tego, cośm y sobie powinni zdobywać pracą.
— A ch, mamo, jak on teraz musi być nieszczęśliwy!
r— Sam sobie winien, moje d zieck o ... N atura wyposażyła go hojnie wszystkiemi daram i; nie szczę
dzono pieniędzy na jego w ychow anie... W ziął po rodzicach m ajątek i piękne imię; m ógłby w społeczeństwie zaszczytne zająć stanow isko... W szystko to zmarnował i strwonił, szalo n y !.. To lekkom yślnie, to więcej jak lekkom yślnie... to nawet jest niegodziwie... w warunkach, w jakich żyjemy.
— K to wie, co go popchnęło na tę drogę — odparło dziewczę, szlochając. — Mnie się zdaje, źe on nie może być złym człowiekiem i żal mi, źe tak o nim źle m ó w ią ... M arszałek brał go w obronę, podnosząc jego szlachetność... Nie, to być nie może, by zasługiwał na potępienie!
— No, no, nie rozczulaj się dziecino! — rzekła m atka przyci
skając ją do piersi.— Mnie samej go żal, ale cóż na to możemy po
ra d z ić ... Znałam jego m atkę; była to kobieta zacna, która mi wiele okazywała przyjaźni... W ięc boleję nad tem , źe syn jej poszedł tak ą d ro g ą ... A le jeszcze nie wszystko straco n e... K to wie, może to dla niego lepiej, źe doznał zawodu ... K tóż może przeniknąć wyroki O patrzności. . . Może go niepowodzenie otrzeźw i; może się weźmie do pracy ... Może się ustatkuje, poprawi.
— O tak, mamo, z pewnością! — odparła panna H elena skw a
pliw ie.— To niepodobna, żeby on był z ły ... Nieprawdaż mamo, źe to n iep odobna?... On tylko nieszczęśliw y... Ja wiem, źe, on musi być bardzo nieszczęśliwy.
H rabina spojrzała na córkę ze zdziwieniem. Słowa panny H e
leny wzbudziły w jej um yśle jakieś nieokreślone podejrzenie.
— Miałoźby — pomyślała — pod tem współczuciem dla zwycię
żonego kryć się jakieś głębsze uczucie? A nie, to niepodobna! Nie zna go w cale; widziała go dzisiaj po raz pierwszy zdaleka. Nieza
wodna rzecz, źe pięknym jest i źe może zwrócić na siebie uw agę, lecz czyżby miała ułedz jego urokowi' na pierwsze wejrzenie? Nie, to niemożliwe! Rozdrażniły ją doznane wrażenia. W idziała dziś wy
ścigi po raz pierw szy; ta wrzawa, ten ru c h , ten niepokój rozluźniły jej nerwy. Słyszała, źe ten szaleniec oparł na tej gonitwie wszystkie swoje nadzieje i lituje się nad jego po
gromem.
— T ak z pewnością — rzekła po po chwili milczenia, uspokoiwszy się tą m yślą —■ nieszczęśliwym
jest każdy, kto nie spełnia obowiązków, jakie ma względem społeczeństwa, względem siebie, względem swego nazw isk a... I on także należy do tych nieszczęśliw ych... Gdyby m atka jego wiedziała, jak syn jej marnuje życie, to chybaby po raz drugi umarła ze zmartwienia.
— On sierota, mamo — westchnęła panna Helena. — Nie ma nikogo, któryby go dobrą wsparł radą, któryby go podźwignął z upadku, któryby go w smutku pocieszył.
— Mężczyzną jest już, nie dzieckiem ... Powinien sam sobie w y starczyć... powinien owszem b y ć dla drugich poparciem i podźwignieniem ... Nie sądzę zresztą, by tego potrzebow ał. . . Lekkom yślni nie czują swej niedoli.
— A ch mamo, jabym go chciała poznać, pomówić z nim serdecznie.
H rabina spojrzała na nią znowu badawczym wzrokiem.
— Cóżbyś mu powiedziała? — spytała zaniepokojona.
— Cobym mu powiedziała ? ... Sama nie wiem ... Mówiłabym z nim jak z bratem ... Powiedziałabym mu, źe leci w przepaść, źe się gubi w opinii i źe mnie to bardzo zasmuca.
H rabina uśmiechnęła się dobrotliwie.
— I sądzisz, żebyś go nawróciła w ten sposób? — rzekła, głaszcząc ją po twarzyczce.
— O z pewnością! — odparło dziewczę, całując rękę swej matki. — Może mu tego nikt nie powie
dział otwarcie a życzliw ie... Gdyby się dowiedział, źe nie wszyscy go potępiają, że swem postępowaniem innych zasmuca, toby się poprawił bezw ątpienia... Ja czuję, źe to wpłynęłoby na. niego, źe odmieniłby tryb swego życia z pewnością.
— No, idź już spać, moja ty apostołko — odpowiedziała m atka pieszczotliwie.,— Zmęczyły cię nie- doświadczane dotychczas wrażenia; rozdrażniły ci n e rw y ... Idź spać, dziecino: potrzebujesz spoczynku!...
Może sobie pan Borowski przypomni przyjaciółkę swej m atki, może nas w tych dniach odwiedzi, to go nawrócisz.
*
* *
Niepomyślny wynik gonitwy, na której pan Stefan oparł był wszystkie swoje nadzieje, usunął grunt z pod nóg jego stanowczo. Pozostawała mu tylko dzielna Madelon i kilkaset rubli w gotówce, które niezna
cznie powiększyła kw ota, drugiemu koniowi w nagrodzie przypadła. Z temi zasobami rtiepodobria było dalej prowadzić tego lekkiego, hulaszczego życia, do którego przywykł był i którego domagała się jego młodość bujna i żądna uciechy.
Pan Stefan nie pomyślał o tern na razie s a m ; pomyśleli za niego inni. R uina jego była jaw ną; zbyt szczerze wyspowiadał się przed znajomymi. Ci, którzy przed chwilą jeszcze nie wątpili o jego zwycięstwie, a widząc w nim bohatera dnia, starali się otrzeć o niego w nadziei, źe i na nich spadnie chociażby tylko odblask otaczającej go aureoli, odwrócili się, jak zwykle, od zwyciężonego i pobiegli składać hołdy swoje powodzeniu.
Nie tracąc fantazyi, ni pewności siebie, zbliżył się do kółka znajomych, którzy mu jeszcze wczoraj nadskakiwali. Okazywano mu tę samą uprzejmość i życzliwość, wszelakoż doznał takiego wrażenia, jakby to nie bjd już ten sam ton. U chem swem, na odcienia takie nader wrażliwem, poznał to odrazu, źe klęska zmieniła jego pozycyę w świecie. Uczuł pod tą serdecznością coś jak gdyby przymus i obawę. W istocie, w edług powszechnego widzenia rzeczy w wielkim świecie, kompromitującą m ogła być znajomość człowńeka, który znanym był ze swego awanturniczego życia, a którego braków nie pokrywała już obecnie świetność wielkiej towarzyskiej pozycyi. Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z tej serdeczności, może jutro zażądać pomocy. Myśl ta napełniła go oburzeniem, wstrętem i pogardą. W teatrze, gdzie się był udał, nie wiedząc co począć, by czas zabić i rozerwać smutne myśli, ujrzał kilku zrujnowanych jak on m łodych ludzi, otaczających jednego z królów mody, niby służebni dworzanie. To była rola, która go teraz czekała, jeżeli chciał dalej pozostać w tem otoczeniu. Gwiazda jego zm ierzchła; obecnie m ógł już świecić tylko pożyczanym bla
skiem, jako księżyc tego lub owego słońca, którem u wczoraj jeszcze dorównywał świetnością.
— Totii est perdu fo r s l ’honyieur! — pomyślał z goryczą. —- A le honoru tego nie splam ię! — dodał zaraz z uczuciem dumy.
Przyszło mu na myśl, źe znając kilka języków, m ógłby łatwo zarobić na kawałek chleba. W szakże znał nie mało osób, posiadających znaczne wpływy w bankach lub innych instytucyach, gdzie ludzi z temi wia
domościami potrzeba. Znał się na koniach i był znakomitym jeźdźcem ; wszakże i te umiejętności m ogły człowieka wyżywić przyzwoicie. Poczucie to wartości własnej, napełniło go dumą i wewnętrznem zadowoleniem.
Chwilę jakąś siedział tak, wpatrując się błędnem okiem w kulisy i snując dalej przędzę swych m a
rzeń. I cóż mógł pracą swoją zarobić? K ilkaset rubli, tysiąc, w najlepszym razie połtora. Nie wystarczyłoby to żadną m iarą na utrzymanie się w świecie na tem stanowisku, jakie dotychczas zajmował. Musiałby zerwać ze swymi znajomymi, nie mogąc im dotrzymać kroku; musiałby jadać w drugorzędnych restauracyanh, ubie
rać się u drug-orzędnych krawców, liczyć się z każdym groszem, odmawiać sobie każdej fantazyi i to nie chwilowo, lecz przez całe życie. Myśl o niedostatku na jaki był teraz skazanym, trapiła go wielce. Brak nakładał obecnie jego fantazyi pęta, przeciw którym buntowała się jego natura bujna i wykwintna. Ten skro
mny, trudem i zaparciem się siebie, okupiony byt, będący celem marzeń tylu biedaków, którzy się zrodzili w innych warunkach i wychowali w innych pojęciach, wydawał mu się nędzą tylko. W dodatku, ażeby cel ten osięgnąć, trzeba było wyrzec się samodzielności, trzeba było zaprzedać, się w służbę, kłaniać się tym , z którym i się dotychczas na równej żyło stopie, żądać od nich pomocy i poparcia, kto wie, jakiem upoko
rzeniem okupić możność pracowania na kaw ałek chleba, któryby w dodatku poczytywano jeszcze za dar
łaskawy, za jałmużnę.
A R T U R G R O T T G E R .
Z sdlcfńu A. K ryw ulta w W arszaw ie.
Ł O W Y Z SOKOŁEM.
P o d łu g ak w areli!.
— Nie, nigdy — szepnął rozgorączkowany — nie tu taj; za g ra n ic ą ... Pojadę w świat, tam , gdzie mnie nikt nie z n a ... Tam przynajmniej nie pomyśli nikt, źe mi łaskę wyświadcza.
Przyszedł mu na myśl cyrk, gdzie miał — jak mówią Francuzi — chleb zawsze gotowy na półce.
Uśm iechnął się na to wspomnienie swej awanturniczej młodości.
— Głupstwo — pomyślał. — To było dobre chwilowo, gdy miałem lat dw adzieścia... Miss Lidia wabiła mnie tam swojemi czarnemi oczyma, a ojciec nie chciał popłacić mych d łu g ó w ... Byłbym dla tej gadziny poszedł i do piekła.
O dtrącił tę m yśl i zaczął, z kolei rozważać, na jakiej drodze m ógłby znaleść chleb w obcym kraju.
Posada trainera lub m anagera w jakiejś wielkiej stajni, w ydaw ała mu się najodpowiedniejszą. Lecz gdzież się uda bez świadectw i rekom endacyj ? Będzie więc znowu musiał pukać do znajomych, prosić, upokarzać się i żebrać, jak o łaskę, o ten kaw ałek chleba, okupiony zrzeczeniem się samodzielności i pracą. Myśl ta stra
piła go wielce. Owa dumna pewność siebie, która go niedawno tem u ożywiała, opuściła go teraz na chwilę.
Byłoźby istotnie praw dą, iżby o w łasnych siłach nie mógł się ostać w świecie? Czemźe jest, jeżeli stanowisko, jakie dotychczas zajmował, zawdzięczał jedynie m ajątkowi, który odziedziczył po rodzicach. W sty d i niepokój ścisnęły mu serce. Zły b ył na siebie, iż sobie z własnej winy dał wydrzeć zwycięstwo. Gdyby wypuścił swą dzielną Madelon, gdyby ją był pocisnął trochę, byłby wyprzedził R igolo i uniknął klęski.
W szelakoź młodość i dumne poczucie własnej dzielności, nie dozwoliły mu oddawać się tym myślom.
— Nie trać s e rc a ... Życie tak piękne — szeptała młodość.
— Cały świat przed to b ą ... Czego inni by nie zdołali, ty potrafisz dokonać — dodawało poczucie własnej wartości.
— Dla ciebie życia uśmiechy, dla ciebie gorące ust krasnych całunki, dla ciebie. szczęście i miłość —
pocieszała pierwsza.
J A N M A T E J K O .
W I T R A Ż E D O K A T E D R Y W P R A D Z E - C Z E S K I E J .
(R Y SU N EK I).
26
— Skarby te trzeba zdobywać przebojem, ale dla dzielnych zwycięstwo — pouczało drugie.
— Jakoś to będzie — szepnął pan Stefan, nabrawszy otuchy i począł marzyć o dalekich lądach, o nieznanych krajach, a obrazy, które się przed nim roztaczały, nęciły um ysł jego — żądny przygód — nie
pospolitym urokiem.
Nagle rozjaśnił twarz jego uśmiech wesoły. Przypomniał sobie, źe przed trzem a laty odprowadzał do H aw ru kilku znajomych oficerów francuskiej kawaleryi, udających się do A m eryki. Byli to młodzi ludzie, niezbyt zasobni w pieniądze, lecz dzielni i pełni życia. Sprzykrzywszy sobie republikańskie rządy i garnizo
nową służbę, wzięli dymisyę i postanowili udać się do D akota, o kilkaset mil angielskich od Chicago, aby tam, na ostatecznym krańcu zachodu, pośród dzikich Indyan, założyć wspólnemi siłami rancho, poświęcone hodowli amerykańskich kłusaków. Przed rokiem otrzym ał od jednego z tych wychodźców list, donoszący, źe się spółce bardzo dobrze powodzi, że właściciele rancfm. stoczyli już dwie utarczki z Cheyenami, których zwycięsko odparli i poszukują wspólników, celem wzmocnienia i lepszego rozwoju swego przedsiębiorstwa.
Myśl ta upoiła go nad wszystkie wyrazy. Sprzedawszy Madelon, m ógł uzyskać sumę dość pokaźną.
W czoraj jeszcze ofiarowywał mu za nią jakiś wojskowy trzy tysiące rubli, które razem z tern, co jeszcze po
siadał, przedstawiały fundusz dostateczny na opędzenie podróży i zapłacenie składkow ego udziału.
Uśmiechało mu się to życie, Ipełne trudów, przygód i niebezpieczeństw, które mu korespondent jego malował. Przed okiem jego zarysowały się niezmierzone savanny, dziewicze lasy pełne dzikiego zwierza, wigwamy Indyan i ogorzałe twarze, cow-boyów, opłomienione łunami pożaru. T ak, to był właśnie kraj jego marzeń, ziemia ludzi wyposażonych dzielnem sercem , stalowemi m uskułami i nerwami ze s ta li!
— F a r -W e s t! Far- W est /^ i^ ą w o ła ł, uradowany jak rozbitek, kiedy m iotany burzą pośród ciemności, ujrzy portową latarnię.
(Dalszy ciąg nastąpi).
W
ł o d z i m i e r zZ
a g ó r s k i.
B A L L A D A W I E L K A N O C N A .
Z V I L L O N A 1).
Rozkołysały się znów wszystkie dzwony W głośny, radośny, harmonijny chór, A hym n tej burzy dźwięków nieskończonej F alą uderza aż pod stropy chmur.
I rozdzierają się ciemne opony,
T ryska blask złoty, tak długo więziony, W morzu światłości tonie pole, bór,
W drzew sokach — wrzenie, w piersi ludzkiej — łkanie, Drży pełen przeczuć każdy ziemski twór:
»W ięc przebudzenie to ? więc zmartwychwstanie?
Jak tu nie myśleć, źe jeszcze miliony W stępow ać będą w zw ykły złudzeń tór I, patrząc w mroczne przyszłości zasłony, Nadzieją witać śpiewny wiosny dwór, W ierząc, że przyjdzie sam cel upragniony?
Jak tu nie myśleć, źe wreszcie w zmęczonej Piersi szmer zgłuchnie zm artw ychw stannych piór - I już nie będą pytać przy tej zmianie
Synowie synów, córy naszych cór;
»W ięc przebudzenie to? więc zmartwychwstanie?
Od iluż lat już falujące tony
W asze, o dzwony, — i żórawi sznur, Nadlatujący z wiosną w nasze strony, I srebrne szumy wód na stokach gór, I lazur niebios czysty, rozjaśniony, I pękające w pączki drzew korony — R adosny budzą w sercach wszystkich wtór?
Od iluż lat już próżne brzmi pytanie:
»W ięc falą życia rozbit śmierci m ur?
»W ięc przebudzenie to? więc zmartwychwstanie?
P R Z E S Ł A N I E . O, ten wieczysty zwątpień z wiarą s p ó r!
Nie gdy z pól wiosna kw ietny czyni wzór, Lecz gdy duch silny murem, skałą stanie, Będziemy mogli pytać w każdej z pór:
»W ięc przebudzenie to? więc zmartwychwstanie?
M
i r i a m.
>) Jest to ballada francuska, V illon’ow ska; forma, jaka chyba raz tylko w języku naszym była użyta. (P rzyp . m ttora). Franciszek V illon (1431 — 1500) pierwszy poeta francuski, po trubadurach, o charakterze niemal nowoczesnym. Śpiewał wesoło własną nędzę, nie bez melan
cholii jednakże. Pewni krytycy lubią go zestawiać z Alfredem de Musset, Czytając wiersze Villona, starą francuzczyzną pisane, nieraz nie chce
się wierzyć, że tworzył je poeta z X V wieku, tyle w nich świeżości i nowoiytności. (P rzypisek redakćyi),
Z Y G M U N T A K A C Z K O W S K I E G O » O L B R A C H T O W I R Y C E R Z E « .
»Jest człowiek, który to wie, i tobie opowie, twoim polskim językiem prostym a przeźroczystym, ażeby ci się rozjaśniła ta przeszłość, szarą mgłą zapomnienia nakryta i ażeby ci się zdawało, żeś sam żył wtedy, i wszystko to widział własnemi oczyma«.
Zy g m u n t K a c z k o w s k i .
_ Powieść histo
ryczna, gdzieindziej prądami naturali
zmu stłumiona, u nas, ostatniemi wła
śnie ezasy, stała się ulubioną'form ą, w jakiej polsćy pisa
rze usiłują rozbu
dzać dziejowe wspo
mnienia. Nic też słuszniejszego nad tę skwapliwość, z jaką ten i ów po- wieściotwórca w y
grzebuje z wnętrza mogił szacowny szczątek minionej ś w ie tn o ś c i. Ale w obec wielce tru dnego zadania, nie każdemu autorowi starczy nietylko po
tężnego tchnienia ta le n tu , by niem wskrzesić postacie, innego niż dzisiejsze ducha i po
kroju, a także i sposobności do naukowego zbadania całokształtu i szczegółów epoki wybranej za tło, ku czemu brak m ateryałów pod ręką i czasu na studya.
Ztąd też, przeglądając cykl naszych najnowszych po
wieści z tytułem »historycznych«— wyznać trzeba, iż jak w ewangelicznej przypowieści, wielu tu powoła
nych, ale mała liczba wybranych ... Niektórzy — zdają się wprost nieświadomi, tej elementarnej zasady, że każde dzieło sztuki wym aga ofiary z pobocznych wzglę
dów napierających się o pośpiech tworzenia — zasady nieuchronnej, tembardziej, gdy dzieło ma zawierać w so
bie zdanie sprawy z przeszłości, której fałszowanie, jest grzechem ciężkim, już nietylko przeciw literatu
rze. Bez poważnego przygotowania i wielostronnych studyów, obejmujących szeroki zakres, bez szczegól
nego obeznania się ze wszystkiemi cechami danej
1 _! -_____ 1 ~ A J. "U ^ U A c»
roi
o i a V r * 7 r r m -AA. ::h .
"" ' i'» ' i Z'SJr«-""
••■r.'...., r.m,--,- ■'
j
epoki powieść historyczna wyjdzie nie jako z gru
zów odbudowana św iątynia, lecz jako zlepek mizer
ny, .na świeżo pokostem rzekomej starożytności prze- Tp/ii- tarty.
^ O Zygmuncie Kaczkowskim, wszyscy zdawna wiemy, źe obok pierwszorzędnych zalet talentu pisar
skiego, posiada on wyjątkowe warunki, na których twórczość swą opiera. Niezależny od żadnej koteryi, wolen wszelkich małostek literackiej karyery, buduje on dzieła swoje powoli, posługując się m ateryałam i prawdziwej w artości, ze skrzętnością naukowego badacza, z zamiłowaniem archeologa, z namiętnością artysty, rozpatrując się w epoce, której zamierzył przedstawić dzieje. W stęp do »Olbrachtowych Rycerzy« obznajmia nas niejako z genezą twórczości naszego, autora. Opo
wiada on nam, jak niegdyś, przed laty, skaliska noszące ślady, ze były^ kiedyś ludzką siedzibą, szczęty ruin obronnego i bardzo starożytnego zamku, w yw arły nań głębokie wrażenie. Na widok tych baszt piętrzących się ku niebu, ponad bezdenną przepaścią, w obec ręk ą ludzką wykutych krużganków i wspaniałych jakoby p o staci: rycerza i dziewicy, o których wśród ludu krążą tajemnicze szmery baśni wyobraźnia poety zrywa się do lotu i pobudzona, usiłuje się wedrzeć w zamierzchłą głębinę, zadając pierwsze pytania.^ »Jakiż to był
»ten zamek, którego okruchy, toczone rdzą tylu wieków i roznoszone wichrami, mają jeszcze dziś tak ogromne
»rozmiary? Jacyż to byli ci ludzie, którzy takich olbrzymich skalisk potrzebowali na swoje mieszkania,?
»Jakie to były te wrzące namiętności, te wielkie cnoty lub zbrodnie, co sprowadziły gwałtow ne zniszczenia
•mm
»zamku, a może i ludzi wtenczas
»się tam znajdujących ? Jakaż to
»wreszcie była ta nadludzka potę-
»ga, która z takich olbrzymich
»skał zbudowane zamczysko rozbi-
»ła w gruzy, a jego szczątki po-
»rozrzucała po całej dolinie?«
Temi słowy, jakby przegryw ką do heroicznej rap sodyi, oraz prze
pięknym opisem zwalisk kamienia w Uryczu, autor wywołuje w czy
telniku chęć przeniknięcia owej przedwiekowej zagadki i udziela nam własnych uczuć zaciekawienia i niepokoju. W raz z nim też chci
wie odczytujemy na skalistej ścia
nie, na wpół zatarte napisy i daty, grobowe znaki i niedokończone ry my. A le tam, gdzie my widzimy tylko nazwiska, cyfry i jak hie
roglify niezrozumiałe dla nas zgło
ski, przedziwna intuicya a u to ra , już plon dla siebie znalazła. Sam się przyznaje, że Comes de K er- g o r ... w tysiąc pięćsetnym roku piszący na kamiennej ścianie: Vent et vidi, nunc credo, już mu wiele myśli nasuwa. P a x tibi amice, obok złowrogiego wykrzyknika N a po
hybel. .. podpisanego Biłowus Kniaź, już pewien związek krzyżujących się uczuć nawija — zaś posępny ślad
nagrobka: Piae memoriae... illu stris... Dom inę ex stirpe Kmythorum i fragm ent sm ętnego wiersza polskiego, niejako mu już do powieści daje osnowę. Słuchając przytem ludowych podań, o jakimś dzielnym wodzu »W il
kiem« zwanym i jego młodej żonie, i o umowie z duchami nieczystymi, i o muzyce, mającej we W szystkich okolicznych baśniach związek jakiś ze zniszczeniem zamku, autor już miał w duszy, w wyobraźni, w pamięci, zaczątek swego dzieła, którego bohateram i b ędą: rycerz W ilkiem zwany, dziewica z rodu Kmitów, cudzo
ziemski comes, pobożny i tęsknego ducha rymotwórca. A le na tem , coby większości autorów wystarczyło
na sklecenie powieści z doprawą fantazyjnych zdarzeń, w edług mniej lub więcej oklepanej modły, K aczkow
ski nie poprzestaje. Ja k się ze wzmianki we wstępie przekonyw am y zachował on wrażenie, poniósł je z sobą
jakby cenny skarb znaleziony wśród zwalisk tajemniczych — i — lat czterdzieści upłynęło, zanim u licznych
źródeł szukając wyjaśnienia, nie zebrał tu i ówdzie, odłam po odłamie, historycznych m ateryałów (choć tak
‘V *