:,fr'
.mtOś
K i i
W -V' „
«Ssi» '-*
u At/j a*,*-*
uj/i/K^m,y
w ■
a ■ ■■■
P A N P R E F E K T I U C Z E Ń l).
( K O L O R Y T S Z K O L N Y ) .
Ten stary Turek A b u - K a z e m , coto zostawszy kran- cuzem nazywał się T a m b u r i f ur i takie ma utrapienie we f r a n c u s k i c h w y p i s a c h ze swojemi pantoflami, niechby spró
bował choć rok tylko w tutejszych szkołach i pobył pod naszym prefektem , a zobaczyłby, źe można daleko większą mieć bie
dę _ ot choćby zdaje się nic! — z guzikami; jak to jednemu z naszych uczniów przytrafiło się.
Szedł sobie raz ten uczeń — jak dziś pamiętam — _ P ° f o r m i e ostrzyżony, uczesany, zapięty, z teką i z piórnikiem, i z lekcyą co do słowa umianą. D obra nasza pani B a r a n o w- s k a (bo proszę pam iętać, źe to była sobota) poobcinała nam wszystkim paznogcie, zmocowała k o z y r k i 2) u czapek i w y
dała na śniadanie owsiankę z grzankami; a więc czegóż? szedł sobie ten student śmiało do klasy, jeszcze l e d w o c o K r o - g u l s k i przedzwonił na p r i m u m , aż kiedy pomijam farę, patrzę, d ź g a na swoim siwym stępaku pan komornik P i e t r u s z e w s k i , w zielonej myśliwskiej lisiurce, ponsowy ze złotem kapszuk na guziku, fajka pian
kowa w srebro oprawna, bursztynek, panie, elegancki: a koło konia, hasa wolno trójka ślicznych chartów i wszystkie trzy jeden przed drugim do mojej grzanki. — Ach! — pomyślałem sobie — gdyby to człowiek miał takiego konia, taki bursztyn i takie charty, jak mamę kocham, pewnieby
do szkół nie chodził. _
A pan Pietruszewski czy podsłuchał, co sobie myśhłem ? czy źe i sam może był kiedy takim ? pomijając mię, trzebaż, uśmiecha się i zaczepia:
Dzień dobry, kaw alerze! L ubisz, jak w idzę, pieski. Pisz do mamy, aby ci przysłała konika, to zobaczysz, źe nim jeszcze ^na s e c u n- d u m zadzwonią, upatrzymy i upolujemy sobie s z a r a k a . Coż? czekam!
— Uczniom — powiadam — nie pozwalają polować u s t a w y.
Na cóżbo czytać tak zawzięcie te u sta w y ! T aki dzień ła d n y ! pisz
pan do mamy! pisz, radzę! , .
I myśląc, źe bardzo sobie zaszydził, pogalopował dalej. Ale charty
Cały3 ta i obrazek tak silnie jest powleczony kolorytem miejscowym, litew skim , źe niektóre wyrażenia me dla wszystkich będą zrozu*
”” * ■ wykładającego . .c k o l. . . . k , „ k p i . N a Litwie a a. go k a p e l a -
n e m . P r e f e k t na Litwie jest to przełożony szkoły, bez względu na to, czy jest duchownym, czy cywilnym Jeżeli był duchownym to go nazywano k s i ą d z p r e f e k t . W języku urzędowym p r e f e k t nazywa się tam obecnie i n s p e k t o r e m . W szkole powiatowej p r e f e k t jest najwyższą władzą, w gimnazyum zaś pierwszą osobą po d y r e k t o r z e .
(P rzypisek A leksandra Walickiego).') K o z y r k i e m albo b r y l i k i e m nazywają na Litwie d a s z e k u czapki.
(P rzyp . A. II.)16
zostały się przy mnie, bo widziały dobrze, źe mam jeszcze w ręku całe poł porcyi grzanki. W ięc zacząłem im rzucać coraz mniejszemi kawałeczkami, umyślnie dlatego, żeby jak najdłużej w lot łapały. Gdyż zwłaszcza jeden czarny tak śmiesznie capał mimo zębami, jak kiedyto pies udaje, źe niby złapał muchę. Otoz taki zdaje się, źe ten najniezgrabniejszy wytrącił mi z rąk grzankę, ale tak, źe i jem u nie było korzyści: bo za płot upadła. W ięc wszystkie charty do ogrodu: a czarna kotka G i b a l s k i e j m yk z pod płotu, przez kapustę
i w k o n opie! ,, , , • i
»O! pssa! p s s a ! chcę mówić: kota! kota! tu! tu! już w ogorkach, na praw o!!« krzyczę lecąc i poka
zuję im najwyraźniej. Nie! one w o l e j swoim rozumem wyskakiwać ot tak ! ponad konopiam i, czysto jak chłopcy we wsi naszej, kiedy świątkując podbijają się na desce. To i coź? kotka tylko naśmiała się, źe g łu p ie !
Tymczasem p. komornik jak zagwiznął na nich po swojemu - - osłuchały się — i do k o m a !
A ż tu K rogulski dzwoni już na s e c u n d u m . W ięc kiedy ja patrzę, aź tekę już byłem upuścił: a co piórnik to i ze wszystkiem zgubiłem ; szczęściem , źe jedno pioro było osobno w tece. Piórnik to już pewnie znajdzie G i b a l s z c z y k k tó ry : to niechże się z nim i trzym a, za to, źe sam a stojąc na ganku i wziąwszy się w boki, kiedy już zeskakiwałem z płotu, złajała mię najpaskudniej za swoję szewiecką kapustę.
E ! u mojej mamy nie t y le !
Jak wbiegłem na szkolny dziedziniec, tak tylko patrzę w gó rę: czy jeszcze choć trochę c h y t a s i ę 1) sznurek od dzwonka ? i myślę sobie: chwałaź B o g u ! Aź jak r a z ! śliczne: chwałaź B o g u !
— Stać mi! — powiada, stuknąw szy mało co nie po mojej nodze, z i e l o n y p a r a s o l . — Gdzie to i po co wałęsało się po s e c u n d u m ?
Stanąłem jak trzeba, zdjąłem czapkę i milczę. — Niech sobie — m yślę w duchu — choć najdłużej mię tu trzym a! Toź czas lekcyjny! nie wiem czyja szkoda?
Aź on zaraz i zaczyna, podług swojego elem entarza:
— A ! a! ba! co widzę? toź się chyba chodziło w udry przynajmniej z tuzinem źydziaków! K toż mi to pana mojego tak oporządził?... O zgrozo! gdzież się to straciło — pytam, jeden — dwa — co widzę?
trzeci powiadam górny i dwa dolne, gaw ronie!
— I, nie, broń Boże! proszę pana prefekta. Chwała B ogu, zda mi się, nie w ypadł żaden. Choć biegąc czemprędzej do klasy — bo powiedzieli, źe trzeba przynieść czwartkowe ćwiczenie — potknąłem się raz je d e n ...
— Cóźto! w oczach i na razie! ach! szkarada! M yślałźebyś ty m ały zginiony w y k rę c ie !... A le to być nie może. Chyba, moje dziecię, inaczej sobie pojąłeś i rozumiesz moje upomnienie? Bo czy acan czujesz i rozumiesz, — proszę mi odpowiedzieć — źe go prefekt upomina ?
—: Czuję i rozumiem i bardzo panu prefektowi dziękuję za tę łaskę.
— Za jakąż to łaskę tak mi bardzo dziękujesz ?
— Że pan prefekt turbuje się o moje zdrowie.
Zapewne, źe to ma wpływ i na zdrowie: ale przedewszystkiem przepis i forma. Ja go pytam głó
wnie: czy to pan czujesz i rozumiesz, żeś wykroczył przeciwko szkolnej ustawie?
—^ Dalibóg, proszę pana prefekta, nie rozumiem.
— Dziś mamy sobotę i dziś właśnie domowy dozorca powinien wam był czytać ustawy. Czy je czytano ?
— Czytano, panie prefekcie — i umiemy je wszyscy naw et już na pamięć.
— Cóż tam masz w punkcie siódmym? tak , dobrze mówię, w punkcie y-ym co się mówi o twojem teraźniejszem wykroczeniu ?
—- Chyba, proszę pana prefekta, pan może z b i ł s i ę ? . . . 2), bo w punkcie y-ym jest tylko o szkol
nym uniform ie.. .
— Czy t a k ! to ja ci tu prawię o żelaznym w ilk u ! Iść mi do klasy, zameldować się nauczycielowi i klęczeć do mojego przyjścia! Iść, iść, iść! bardzo proszę!
A więc poszedłem, oznajmiłem o rozkazie prefekta i kląkłem.
Uderzyło pół godziny. Profesor chciał, widać, zmiłować się nade m ną: ale nie z naszymto zielonym parasolem ! Spytał mię więc ty lk o : czy p. prefekt powiedział, źe mię osobiście uwolni ?
— Czy uwolni, nie wiem ; ale mówił, źe sam przyjdzie — odpowiedziałem ze łzami.
Jeszcze kw adrans uderzył. D obry profesor zapytał mię znowu: za co mię prefekt ukarał?
— Nie w iem , panie profesorze! nie powiedział.
— Trudno mi tem u wierzyć. P. prefekt, ile wiem, zwykł tłumaczyć zawsze przed ukaraniem, naturę winy. Nicźeby panu nie mówił?
— Owszem, mówił długo. Ja przyznałem się p. prefektowi, źe biegąc do klasy upadłem ; a p. prefekt zaraz podchwycił mię za słowo i m ówi: »A! a! i wybiłeś sobie trzy zęby!« Ja m ówię: źe chwała Bogu, zdaje się, ani je d n e g o ! A p. prefekt nazwał mię za to w y k r ę t e m ! i jak raz powiedział t r z y ! tak nie chciał już, musi być, od swojego odstąpić.
— Jakieś tu jest widać nieporozum ienie!
— I, proszę pana profesora, jakie może być nieporozumienie ? Toź kiedy kogo ząb tylko boli, a nie dopieroź kiedy sobie wybijesz, to człowiek najprędzej, zdaje się, sam wie o t e m ! I niechże jeden ząb, ale to koniecznie trzy i trzy! Ja nie wiem, dalibógźe, co p. prefekt ma takiego do mnie!
Profesor tylko trochę się uśmiechnął — a cała klasa zaraz i zachychptała.
') C h y t a ć s i ę na Litwie znaczy: ruszać się, kiwać się, drgać.
(P rzy p . A . W .)3) Z b i ć s i ę, pomiędzy innemi znaczeniami, znaczy też na L itw ie: stropić się, pomylić się.
(P rzy p . A . PV.JŚ W I A T 123 Aź tu otwierają się drzwi i stuknął groźnie zielony parasol.
— Cóżto za hu czek ! Cicho m i!
A potem obracając się do profesora, nibyto on jego nie widział, m ów i:
— Przepraszam bardzo, rozumiałem prawdziwie, że pana nie zastaje!
— A to z powodu d e l i n k w e n t a —■ odpylił nasz tęgi profesor, robiąc czuba. — Zapytywałem g o : za co też klęczy od godziny? Tłumaczył się: źe za obstawanie przy swojej własności, do uszczerbku której by
najmniej się nie poczuwa.
— Czy tak! A więc upór! i fałsz! i bezwstyd! — W stać mi zaraz i iść ztąd prosto na chleb i na wodę — do jutra! W stać mi i iść zaraz, bardzo proszę! — Przepraszam za tę chwilową przerwę — z rze
czy obow iązku!
Za drzwiami znalazł się Krogulski. Prefekt powtórzył mu rozkaz — i ten ze wszystkich ludzi najo- statniejszy człowiek zaprowadził mię zaraz do pustej klasy i zamknął na dwa spusty.
Z początku nic. Chodziłem tylko sobie od ławki do ławki i czytałem napisy. Potem zacząłem z całej mocy skakać po ław kach, żeby złamać choć jednę. Oho! jak żelazne! nie darmo skarbowe! — I, nie żelazne, bardzo przepraszam ! Ot, patrzajcie, źe wyciąłem scyzorykiem dzień, rok i moje nazwisko. A teraz zaczynam wyrzynać, że K R O G U L S K I K IE P . Bo czemuż dotąd nie przychodzi i nie przynosi chleba? Zkąd jemu wie
dzieć, a może ja i chcę już jeść? Rozumie się, że chcę. A le to od momentu, zdaje się, jak człowiek sobie wspomniał, tak zaraz najokropniej...
K rrrogulski! Panie K rrrogulski! czemu pan mi nie dajesz chleba i wody! Czy pan rozumiesz, że ja nie potrafię krzyczeć tak, żeby aź pan prefekt dowiedział się, jakto pan sobie pozwalasz z uczniami? — Panie K r r r ...
— Cicho! — ktoś idzie! — stanął pod drzwiami — a może i patrzy w zamek? W ezm ę piasku i dm uchnę mu w oczy przez dziurkę. Co? — aha! a jak potem nie będzie można otworzyć? — A nuż to sam Zielo ... ? — »E ! e ! e !.. jeżeli znajdujemy, że mianownik większym jest od licznika« ... — ale ot już i wychodzą z klasy! Jacy oni szczęśliwi!
Nareszcie po przedzwonieniu namyślił się przecie przyjść i p. K rogulski! — Podły! śmiał się swoją
kalefaktorską]) g ę b ą ! _ . . , .
— Dlaczego mi pan nie przyniosłeś natychmiast co mi jest przeznaczono? Ja tego nigdy me daruję.
Jutro zaraz napiszę do mamy.
— To niech pan będzie łaskaw i ode mnie niziutko się pokłoni.
— Mama moja nie potrzebuje i nie przyjmuje ukłonów od takich.
— Ślicznie dziękuję za ostrzeżenie. Proszęż już nie oświadczać mojego biednego ukłonu.
— I bez pańskiego p r o s z ę , pewniebym tego nie zrobił.
— A może panu mało będzie tej wody? to proszę mi rozkazać: mogę p o r c y ą podwoić.
— K rogulski! dalibógże pójdę zaraz do p. prefekta, źe zawsze wszystkim dajesz o k a z y e!
— I nie, nie z a r a z . Odłóż to pan może na potem.
Mówiąc te słowa wyszedł — i jakby taki co pierwszy raz klucz trzym a, z dziesięć razy może wprawo i wlewo zamykał, a głośniej za każdym razem.
— P oczekaj! poczekaj!! — N o ! czemu to ja jemu choć nie powiedziałem, źe chleb bez soli to czysta m a c a ! Bo jego dziad, musi być, był z żydów. Irz e b a naw et, żeby kto skomponował, źe ten jego dziad
nazywał się K u g i e l s k i ! _ _ ■ i . j
Przed lekcya poobiednia Wdadyś — daj mu Boże zdrowńe! — szepnął mi przez dziureczkę, ze dozorca obiecał pójść za m ną w prośby'do prefekta. — A le czyto on zechce tak prosić, jakby człowiek sam prosił?...
Bo teraz na świecie każdy tylko sobie samemu umie szczerze życzyć! — Albo czy P. Bóg mógłby, zda się, aź taki cud dla mnie zrobić, żeby nasz prefekt o d p u ś c i ł s i ę , kiedy już raz n a p o s i ą d z i e s i ę na ktorego drugoklasistę ?. . . — Otóż tak! położę się na czapce i zamknę oczy tylko dla żartu, a jeśli mi przyśni się zaraz najukochańsza ma ma . . . — T ylkoź, broń Boże, zasnę doprawdy, a tymczasem zrobi się ciem no!...
Dobrze było temu Robinsonowi nie bać się żadnych strachów, oprócz dzikich ludzi... bo on spał wlazłszy na drzew o. . . i miał p i ę t a s z k a . . . i c z w a r t a s z k a . . . i l a m ę . . . i l a m i ą t k o . . . — Ale, jak mamę kocham, musi być, czy tylko ja trochę ? ... Coźto ! drzwi otwarte !!
— Panie K rro g u lsk i! czyto pan znowu tu przychodzisz na z a g a b a n k ę ?
— P. prefekt rozkazał mi pana uwolnić i powiedzieć, abyś szedł prosto do k w a t e r y 2).
To mówiąc, zaczął pylić szczotką po korytarzu, niby z jakiejś pilnej potrzeby.
Ale przynajmniej już mu tą razą nie darowałem.
— P y ł! s) p a n ie ! •— rzekłem szydząc.
— A boto, widzi pan, się zamiata. . ,
JTI na co to zuchow ać, panie K rogulski! kiedy pan wiesz, źe to nie taki p y ł co się zamiata.
— Bywa i inny; pan prefekt ma i na taki sposób!
— To co innego. P. prefekt — a nie jakiś tam K ro g u lsk i!
U K a l e f a k t o r e m nazywano na Litwie posługacza szkolnego, do którego obowiązków należało też i palenie w piecach (cale-facere).
' (P rzyfi. A . W .)
2) Ju ż od lat kilkudziesięciu, w skutek wpływu języka rosyjskiego, rozpowszechnił się na Litwie zwyczaj nazywania s t a n c y j uczniów-
skich k w a t e r a m i .
(P rzyfi. A . W .), , • t:-- , i i • i -u
’) W języku szkolnym na Litwie wyrazy: p y ł, p y lić , p y l i ć s i ę mają zgoła odrębne znaczenie. K iedy na lekcyi lub na egzaminie uczeń źle odpowiadał, to się tam mówi, że się s p y l i ł . N aw et poza obrębem szkoły, kiedy się ktoś zawiódł w oczekiwaniu, to malcy mówią, że się s p y l i ł . Szydząc zaś jeden z drugiego w takich razach, palcami jednej ręki trzepią po rękawie drugiej, udając, że czyszczą odzienie i m ów ią.
p y ł ! p y ł !
(P rzyfi. A . W .)A R T U R B A R T E L S . — Nie obchodzi się zwy
kle w tych razach i bez jakiegoś tam Krogulskie- g o ! Życzę panu smacznej w ieczerzy!
A jaki zawzięty i ostro- języczny przechrzta!
Ledwie wyszedłem - na ulicę, aż ja k raz wraca p.
kom ornik Pietruszewski — i juź ja k najpowolniej, bo obwieszany zającami. W zią
łem tedy sobie chustkę do twarzy, aby udać przed nim, że nie jestem ten sam uczeń co zrana. N ie , taki nie przepuścił!
— Dziękuję za szczęście, kaw alerze! A list do m a
m y czy wypraw iony? A le coś mi pan nie jasno w y
gląda? Czy jakie przypad
kowe rozejście się z u s t a w a m i ? Czy może bolą z ą b k i! jak coś o tem opie
wa ta czuła chusteczka?
A le ja jem u n ic ! Choć chciałem był odpowiedzieć:
—- Czy i nie zaczniesz i pan jeszcze mieć prawo liczyć dolne i górne? — Co je dnemu chartowi, jak do mnie w yciągnął m o rd ę , jeszcze po grzan k ę, to nie wytrzym ałem i dałem p r z t y c z k a . Bo czegóż lezie, kiedy ja jego nie za- gabałem !
A na kw aterze, jak tyl
ko przyszedłem , tak zaraz dozorca zebrał wszystkich uczniów i przeczytał nade m ną d e k r e t prefekta ta ki : — źe ponieważ nie u- miem używać i szanować boskiego daru mowy, nie będzie mi wolno przez trzy dni ani przemówić do ża
dnego z kolegów, a tym ostatnim nie tylko najsuro
wiej się zabrania mi odpo
wiadać, ale i o każdem mojem słowie, jeślibym na nie się ośmielił, mają donieść natychm iast dozorcy, dla odra- portowania prefektowi, który w takim razie zachowuje sobie, jak dalej będzie ze m ną postąpiono.
— Otóż s t r a s z e n n y 1) dekret w y p a r a s o l o w a ł ! — pomyślałem sobie, śmiejąc się w duchu. — A le jak spojrzałem dokoła, że naw et p a r w u s y czupurzą się przede mną, tak mi łzy i bryznęły z oczu. W ięc Baranowska — daj jej Boże zdrowie — wzięła mnie za rękę i wepchnęła do swojego alkierzyka, gdzie stał juź talerz rosołu i kartoflana zapiekanka. Czy zjadłem wszystko, czy może co i zostawiłem? już dobrze nie pam iętam ; bo okrutnie byłem zamyślony. Aż skomponowawszy całkiem , wyprółem półarkusik z kaligrafii, poliniowałem łyżką i zacząłem pisać z pod czapki list taki:
— »Najukochańsza Mamo D obrodziko! D o n a s z a m M amie, że jestem zdrów z łaski Pana Boga,
»czego i Mamie najukochańszej życzę. Tylko czego teraz w naszych szkołach uczą i jak sobie pozwalają
»z nami d r u g o k l a s i s t a m i , to choć Mama zawsze mówi, źe n a m n i c d o t e g o , ale to jak komu, a mnie
»może i bardzo co do tego. Idzie sobie np. kto do klasy i spotkał prefekta na dziedzińcu. Zdejmujesz przed
»nim czapkę, a on tobie krzyczy: s t a ć mi ! Czy to słyszy najukochańsza M ama! Nu, stoisz; ale źe on juź
»był zły czegoś, bo s t r a s z e n n i e stukał parasolem i szukał tylko, żeby przyczepić się, podchodzi i próbu-
U C Z E Ń I P A N P R E F E K T .
J) N a Litwie w mowie gminnej s t r a s z e n n y znaczy okropny, straszliwy.
(P rzyji. A . W .)Ś W I A T 125
C I E K A W I S Ł U C H A C Z E .
»jąc czy nie przyznasz się do czego, po w iad a: gawron je s te ś ! nie wiesz i nie czujesz jak ci wypadło trzy
»zęby! — I, nie! — odpowiada ten student. — Bo zdaje się, ten czyje zęby, lepiej o takich rzeczach może
»wiedzieć, choćby od samego prefekta! Cóż ja tu złego powiedziałem? Ale jem u już trzeba było z a z ł o w a ć ;
»tak zaraz: i ś ć m i! i ś ć d o k l a s y i k l ę c z e ć ! — E ch! bardzo jest wielka rzecz kazać iść klęczeć — jeszcze
»kiedy niema za co? Toj pójdę. I poszedłem prosto, wziąwszy sobie za ambicyą jak najprędzej klęczeć, aby
»wszyscy widzieli, źe klęczę niesprawiedliwie. Oznajmiwszy się tedy profesorowi, ukląkłem we framudze, tak
»źe praw ą rękę miałem zasłonioną od k a t e d e r k i 1). Musi być nie mało klęczałem — niech najukochańsza
»Mama tylko uważa — kiedy narysowałem we framudze siwego konia, trzy charty, myśliwego, ogród i dom
»tutejszej szewcowej G i b a l s k i e j i ją samę, jak stojąc na ganku i podparłszy się w boki, łaje się n a j p a -
» s k u d n i e j ze wszystkiemi! Już musi być niemało, kiedy naw et profesor aż dwa razy mię pytał: za co ja
»tak pokutuję. — W ięc za drugim razem, widząc, że prefekt, spędziwszy swoję złość, zapomniał o mnie, opo-
»wiedziałcm wszystko profesorowi. T ak on nie wytrzym ał i uśmiechnął się, a cała klasa zaraz w śmiech! —
■»Aż tu prefekt, jak musi być był pode drzwiami, wchodzi i stuk parasolem : c o t o j e s t ? — Trzebaż było
»profesorowi ująć się za mną. A więc i przemówili się z sobą. A le jakaż z tego korzyść dla studenta? —
■ » I ś ć mi z a r a z n a c h l e b i n a w o d ę ! Dlatego tylko, żeby prefektowskie było na wierzchu! A jest
»u nas szwajcarem czyli kalefaktorem K rogulski, s t r a s z e n n y grubianin i musi być taki dziad jego był
»przechrztą, bo jak tylko święto, albo niedziela, to wszyscy uczniowie idą do' kościoła, a on zawsze albo pyli,
»zamiata, przybija furtki do okien, albo idzie do stawu po a je r 2) i potrząsa a potrząsa korytarze i klasy. R az
»nawet był pijany. Otóż ten K rogulski nie spojrzy nigdy na studenta, tylko z pode łba, albo śmieje się szcze-
»rząc zęby, jak mamunin A z o r , gdy mu powiedzieć: proszę na tabaczkę! a hardy i zaufany w sobie taki,
»źe naw et najukochańszej Mamie dawał przytyki, kiedy jeden student powiedział, źe napisze do swojej
»matki: dlaczego mu nie przyniósł zaraz chleba i wody do aresztu. — Otóż, najukochańsza Mamo Dobro-
»dziko! zä to, źe człowiek cały dzień uczył się ułamków, o chłodzie i głodzie, jeszcze jak przyszedł do k w a -
» t e r y , to dozorca przeczytał jem u dekret prefekta: żeby przez trzy dni ani on do nikogo, ani do niego nikt
»nie zagadał. To czegóż mnie tu być, kiedy naw et p a r w u s y mają prawo nie gadać do mnie? Już ja mówiłem
»Baranowskiej, która jedna tylko okazała się moim prawdziwym przyjacielem (za co niech najukochańsza
»Mama będzie łaskawa przywiezie jej gościńca), że jeśli jeszcze i Szczygielski, którem u przeszłej niedzieli dałem
»dwa małoco nie całe obarzanki, nie zechce teraz bawić się ze m ną, a tymczasem Najukochańsza Mama
»Dobrodzika nie przyjedzie, to ja sobie co złego zrobię!., po rzn ę.b u ty i nie pójdę do k ia ...«
Zakrywszy pisanie czapką, tylko co wyszedłem do drugiej stancyi, żeby umoczyć pióro w kałam arzu Szczygielskiego, aż kiedy wracam i podejmuję czapkę — gw ałtu!! niem a!! — W ięc nie m ogłem wytrzym ać i krzyknąłem : »Mości panowie! proszę oddać, bo to szelm ow stw o!«
A dozorca jak porwie się, jak nastawi się: — »Ha! czy to tak?« — W ięc kazał wszystkim uczniom zaraz mówić pacierz i kłaść się.
Po pacierzu, inni uczniowie pochychotali jeszcze trochę między sobą, pokładli się i śpią. A mnie sen nie bierze. Myślę sobie w szystko: coto może być, żem krzyknął przeciwko dekretu ? I jak jeszcze podły jaki — M atko Ty moja Najświętsza! — pokaże mój list dozorcy i doniesie się do p re fe k ta !...
Postanowiłem tedy sobie: źe jeśli mię minie nieszczęście, to skończywszy szkoły nie ożenię się aż do śmierci, ale zostanę księdzem.
A ż ktoś cichutko, zakrywając rę k ą świecę, zbliża się do mojego łóżka.
— Mamo najukochańsza! — zawołałem. A ręce rzuciły się same.
— B óg z tobą! nie bój się! śpij spokojnie mój Jasiu! To ja, Baranowska. Przychodzę ophtrzyć twój m undurek, bo uważałam, żeś go poturbow ał w dzisiejszych opałach.
— O c h !! moja im ość! ale co ja najlepszego ro b ię , gadam, a może kto słyszy ? ...
— I, do mnie nie stosuje się ten dekret prefektowski. Gadaj śmiało, mój biedny Jasiu!
— O c h ! i jakiż jeszcze b ie d n y ! żebyś imość w iedziała! K toś mi odkradł list, co pisałem do m a m y !
— To napiszesz pan drugi.
— A h a! napiszesz, napiszesz! To tak po im ościnem u! A ja imości mówię, źe nim napiszę drugi, to oni mnie ta m te n ...
— Za co ? za co ? biedne p an isk o ! Chyba tam co na kogo napisałeś ?
— I, broń B o że! Owszem, chwaliłem imość przed M amą i prosiłem, żeby przysłała imości pięknego gościńca. Tylko nie podarowałem za moje tem u przechrzcie Krogulskiem u. Bo nieprawdaż, moja imość, źe on musi być z przechrztów?
— A fe! nie, mój Jasiu! On naw et przychodził ciotecznym mojemu nieboszczykowi.
— To dobranoeże im ości!
— D obranoc, moje biedne panisko! Poleć się Bogu i śpij spokojnie. W szystko minie i zapomni się szczęśliwie.
— A c h ! moja im ość! gdybyźto szczęśliwie! Już ja naw et postanowiłem sobie na tę intencyę być księdzem.
— A le chyba kanonikiem ? mój J a s iu !
— I, nie, moja imość! prostym , najprostszym księdzem, choćby unickim!
—• To! to! to! Niby to pańska m am a natoby pozwoliła!
— Kiedyż już nie można, moja imość! bo zrobiłem tak ą intencyę.
■) K a t e d e r k ą nazywa się na Litwie miejsce w klasie, zkąd nauczyciel wykłada. (P rzyfi. A . IV.)
2) N a Litwie t a t a r a k zwykle nazywają a j e r e m .
(P rzyfi. A . W .)Ś W I A T 127
— To musi być jest prawo, źe choć nasz ks. dziekan może cię od tego zadyspensować. Tymczasem śpij spokojnie, kochany paniczu! Dziś jeszcze odmówię za ciebie koronkę do przemienienia.
— J a imości tej łaski, póki mojego życia, nie zapomnę.
Nareszcie zasnąłem. Śniły mi się straszne rzeczy. Byłem niby w piekle i miał nade mną moc Krogul- ski, zawsze ten sam okropny Krogulski. A le, jak mamę kocham , nie uderzył mię jeszcze ani razu, tylko wszystko zamierzał się, szydził i śmiał się. Ja jednak mu nie ustępowałem. Słowo za słowo i ząb za ząb — choć on tu — m yślę sobie — i starszy, ale ja taki, panie, zawsze syn obywatelski!
Och! obudziwszy się, na jawie z kolegami, może było jeszcze i gorzej. Bo czyto ja ich nigdy nie widziałem i nie gadałem z nimi? Dawniej, bywało przejdzie dzień i tydzień, a ani pomyślisz sobie patrzeć koniecznie jeden drugiemu w oczy. A teraz, oddałbyś, zda się, ostatnią bułkę, gdyby tylko który spojrzał na ciebie, jak przyjaciel. A le, daj Boże im zdrowie! czy może zabronił tego dozorca — żaden jednak nie oddawał mi teraz bardzo wet za w et! A mogliby, gdyby chcieli. I jak jeszczeby mogli! Bo ani odpowiedzieć, ani oddać, ani poskarżyć się — toż takiej kary, jeszcze musi być, jak świat światem, nikt nigdy nie wymyślił na stu d e n ta !
Po śniadaniu, dozorca kręcąc wąsa, (jakby jego miał! ale to on robi zawsze, jak nam chce pokazać,
źe on już niby zwierzchnik i nie potrzebuje śmiać się) oznajmił mi, źe pan prefekt życzy sobie widzieć się ze mną.
— O, wiem już ja, jakieto życzenie! — pomyśliłem sobie, trzęsąc się cały i zapomniawszy się odpo
wiedziałem głośno : — Musi być, panie dozorco ! to u mnie f r y b ra ?
— W ięc niech idzie z acanem Szczygielski aż do kancelaryi, gdzie jest teraz p. prefekt.^
Poszliśmy. W pół drogi, obejrzawszy się, że niema nikogo na ulicy, powiadam: — Szczygielski, bracie!
toż ty mój przyjaciel?
A on mnie wziął za rękę i ciśnie.
— Szczygielski — duszko! jak mnie radzisz? czy iść do kancelaryi?
— Idź i ja z tobą pójdę i będę świadczył. Tylko powiedz mi co zrobiłeś ?
— Nibyto wy nie wiecie? Napisałem do mamy list, źe w szkołach kiepsko uczą, źe prefekt czepia się niesprawiedliwie — i źe Krogulski musi być przechrzta!
— A rozumie się ! — nawet cygan z pod ciemnej gwiazdy !
— Nie, b rac ie ! Baranowska m ów i...
— C icho! cicho ! dyabeł go niesie!
W rzeczy samej, jeszcze raz dnia tego pokarał mię Bóg tym człowiekiem.
— Pan prefekt — rzekł podchodząc — jest teraz u siebie i kazał mi, abym przyprowadził pana.
— Trafię i bez pańskiej asystencyi — odpowiedziałem bez zająknienia, bo mi jak kamień spadł z serca, że już miałem iść nie do kancelaryi, ale wprost do prefekta.
Postawszy więc trochę pod drzwiami i przygładziwszy włosy, wchodzę. A le jak gdybym miał chustkę na oczach, nic nie widziałem przed sobą. Takto już widać dał Pan Bog, żebym nie zemdlał, zobaczywszy co prefekt trzym a w ręku?
— Panie . . . . s k i! — rzekł mi on tak jakoś łagodnie, źe to aż dziw brał od prefekta — przeprośmy się! W prowadziłem cię w błąd mojem lakonicznem pytaniem. W iek mój i brak czasu, którym winienem dzielić się z tylu panami, niech mię usprawiedliwią. Przepraszam cię najszczerzej za następstw a naszego niepo
rozumienia. Policzmy je — jakkolwiek w podobnych razach nie rozlicza się z gory na karb tego pisma, które poznajesz zapewne; a teraz patrz co się z niem stanie! (To mówiąc, pokazał mi, dałibogże, 'J'oj list w łaśniuteńki! i zapalił go nad świecą). — W szystko co ci się zdało napisać na rachunek szkoły i moj oso
bisty, oto już się spaliło! Krogulskiemu podasz rękę na szczerą zgodę, _ nie myśląc, aby syn obywatelski ubliżył sobie uściśnieniem szorstkiej ręki człowieka oddającego się uczciwej pracy. Przechrzta proszę mi wierzyć — w oczach żyda może się zdawać obelgą, w oczach chrześcianina powinno być tytułem braterstw a i zupełnej równości; ale kłamstwo w oczach wszystkich ludzi na całym świecie i to jeszcze kłamstwo obmy
ślone w celu bezsilnej i niczem niewywołanej zemsty, musi się zdawać ostatnią lichotą! _
A teraz — przydał przypatrując się mi pilnie i zaczął śmiać się t a k , że aż mu się zmarszczki trzęsły _ powiedz mi, któźto dziś tak szczelnie zaplombował panu memu owe dwa d o l n e i jeden g ó r n y ,
o które wojowaliśmy z sobą wczoraj ? , i
Zw aryow ał! czysto zwaryował! — pomyśliłem niemal z przestrachem. — A mówił dotąd, zdaje się, tak m ądrze!
— Cóż mi nie odpowiadasz? W ięc się jeszcze gniewamy?
Co tu ja jemu odpowiem ? — myślę sobie — kiedy nie wiem co takiego jemu się roi ? i jak w tym momencie dogodzić? Bo jak nie było za co, to klęcz! i na chleb i wodę! a jak jest, to zawołał i przeprasza.
W reszcie a nuż on mnie próbuje tylko czy do trzech dni zagadam ? Bo n i e b ó j s i ę , nie powiedział: »po
zwalam acanu mówić! możesz!« Otóż lepiej pokażę jemu tylko, źe wszystkie d o l n e j g ó r n e , jak m iałem , tak Bogu dzięki i mam w całości — i źe choć on prefekt, a ja sobie student, ale nie na takiego tram , co to sam i przyzna się i powie jeszcze na drugich.
A więc tak i zrobiłem. _ . . , . , .
Pokazujesz mi — jeśli się nie mylę — zawołał polegając od śmiechu — jak się wdzięczy m a m u- n i n A z o r ! A ja cię zapytuję o guziki, o te same guziki, których ci wczoraj brakło, a dziś je widzę zastą
pione jakiemiś wojskowemi — ba, n a w e t! co w idzę? l e g i o w e m i ! K toto ci je poprzyszyw ał? . . Spojrzałem na mój mundur — i teraz dopiero wszystko mi błysnęło, ale tak mocno, źe rozjechało się
mi i w głowie i na języku. . , , , .
— Panie prefekcie! to B aranow skiej... jak służyła sierżantem w w o jsk u ... musi być od munduru
nieboszczyka... co tam u nas wisi ńa górze koło k o niina... to j e s t ... oderznęła i poprzyszywała. A ja dalibógźe wszystko m yślałem : czego sobie p. prefekt chce ode mnie ? czy nie przekręciło się chyba panu p refe k to w i... chcę m ó w ić... nie! n ie ... jak Boga k o c h a m !... I, niech p. prefekt ulituje się nade m ną i puści mię do d o m u !
— No! no! zgoda już, zgoda! I w dodatku, proszę cię, weź z sobą te jabłuszka. — A le co sierźanckie guziki, to odmień mi zaraz. Gotowem nawet sam ci je zamienić, jeśli nie masz tam blisko uniformowych.
O, jak nie skoczę, panie! jak nie polecę!
— A co ? a co ? b rac ie ! — woła zdała Szczygielski, który stał w bramie.
A ja jem u na szyję i dałem dwa jabłka.
I jakeśm y wziąwszy się pod ręce i śmiejąc się i jedząc jabłka przechodzili mimo budki szwajcara, tak traf, panie, furtka od jego okna lapnęła i zam knęła się niby sama.
— Dzień dobry! panie K rogulski! — rzekliśmy zatrzym ując się pod oknem. — Jakato szkoda, źe pana niema w domu! Bo wiatr tak szparko pociągnął za niteczkę od furtki, źe tylko co panu nie przyciął palców. — Coby to był za lam ent w całych szkołach ! a szczególnie w naszej klasie !
I poszło sobie tych dwóch uczniów — zuchując.
J
o h n o fD
y c a l p.
A R T U R B A R T E L S .
A rtur Bartels urodził się 13 października 1818 roku w Słuczyźnie. Obdarzony z natury wielką zdol
nością spostrzegawczą i niemałym dowcipem, od lat młodzieńczych dał się poznać w salonach litewskich ze śpiewa
nych własne
go układu pio
snek humory- s t y c z n y c h , wyśm iew aj ą- cych i chło- szczących ro
zmaite wady i zdrożności s p o ł e c z n e . Piosnki te w kółkach swo
ich miały wiel
kie powodze
nie, tem b a r
dziej, źe je autor w ybor
nie deklam o
wał , a nigdy się nie zniża
ły do tonu pa
szkwilowego.
Takie pow o
dzenie zachę
cało Bartelsa do coraz ob
fitszej płodno
ści, więc pisał bezustannie i natworzył ta
kich wierszy
ków ulotnych ilość niezmier
ną. Pewna cząstka ich
ukazywała się niekiedy na szpaltach pism peryody- ćznych, lecz większość krążyła tylko w odpisach lub spoczywała w tece autora.
Próbował Bartels sił swych i na polu drama- tycznem, a nawet parę utworów drukiem ogłosił.
Jednak nie na samej tylko działalności piśmien
niczej Bartels poprzestaw ał; jeszcze większy’ bowiem mmii*
A R T U R B A R T E L S .
talent miał do rysunku. K ilku dotknięciami ołówka umiał pochwycić najcharakterystyczniejsze cechy k a żdej postaci. Takie szkice tworzył niezmiernie szybko i nieustannie. B łąka się ich po świecie moc ogrom na
po r ę k a c h wszystkich je go znajomych i przyjaciół, których wiel
k ą ilość posia
dał. R obił te szkice niekie
dy akw arela
mi , ale najczę
ściej ołów
kiem, kredką, w ę g le m , tu szem lub piór
kiem.
M aterya- łem , na k tó rym najbar
dziej Bartels rysować lubił, była surowca deska sosno
wa lub świer
kowa. Pom ysł do tego poda
ły mu słynne niegdyś, a dziś mało komu znane, karty R u s te m a ').
Jak na owy cli kartach do
wcipny profe
sor wileński u ż y w a ł ok karto wy ch za punkty wytyczne w swych kom pozycyach, tak sęki drzewne na deskach służyły Bartelsowi za główne ogniska, dokoła których swe szkice grupował.
') Cartes barbouillees p a r ■Rustem ä Vilna. 80 Cartes de fa n *
taisie dess, p a r J . R ustem gra.v. p a r. G. K islin g . Obecnie karty tesą wielką rzadkością. R ustem um arł w roku 1835.
(P rzy p , autora.)
Ś W I A T
w e n e c y a
.
( dom d e s d e m o n y ).
Po raz pierwszy zaczął Bartels na takich de
skach rysować, goszcząc w Łohojsku u K onstantego hr. Tyszkiewicza około 1850 r. Kilkadziesiąt takich desek przez niego zarysowanych dotychczas w Ło
hojsku się znajduje.
Niezależnie od tego zostawił Bartels w Łohoj
sku kilkadziesiąt szkiców akwarelą na papierze w y
konanych. R eprodukcyą jednego z nich, z podpisem:
»Pan prefekt i uczeń«, niżej podajemy. Szczegółowszą zaś o tych szkicach wiadomość podaliśmy w pier
wszym roczniku Świata na str. 472, w biografii Pla- cyda Jankowskiego.
W e wszystkich gałęziach Bartels był zupełnym samoukiem, i może tem u po części swą odrębność i oryginalność zawdzięcza. Sucha pedanterya i ru ty na nie zdołały w nim zabić zdolności chwytania na uczynku cech zabawnych i charakterystycznych. Może
Z H I S T O R Y I
W iek X V III, wiek reform, do których nie do
rósł, rozpoczął się pod złą wróżbą dla filozofii i m e
dycyny: w roku 1700 ukazało się dzieło angielskie Gedeona H arvey’a, nadwornego lekarza królów K a rola II i W ilhelm a III »O znikomości filozofii i m e
dycyny«, w którem dowodził, źe jak filozofowie nie znaleźli żadnej pewnej prawdy, ta k lekarze żadnego prawdziwego lek arstw a, źe zatem należy wszelkie sztuczne środki odrzucić, a leczenie pozostawić na
turze. W edług niego lekarz nie powinien udawać, że leczy, skoro w tedy kiedy jest istotnie pożytecznym, odgrywa tylko rolę trzeźwego obserwatora. H arvey był zwolennikiem m etody expektacyjnej, czyli wycze
kującej, którą wprawdzie uprawiał już H ippokrates, ale według niego nie dosyć radykalnie.
Tego rodzaju przesadny sceptycyzm musiał mieć swoje powody w ówczesnym stanie wiedzy — i miał je rzeczywiście.
M edycyna owych czasów była w stanie opła
kanym. Panowała w niej jpolifarmacya, czyli naduży
cie lekarstw. Dziś wprawdzie jest ich jeszcze więcej niż wówczas, ale m oda ich szybko przechodzi, a zato sposób użycia jest bezporównania umiarkowańszy — dzięki właśnie tym wszystkim ciosom, jakie polifar- macyę w X V III w. spotkały. W w. X V II i X V III przeciwnie nowe środki przyjm owały się niesłychanie trudno; tak rozwielmoźniony dziś em etyk wyklinanym był przez fakultety; lekarz dający chinę w febrze narażał się na utratę d yplom u; antym on był także długi czas w yklętym , a szczepienie ospy, dziś obo
wiązkowe, fakultet paryski uznał w r. 1745 za »za
bójcze, zbrodnicze i . . . magiczne«. A le ta trudność w uznawaniu nowych środków nie przeszkodziła temu, źe było ich dużo, gdyż w wiekach poprzednich w y
nalazcy lekarstw nie próżnowali. Do tych jakie prze
kazała starożytność — a było ich dosyć, skoro prze
ciw ich nadmiarowi już Pliniusz protestow ał — przy
łączyły się te, które w duchu swojej teoryi humorów wynalazł Galien •— A rystoteles medycyny, — p rzyłą
czyły się całe stosy w strętnych mikstur, dekoktów i maści, które Arabowie z niechlujnego wschodu spro
wadzili, przyłączyła się w w. X V I cała farmakologia trucizn mineralnych Paracelsa, których przedtem pra
wie nie znano, a do których wreszcie w X V III w.
jeszcze br. Störek, lekarz wiedeński dodał paczkę
na tem i straty było cokolw iek... ale i pewien zysk się odniosło.
U m arł w K rakow ie 22 grudnia 1885 r.
Zapewne dla czytelników nie będzie obojętnym spis prac ogłoszonych A rtu ra B artelsa, więc go tu podajemy.
Łapigrosze (karykatury rysunkowe z tekstem). P a ry i. 1858.
P an A tanazy Skorupa, człowiek postępowy (karykatury z tekstem).
Paryż. 1858.
Pan Eugeniusz (karykatury z tekstem).
Dram ata i komedye. Serce brata, dram at we 3 aktach. Niewiniątko, kom edya w jednym akcie. W ilno. 1859.
Goście, obrazek w jednym akcie. K raków . 1875.
Tydzień poleski. Lwów. 1878.
Zbiór piosnek (15 śpiewów z nutami).
Niedawno nakładca krakow ski K . Bartosze
wicz rozpoczął wydawnictwo wierszy Bartelsa p. t.
»Piosnki i satyry«.
A
l e k s a n d e rW
a l i c k i.
M A G N E T Y Z M U .
trucizn roślinnych. Szafowano przytem hojnie puszcza
niem krwi, enemami wszelkiego rodzaju, wizykato- ryam i i zawłokami.
O środkach tych, zwanych magicznemi, które zalecali Paracels, Van-Helm ont, Maxwell, W irdig itp.
zapomniano, lub potępiano je, jako spraw y szatańskie, a naturalne środki fizyczne takie jak hydropatya, gim nastyka, elektryczność i massaź były jeszcze w kolebce. Natomiast pod skrzydłam i monopolu włó
czyły się po drogach publicznych tłum y szarlatanów, sprzedających wszelkiego rodzaju specyfiki—ba! nawet eliksir wiecznego życia. N igdy pokątna praktyka lekar
ska nie była surowiej zakazaną i nigdy jej też wię
cej nie było.
W jaki sposób wielcy praktycy ówcześni poj
mowali swoje zadanie, o tem daje nam pojęcie dzien
nik zdrowia króla Ludw ika X IV , spisywany przez ciąg lat 60 (1647 — 1711) ręk ą trzech pierwszorzę- nych lekarzy (miał ich pięciu!) V allot’a , Daquin’a i Fagona. »Nic smutniej zabawnego — mówi jeden z historyków m edycyny — nad te autentyczne pa
miętniki, których płytkość i szarlatanizm uw ydatnia nadto pocieszna forma. Nie można ich czytać nie śmiejąc się z fakultetu i nie doznając współczucia dla tej biednej królewskiej osoby, przeczyszczanej i drę
czonej z przepychem prawdziwie królewskim. Trzeba było mieć żelazną konstytucyę, ażeby wytrzym ać te praktyki weterynarskie«.
A m elot de la Houssaye opowiada, źe Bouvard, pierwszy lekarz Ludw ika X III zaadministrował swe
mu dostojnemu pacyentowi w ciągu jednego roku 215 lekarstw, 212 lewatyw i 47 razy krew mu puszczał.
Jak widzimy, Ludwik X III, który za przykładem swo
ich przodków leczył skrofuły wkładaniem rąk — prze
nosił sam energiczniejsze środki. T aką była rutyna.
A teraz zobaczmy jakiemi były aspiracye po
stępowe.
Były wprost przeciwne.
P rąd postępow y idący od epoki odrodzenia, przedewszystkiem usunął paplaniny scholastyczne k o mentatorów A rystotelesa w filozofii i kom entatorów Galiena w medycynie. Zwrócono się do samych ory
ginałów g rec k ich , ponieważ nie pojmowano jeszcze,
źe prościej było zwrócić się do natury, to znaczy do
obserwacyi i doświadczeń. Zwolna i to przyszło. Dys-
Ś W I A T 131 sekcye anatomiczne wchodzą w życie pod koniec
X V w. Gdy jednak to co znaleziono w trupie oka
zało się niezgodnem z tem co podawał Galien, wno
szono, źe omyliła się natura. W w. X V I nie wie
dziano jeszcze, ie krew krąży i w jaki sposób po
wstaje z pokarmów, gdyż nie znane były naczynia mleczowe (które odkrył Asellio w 1622) ale i Asellio jeszcze sam myślał, za przykładem Galiena, że w ą
troba krew w yrabia, gdyż naczynia limfatyczne od
krył dopiero R udbeck w 1650 r.
Odkrycia mikroskopu i termometru lekarskiego także z trudnością torowały sobie drogę. Tylko puls badano drobiazgowo.
Co się tyczy środków, to wbrew panującej ru
tynie, wszyscy reformatorowie medycyny z końca X V II i z X V III w. oświadczali się za jak najwię- kszem umiarkowaniem, a więc przeciw polifarmacyi.
Nie szli oni tak daleko, jak Harvey, który wszystko odrzucał, ale zbliżali się do niego. Na pierwszem miejscu trzeba wspomnieć wielkiego Boerhaave’a , jedną z najpiękniejszych postaci w historyi medycyny, który mechaniczną swoją tendencyą ujęcia życia w for
m uły fizyczne trafił w myśl epoki i panuje też nad nią bezspornie. Zrazu ksiądz, następnie filozof, lekarz i m atem atyk Boerhaave zadziwiał olbrzymią wiedzą, a już w 22 roku swego życia zyskał sławę mówcy.
W Leydzie, gdzie nauczał i gdzie za jego czasów holenderska medycyna, dzięki duchowi wyjątkowego w owej epoce liberalizmu, najwyżej stała, tak był ceniony i kochany, źe gdy po długiej chorobie w y
szedł na miasto, wszystkie domy zajaśniały illumina- cyą. Nieporównany profesor, mówca jasny i ścisły, nie lubił metafizyki, choć ją znał gruntownie. Odrzu
cał duchy trawiące Paracelsa, kazał się opierać na obserwacyi i we wszystkiem iść z naturą, a gdy trzeba było wskazać środki zwracał się do uczniów z ostrzeżeniem: »Uważajcie, chodzi tu o skórę ludzką!«
Powiadają, że gdy um arł, znaleziono w papierach jego »testament lekarski« tej treści: »Jeżeli chcesz być zdrowym, żyj hygienicznie, trzymaj nogi i żołą
dek ciepło, głowę chłodno i strzeż się lekarstw«.
Teorye mechaniczno-fizyczne, które głosił były przedwczesne, życie nie dało się ująć w formułki, ale tendencyą jego przetrwała, akcentując się nawet sil
niej w jego uczniach, z których Tronchin panował we Francyi, H aller w Niemczech, a V on-Sw ieten w Austryi.
W prost przeciwny tem u kierunek biologiczno- psychiczny, odrzucający pretensye mechaników do tajemnic życia, reprezentował współczesny z Boerhaa- ve’m Stahl, twórca animizmu, równie sławny i choć mniej wymowny i mniej towarzyski, ale i on wy
znawał medycynę expektacyjną, sprowadzał do mi- ninnim udział lekarza, tylko, że zamiast siłom fizy
cznym, czynności życia przypisywał duszy. On to wydał w r. 1730 Sztukę leczenia przez expektacyę, w której nie uznaje absolutnego sceptycyzmu Plar- vey’a, ale bardzo się doń zbliża.
Hoffman, stojący po stronie Boerhaave’a jest także przeciwnikiem polifarmacyi. W ydał on System medycyny racyonalnej, w którym zaleca środki łago
dne. Jeden z pierwszych wprowadził w użycie kąpiele i źródła mineralne i wypowiedział sławny aforyzm :
»jeżeli dbasz o zdrowie strzeż się lekarza i lekarstw«.
Co mu nie przeszkadzało mieć manię specyfików i trzymać w największej tajemnicy lekarstwa, których używał.
W ielki cios zadał polifarmacyi także Venel, współpracownik encyklopedyi, w której higienę stawiał ponad lekarstwa.
Do najgłośniejszych, a przynajmniej do tych, którzy najwięcej mieli wpływu na niższe sfery lekar
skie należał A nglik Brown, twórca teoryi draźliwości włókien, na której oparł się w części Mesmer. Po
pularność jego wynikła ztąd, iż w chaosie systemów i środków lekarze praktyczni szukali jakiejś nici prze
wodniej, jakiegoś uproszczenia, któreby mogło uda
wać nieistniejącą jeszcze filozofię medycyny. Takie wygodne w praktyce uproszczenie przyniósł światu praktyków Brown. Dla niego wszystkie choroby są albo steniczne, albo asteniczne, to znaczy wynikają albo z nadmiaru siły i draźliwości, albo z braku siły i draźliwości. W pierwszym razie trzeba zalecać spo
kój, dyetę, zimno, wodę do picia, wreszcie lekkie środki przeczyszczające. W drugim — silne odżywia
nie, napoje ekscytujące, ciepło, światło, a z lekarstw chinę (było to już w końcu X V III wieku), amoniak, eter, opium i wogóle środki podniecające.
Na nieszczęście Brown sam uważał się za aste- nika i zanadto się podniecał użyciem laudanum i mocnych likierów. Była to osobistość wielce ory
ginalna, geniusz awanturniczy w rodzaju Paracel
sa, kawałek cygana uczonego. Zrazu uczeń tkacki, w 16 roku dopiero zaczyna się uczyć, studiuje filo
zofię i teologię, pracuje po nocach by żyć, wprasza się profesorom, ażeby mu darmo pozwolili chodzić na wykłady, tłumaczy kolegom rozprawy na język łacińslti, przygotowuje innych do egzaminów, zanim je sam skończył i już w uniwersytecie zyskuje sławę.
W r. 1779 ogłasza kurs medycyny i wydaje dzieło, które oburza cały fakultet Edynburski; prześladowa
ny za swe przekonania, walczy, zapominając o wa
runkach życia i dostaje się nawet do więzienia za długi. Wreszcie umiera w nędzy na atak apoplekty- czny i po śmierci staje się popularnym nietylko w Anglii, ale w Niemczech i we Włoszech, a nawet we Francyi, poza szkołą urzędową.
Bardziej urzędowemi drogami chodzili francuzcy reformatorowie.
W ielki Bordeu, który wedle słów jednego z hi
storyków streszczał w sobie postępową medycynę francuską X V III wieku, stał po stronie Stahla prze
ciw Boerhaawczykom, naraził się więc wszechwła
dnemu Bouvard’owi, który polemikę rozumiał w ten sposób, źe niemiłego rywala oskarżył o skradzenie klejnotów pacyentowi. Ponieważ Bouvard był leka
rzem królewskim, fakultet zgodnie z jego życzeniem odebrał dyplom Bordeu’mu i dopiero parlament przy
wrócił go do praw doktorskich. Doskonały pisarz — pierwszy lekarz francuski, który był zarazem literatem
— . Bordeu bronił chirurgów przeciw lekarzom — co było wówczas niesłychanem zuchwalstwem, ponieważ chirurgów uważano na równi z cyrulikami. Był on jednak także za środkami łagodnemi, w skutek czego energiczny Bouvard przepowiadał mu zawsze, źe bę
dzie wisiał. Gdy w r. 1776 Bordeu umarł na apople- ksyę, Journal de Medecine wyśmiewał go jeszcze w nekrologu, a Bouvard dodał: »nie myślałem żeby umarł poziomo«.
Był to człowiek wielkiej zacności, umysł śmiały, który wszystkie funkcye życia sprowadzał do ruchu i czutia i który upamiętnił się zdaniem, źe krew jest plynnem ciałem.
Silniejszy odeń głow ą, ale całkiem pozbawiony
uczuć, inny reformator francuski, Bartez zasługuje jeszcze na wspomnienie. Chorobliwie zdolny, w 10 r.
życia znał już elementa ówczesnej m atem atyki i fizyki, głównych autorów greckich i rzymskich, i miał to nieszczęście, źe w ytknął błąd gram atyczny profeso
rowi, za co go ze szkół wypędzono. Chce najprzód zostać księdzem , ale odetchnąwszy sceptycyzmem wieku, zrzuca szaty księże i chwyta się medycyny, jako zdaniem jego łatwej drogi do zaszczytów. W trzy lata kończy medycynę mając lat 20 i odrazu zostaje lekarzem armii. Bierze nagrody za rozprawy, zostaje profesorem w Montpellier, potem radcą dworu, stara się o szlachectwo, otrzymuje posadę sekretarza kró
lewskiego i pierwszego lekarza księcia Orleanu. W te dy Bouvard zastępuje mu drogę. Stosunki ich były tak miłe, źe raz przy konsultacyi pobili się wobec chorego. To
mu nie prze
szkodziło zo
stać człon
kiem A kad e
mii nauk, A- kademii napi
sów i Król.
Towarz. me
dycznego, na
czelnym leka
rzem królew skim , człon
kiem r a d y zdrowia, rady stanu i t. d.
Tego wszy
stkiego było mu za mało.
Zimny, a za
palczywy, de
spotyczny i n i e z n o s z ą c y opozycyi, B ar
tez ciągle n a
rzekał, źe go okradają z je go pomysłów i miał pra
wdziwą manię p r z e ś l a d o w czą, dopóki go napraw dę nie
zaczęto prześladować, wygnawszy z kraju za przeko
nania arystokratyczne.
Bartez jest przedstawicielem empiryi, doświad
czenia, ale doświadczenia pojętego tradycyjnie. Przede- wszystkiem była to encyklopedya, chodząca pod rękę z ambicyą. Zarozumiały i zimny dla równych i niż
szych, pochlebca dla wyższych, znający tylko interes i godność kasty, a nie dający się wzruszyć źadnem ludzkiem uczuciem — Bartez doskonale symbolizował ówczesną, lepszą medycynę francuską.
Gorszą znaleść można upostaciowaną w kome- dyach Moliera i » Gil-Blasie« Lesage’a.
W takich to w arunkach i na lakiem tle zjawił się nowy reformator, podzielający sceptycyzm H ar- vey’a co do lekarstw, ale przynoszący w zamian coś dodatniego; fizyk ze szkoły Boerhaave’a, ale chcący podtrzym ywać życie życiem; także zwolennik natury, ale pojmujący ją na swój sposób. M istyk z pozoru,
a w rzeczywistości niedow iarek, który postanowił związać zapomniane i nierozumiane tradycye misty
czne V an-H ellm ont’a z mechanicznemi i m ateryalne- mi tendencyami wieku. W tem , co przynosił, było tak mało podobieństwa z te m , co panow ało, że w obec prześladow ań, jakie innych reformatorów spotykały, nie można się dziwić losowi jaki go cze
kał. Ażeby zrozumieć zkąd się wziął i co zrobił, musimy cofnąć się. na chwilę aż do wieku X V I. Do tego czasu i niemniej jak przez 14 wieków panował w medycynie wielki Galien, tw órca teoryi humorów i m edycyny tak zwanej racyonalnej. Czytano tylko Galiena, słuchano tylko Galiena, przysięgano na Galiena.
Dopiero w wieku X V I dwaj ludzie odważyli się zwalić to bożyszcze. Byli nimi Paraccls i V. Hellmont,
a przedewszy- stkiem pierw
szy. Paracels rozpoczął swe lekcyc (1527) od te g o , że przyniósł dzie
ła Galiena i spalił je w o- bec słuchaczy.
Ten sposób poglądow ego n a u c z a n i a zmierzał ku wykazaniu, że c a ł ą p r z e- szłość lekar
ską n a l e ż y zmazać. Co na to miejsce po
stawił P ara
cels ? Dwie rzeczy: farm a
kologię tru cizn mineral
nych i misty
czną teoryę m agnetyzm u.
Pierwsza była dotykalną i zrozumiałą — druga ciemną i niepochwy- tną. W spółcześni jego wybrali pierwszą, a odrzucili drugą. Tę drugą, która do głow y Paracelsa weszła zdaleka, po odbyciu długiej drogi tajemnej, pełnej świętości i czarodziejstw od Indyi, E giptu i Grecyi, tę drugą teoryę mówię podjął Van-Hellmont, poprze
dnik animizmu Stahla. Był on zdania, że od czasów H ippokratesa m edycyna nie zrobiła jednego kroku naprzód, a naw et, źe Galien skręcił ją z drogi nor
malnego rozwoju i cofnął, usiłując zamącić trzeźwego H ippokratesa m glistym Platonem . Jeden ustęp z dzieł V an-H ellm onta wystarczy nam do scharakteryzow a
nia tego kierunku.
»Unikałem dotychczas - r - mówi on — wyjaśnienia wielkiej tajemnicy, a mianowicie naocznego okazania, źe w człowieku tkw i siła ukryta, mocą której, może on rozkazem tylko i im aginacyą na zewnątrz działać naw et na przedmioty o d leg łe « ... »Ta jedna prawda,
— twierdzi w innem miejscu — posiada większą donio-
F R A N C I S Z E K Ż M U R K O .
Z salonu A. K ryw ulta w W arszawie.
P O B A L U .