• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 5]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 5]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

If- : -

i x, ‘.«a-Äf,««'•ę

Ż A Ł O B N E W S P O M N I E N I E .

K oloryt zimowy zabarwił smutną zadumą miejscowość, w której Arcyksiążę R udolf zwykł był szukać odpoczynku.

Ogarniający coraz szersze koła pesymizm w yciągnął i tu­

taj przygniatające ramiona i zniszczył pełne nadziei życie.

A rtystyczna natura dostojnego nieboszczyka nawet w osta­

tnich chwilach istnienia pozbyć się nie mogła zamiłowania w sa­

motności i ciszy. Zdała od gwaru stolicy, szukała ukojenia na łonie wszechmatki-przyrody.

M ayerling, ubrany w szatę obumarłej natury, musiał po­

siadać w sobie to co zwykle pociąga rozczarowanych i m yślą­

cych. Arcyksiążę — zgodnie z prawami psychologicznemi — ustronie to polubił, a może n a w e t... kto wie ? ... oddawna przeznaczył na miejsce zgonu.

Samo położenie Mayerlingu wskazuje, jak umysł Następcy Tronu lubował się w malowniczości i jak jego artystyczna du­

sza pragnęła podniosłych wrażeń.

Wieniec gór, do połowy pokrytych lasem , otacza wdzięczną dolinę, gdzie wznosi się zameczek — upamiętniony smutnym faktem.

Mayerling, niegdyś własność hr. L einingen, nabył cesarzewicz za 70.000 złr. — cenę za wysoką w stosunku do rzeczywistej wartości.

Oddalonym jest on od Badenu o jedenaście kilometrów.

Droga doń prowadząca ciągnie się przez uroczą Helenenthal, w po­

śród willi mile zajmujących oko.

, . V Na skalistych wzgórzach zielenieją iglaste lasy.

** \

, Z j e d n e j

i drugiej strony, niby strażnice tej ustroni, sterczą na skałach

' #1 / ruiny dwóch zamków.

J Niedaleko,

w z n o s i

się wspaniały Weilburg, letnie pomieszkanie Arcy- księcia Albrechta.

Dalej, przez pieczarę — jak grota Pauzylipu — w ykutą w skale, wjeżdża się w dolinę, środkiem której wije się potok górski.

Szosa wiodąca z Badenu do H eiligenkreuz, opactwa Cystersów, , którego własnością był niegdyś M ayerling, koło Gattelbach krzyżuje się

na prawo i lewo.

Lewe jej ramię doprowadza do Mayerling. _ _ _ „ , . ,

Zameczek nieduży kryje się w pięknem otoczeniu i rzeczywiście oddycha rzadko kiedy przerywaną c isz ą ... W pobliżu stojący kościółek jeszcze bardziej usmętnia krajobraz. ^

Cichy Mayerling (wiernie tu przedstawiony przez utalentowanego malarza, który rysował go z natury) w dniu 2g stycznia był świadkiem gasnących nadziei ludów monarchii austryackiej, szczcize przywiązanych do

dynasty* panującej. ^

(2)

I’’ ' ^

■ '

; - :r^ n ?

Nikomu przez myśl przejść nie mogło, aby w tern miejscu stworzonem na kontem placye — choćby nawet filozoficzną, ale nie na tragiczne rozwiązanie zagadki istnie­

nia — stal się dziejowy w y p a d e k ... groźny, w skutkach ciężki, w dramatyczności swej chmurniejszy od tego wszy­

stkiego co dram aturgowie dotąd wymyślili.

W nocy z dnia 30 na 31 stycznia prze­

wieziono zwłoki A rcyksięcia do Burgu.

Illustracya nasza, tuź obok umieszczona (także rysowana na miejscu) przedstawia kondukt żałobny o tyle przewyższający zwykły, o ile nadzwyczajność wypadku różną jest od codziennych zdarzeń.

Trudno zdać sobie sprawę z grozy chwili, kiedy przewożono zwłoki. Trzeba było być obecnym w tym momencie, koń­

czącym jękiem powszechnym dobę załza­

wioną.

Cienie nocy styczniowej harmonizowały tak strasznie z wędrów ką ciała pozbawio­

nego ducha, że najwytrwalsze serca po­

zbyć się wzruszenia nie zdołały. Konieczność zwyczajów świa­

towych wiodła znowu tę głow ę znękaną życiem tam , gdzie ześrodkowuje się życie stolicy, ale zbolały duch zmarłego, wolny od cierpień, już się rozczarowań i sm utków egzystencyi nie lę k a ł...

W śród ogólnego przygnębienia, towarzyszącego pochodowi, spoczęły zwłoki Arcyksięcia w Burgu.

W iedeń odwie­

dzać zaczął przybytek nieszczęścia. Szli w nie­

mej zadumie mieszkań­

cy wielkiego miasta uczcić ostatnim hoł­

dem pamięć ukocha­

nego nieboszczyka.

Powszechny żal po niepowetowanej stra­

cie, współczucie dla zbolałego ojca-monar- chy kojarzyły się z o- gólnym tonem żałoby.

Zbliżano się do trum ny i wpatrywano w spokojne, w ypogo­

dzone śmiercią oblicze Arcyksięcia.

I tu ... przy tych zwłokach uśpionych na wieki budziły się domysły... Domysły!!..

Zapomniano o jednej prawdzie, że utrapio- ny duch człowieka to toń niezgłębiona, źe w przepaściach tej toni rodzą się prądy dotąd n i e z b a d a n e przez psychologów.

Patrzono na rysy nieboszczyka... a na tw arzy jego spoczywało już skrzydło anioła ciszy... Chmury z czoła zniknęły. . . Pogoda niezamącona opromieniała zranioną skroń dziedzica tronu.

A

d

—S

k i

.

« g b

<A A - - a (ii:

- 1

W

(3)

.

P r z e w i e z i e n i e z w ł o k A r e y k s i ę e i a R u d o l f a z d w o r c a p o ł u d n i o w e g o o g o d z i n i e p i e r w s z e j w n o c y d n i a S I s t y c z n i a 1 8 8 9 r o k u . (Rysował dla „Świata“’ T a d e u s z R y b k o w sk i).

ŚWIAT

(4)

I G N A C Y ( Ż e g o t a ) D O M E J K O .

(Dokończenie).

( A u t o g r a f I g n a c e g o D o m e j k i ) .

j -4 a u o 'WY\ ft i K o c h e m o * . m ^ c < . / ć a u

C l Q u v v u n e h p u z v r v f u

/

j a. j t Ą l e i 'V in i'V i j x o v j l z f c ^ n A j L i u f f u - j U i i ^ j 1*,1

</M ; c^ y ^ Cl f-ijlko f if t fciy^m 15 ' c-ty 2 /J iyv 'foiy-yiM

, r o o p j A M h - L t h ^ ^ ■ C r & r u

<Uc k i a

f i w U p, ■ l

Z n u u t C H i j [(jkA -vi o^Pnjyii^c J o b u ^ n.y/c-t t i vtxw'ci fx cn tc j u\e,e' j ö ’ i ■ncv.j d w i i i o . T cvini . t o "Uya:

K x r i A H iL _

Ci if i

f f j i c ' i t .

K4CcUj J ^ cb-CL cj^p v

i ^ ^ j l l i ' i I s l d p ' f T U j S h i p A - O J \ i XOK { A X u J x

ftx. 'P&uiatx f b o j a

.

Od-n vo- (hoycx.

via

c ' w i n [ C j t ŹĆL u s .lU z : Ao W & lv to p ' y w x o I JAvrO-J 5 a J a

/ i ł u ’

^ l u ü . p a z iy o r u i ' l a jOAAXj. cUve*-

( c/fci:

C d C U b & tj 0 Vox. j iA p CaJLĄa\vM OiA/VLMĄAA

i

P jA x X U lx A A A A /lA

Pö (SuU CjCU. Aj LKXJIXrU cAj JlATCt' C V\ .

TA

U ^ P Uj p U L Ą s m j A A l ^ j I c r A 1*- CAAAA qM aJ-Ox

0 W. (XAA4 lATpArt V

o

-J

m m

I d h U

uta

I (j/iAJjnp j o y i t ^ x y u t ^ x ^

A ń A A l A j e P A 1 lA M V V AnA A-V

P u f v f i ii)

i b

.

' - I

v - t 1 r v o u u u j & o ? 'UaAAn'K. v i f r a v x p { A p (J t s io y y iu . V lA X A . ( K j J VTA V P v i ( A j L p Y l A y j :

ts V '! O IĄ U jC i/iA A p A X ljV l, Q. o im ia jl V lx r (y v ^ j~ p y ^

e f i o c U w j OiA C'h <$ci i v y] a I C ^ j A X r v v i j j J j 'i i Q ;

/?e< / Ao cs o ^ c I {^1, c u j c U t L A o P w r v ü w t / U i -

U P j X Zoj/it, —.

Poważne te prace uczonego badacza urozmaicone wkrótce zostały epizodem tre ­ ści wcale odmiennej. A le w tem niech mię on sam wyręczy słowami, jakie przesłał w tedy przyjacielowi swemu Adamowi:

Sant Jago 27 czerwca 1850.

»Kochany mój Adam ie!

»Po odebraniu od ciebie listu przez Bilbao, pisałem do ciebie tem u cztery mie­

siące, w krótce po kupieniu pięknego dom- ku z ogrodem o pół mili od środka mia­

sta i po przeniesieniu się na wieś. Nie wiedziałem wtenczas co mnie czeka: po­

krótce tobie opow iem ; bo nigdy od roz­

stania się z tobą nie miałem takiej chęci, takiego pragnienia widzieć ciebie, jak teraz.

» i nasuwające się lata, wszystko to sprawiło było na mnie taki skutek, źe mimowolnie począłem szukać takiej ustroni i znalazłszy miejsce, które mi się podobało, umyśliłem żyć na osobności, cicho, daleko od ludzi. Urządziłem był dla siebie do- m ek, jakoby klasztor jaki, przez cały dzień zamknięty, źe ani sąsiedzi wiedzieli, co się w nim dzieje. Sprowadziłem do niego całą kolekcyę pisarzy ascetycznych, zawartą w obszernych Demonstrations Evangeliques, dzieła Fray L u is de Granada, etc. Zdawało mi się, żem silniejszy i pewniejszy siebie, niż kiedykolwiek. A le jakże Polakowi osiąść, żyć na wsi i nie odwiedzić sąsiedz­

twa, nie zaprosić gościa? Jakże zamknąć się na długo i pożegnać się na długo z ludź­

mi, zwłaszcza z dobrymi, uprzejmymi ludźmi.

Owóż opodal od m ego domku, był dom duży z ogrodem , liczna familia, mnóstwo dzieci swawolnych od rana do wieczora między pomarańczowemi i brzoskwinio- wemi drzewami. Najstarsze dziecko, pię­

tnastoletnia dziew czyna, miała już wycho­

dzić za mąż, za bogatego są sia d a : bo tu kobiety prędzej rosną niż u nas i nie mnie wdać się w opisy, co to jest owa siła i na­

miętność kobieca w dziecinnem oku i dzie­

cinnej twarzy; tego rodzaju piękności nie obaczysz, może chyba pod niebem, co pra­

wie zawsze pogodne, zimową tylko porą zachmurzy się niekiedy. Dość, źe mi się podobała; śmiałem się z siebie, żartowa­

łem, jako człowiek wielce doświadczony, profesor, wojaźer i bardzo roztropny. Pisa­

łem natenczas do ciebie i nie zdawało mi mi się potrzebną rzeczą mówić o tych ba­

gatelach. Jednakże domek mój i winogra- dowe szpalery prędko straciły swoją suro­

wość, codzień były weselsze i ludniejsze;

drzwi moje nie zam ykały się tak wcześnie jak pierwej. Nie wiem dobrze, jak potem było. Muszę ukrócić historyę, żeby nie k a­

leczyć języka i myśli. Dosyć, że kiedy

przyszła godzina, jakto mówią, upamięta-

(5)

Ś W I A T _____

W I K T O R B R O D Z K I .

>101

J/OW/Ki ^

K O P E R N I K .

Z w y staw y Tow . P rz y j. S ztu k P ię k n y c h w K rakow ie,

(6)

t T U / j - e .

V i C c jd w \/ l G To

OOru

S i - e ^ o

JiAk l

. t { OiSK. 'W U

f o IAA

a

X

c

' t ~f(XfiA/V !^A% Ljp OV^Wb^Lk. r p to p ; 2 f y i ^ i ' c x r i o T , P u u T 'f o U ^ i pAsfZj' U a -I^iM Cjj)<p0 ^ l u C jsj UVi icuF Ui(A fvVU/j

instOejv p cU)'<pU- UiAjlcMm^ VJuUvl

^ u c fX t

/

c L o j/g i- ij V u^ L<Xamü\

l l p lX l o i \ Om a o. 4 O^AAA Ia ObJ/wUl ^ I j J J (a j et ć. (j^ c iĄ ' j y i ß ^ ( r b u p /j- ix /\A n ji r ltA s U s i^ x j

h l O j L f I t lp>. U J)guaaM a\ TiMmAfVUj 'lATlpMAO^^

^ Y o l Ua-COI {y{KX> ^U s-vcnuv, | ^ (

'Ł f l r x r w (X., ( ^ Y / J 0(/t/^ U XiaA-u] ,

/H’O en aU

n,c

3

C (

yuu u Jh 3 oj)< 3 z

nia się, już człowiek był oszalał. Za dwa tygodnie ożenię się i kiedy ten list od­

bierzesz, już będę żył z panią Domejkową, z domu Sotomayor, z matki Guzman.

»Owoź początek i koniec pięciomie­

sięcznej historyi. Może kiedy tobie obszer­

niej o tern napiszę; dziś głowa moja nie do pisania i t. d.»

Chociaż więc pięćdziesiątego roku do­

biegał, jednak pomnąc słowa A dam a, nie­

gdyś w kole koleżeńskiem wyśpiewane, chciał Żegota na miano mędrca zasłużyć, tem bardziej, że znał chemią.

Toż wyśpiewywał niegdyś jeszcze w W iln ie :

»Ten się śród mędrców liczy,

»Zna chemią, ma gust,

»Kto pierwiastek słodyczy

»Z lubej wyciągnął ust«.

12 lipca 1850 roku Źegota został mad- źonkiem i stworzył sobie rodzinę. Jednak nie zawadza to mu wcale w pracy nau­

kowej.

Nie pogardza też żadną gałęzią nauk:

ima się każdej, w której tylko jakikolwiek pożytek dla kraju upatruje. A więc zagłę­

bia się w meteorologię, naw et w ekonomię polityczną, nauki społeczne, przyczynia się do podniesienia w Santjago akademii sztuk pięknych, wielką odgryw a rolę przy za­

łożeniu biblioteki uniwersyteckiej i t. d.

i t. d.

2Q września 1867 r. obierają go je- dnozgodnie rektorem uniwersytetu.

7 lipca 1873 r. A kadem ia umiejętno­

ści w K rakow ie obiera go swym człon­

kiem, za co otrzymuje od niego niezmier­

nie cenny zbiór minerałów chilijskich.

W początku roku 1883 usunął się od wszelkich urzędowych obowiązków. W na­

grodę za tyle zasług krajowi wyświadczo­

nych, rząd chilijski wyznaczył mu rocznic 6000 plastrów dożywotnej pensyi.

W te d y nasz tułacz wyruszył po raz pierwszy ujrzeć jeszcze w tem życiu kraj rodzinny.

Co tam znalazł — każdy łatwo zga­

dnie ...

Cmentarze, m o g iły ... a pomiędzy nie­

mi odnajdywał niekiedy zgrzybiałą postać, w którą pilnie się wpatrzywszy, poznawał w niej towarzysza młodości...

A le bardzo niewielu i takich było.

Rozglądnąw szy się pomiędzy swymi, rozpytawszy się o wszystko i o wszyst­

kich, opłakawszy um arłych i pomodliwszy się za nich, Żegota wyruszył w pobożną pielgrzym kę do Ziemi Świętej. Podróż ta od lat wielu była przedmiotem jego m a­

rzeń i sam powiadał, źe nie m ógłby um ­ rzeć spokojnie, gdyby jej nie odbył.

U dała mu się też ona pom yślnie: wrócił z niej rześki i pokrzepiony na duchu.

Otoczony przywiązaniem wnuków i prawnuków, szacunkiem ziomkow, Żegota odetchnął przez lat parę ojczystem powietrzem. W końcu postanowił udać się jeszcze do Ameryki, a po załatwieniu wszelkich intere­

sów, wrócić do kraju, żeby tu oczy zamknąć.

Co prawda, był to plan trochę za rozległy, projekt za śmiały.

Opuszczając przeszłej jesieni kraj swój po raz ostatni, napisał list pożegnalny z W arszaw y do córki

Cj lUiao.

fi-

J ,p V L O Ia j

f k l d y iv,

CA

j v k o

. , Z

ajoc

P t a j w w t c - f

Ż C V X A rf G j c i y n U l A / t j

pATuj jOOj-tA

'’( U r tjb u (o j.

'lA u a j fu j <AL.(ru-c.

pcXL-f J U~U\ Cblb'iC Ji

LUUsf

(U

<2l-o

7 JU

(uVtWIIcAAJv. IsWbJj S’. MA

i d e ą

f cm aU c 4 t(C dM

(J ć T -Z C K itłJ ,

tw id ż iu c

(7)

Ś W I A T 103 A dam a, w Krakowie mieszkającej. List ten pełen

ciepła serdecznego, oraz niezamąconego spokoju, by­

wającego udziałem tylko mędrców prawdziwych — dajemy tu w faksymiliowej odbitce. Skorzystaliśmy [ skwapliwie z łaskawej uprzejmości adresatki, sądzimy bowiem, że czytelnicy z krótkiego tego listu łatwiej pojąć zdołają całą wzniosłość i prostotę tej duszy niepospolitej, niż z całej powyższej gadaniny.

Przebywszy szczęśliwie ocean, przybył Żegota do domu i tam niebawem po krótkiej słabości 23 stycznia r. b. spokojnie życie zakończył.

Syt wieku, pełen chwały, legł jak kłos dojrzały, dążąc po nagrodę wiekuistą.

Zaiste, można takiego życia i takiej śmierci po­

zazdrościć !

* *

Z tego przeglądu pobieżnego łatwo pojąć, źe Zegota należał do tych ludzi, co mało mówią a wiele robią. Frazeologia wcale go nie nęciła. Przez całe życie rozmawiał z ludźmi samemi tylko czynami.

I widać mówił jasno i wyraźnie, bo go pojmowano doskonale.

Jednak i napisał niemało.

A le wszystkie pisma jego były treściwe, zwię­

złe i ścisłe, jak nauka, której się oddawał.

W R Ó Ż B Y S A T Y R A .

N O W E L L A . (Dokończenie).

Niczego jej nie brakowało. Zasiłki pieniężne regularnie dochodziły od krew nych, bez trosk więc o jutro oddawała się z całem zamiłowaniem pracy, która jej w przyszłości szczęście i sławę przynieść miała. R obiła szkice z natury, kopiowała obrazy i przedmioty artystyczne oraz ozdobnicze, nagromadzone w Cluny i Luvrze.

Pracownia jej napełniła się kartonami, sztalugami, na których wspierały się rozpoczęte płótna, a ściany ozdo­

biły się mnóstwem krajobrazów i studyów, które o pilności Marylki świadczyły.

W ykończała właśnie wiosenny obrazek przedstawiający: część lasku Bulońskiego z jeziorem , kępą zielonych drzew na małej wysepce i łabędziami. Posłać go miała do salonu. Była to jej pierwsza większa praca samodzielna. W tem concierge zadzwonił i wręczył jej list. Spojrzała na kopertę — charakter pisma nieznajomy. Położyła na stołku paletę i list otworzyła. Był krótki. Przebiegła go okiem i ręce bezwładnie osunęła na kolana. Oczy jej napełniły się łzami.

List przynosił wiadomość o śmierci ciotki, która jak m atka troszczyła się jej losem i fundusze na kształcenie się przysyłała. M arylka płakała szczerze i bardzo. W pierwszej chwili żal jej tylko było ukochanej ciotki— o sobie nie myślała wcale. Uspokoiwszy się nieco przeczytała pismo po raz drugi. W ydało się jej obo- jętnem , chłodnem, pisanem ręką krewnego, który ograniczył się tylko na powiadomieniu, źe rodzina opuszcza natychm iast Monachium i wyjeżdża na Ukrainę. O niej, o jej losie... ani słowa.

Uczucia ciotki dla niej były osobiste. Pozostali kuzynowie nie troszczyli się wcale o ubogą krewniaczkę;

przeciwnie, dawali do zrozumienia, źe do obowiązków względem niej na przyszłość nie poczuwają się wcale.

Treść tego listu widoczna — zawierała wiadomości o śmierci ciotki; nie widoczna — mówiła, źe odtąd może iść tak ą drogą jaką się jej podoba. Marylka nie odrazu myśl ukrytą odgadła. Odpisała jednak na chybił trafił, ale odpowiedzi nie otrzymała. Minął miesiąc jeden, drugi, trzeci, a pensya wyznaczona przez ciotkę nie nad­

chodziła. Łatwo było odgadnąć, że opieka i pomoc skończyły się raz na zawsze. Trzeba było odtąd samej myśleć i radzić o sobie. Bardzo ją zabolało to pierwsze rozczarowanie.

Pociechę i otuchę znalazła w pracy. Całemi dniami stała przed sztalugą, wykończając obraz, w któ­

rym pokładała całą nadzieję. Budziła się w niej energia niezwykła. W sercu dziewczyny olbrzymiało nieznane dotychczas uczucie miłości własnej. Czuła, że stała się jej jakaś krzywda moralna, lecz zadośćuczynienia za nią szukała tylko w sobie.

Tymczasem życie szło swoją koleją, a z niem jedne po drugich następowały codzienne potrzeby, codzienne obowiązki, względem siebie i drugich. Dawniej, materyalna strona życia załatwiała się niemal bez jej udziału, pieniędzmi ciotki. Teraz cały ciężar starań o byt przygniatał ją nad wszelki wyraz boleśnie. Inna, przyzwyczajona do walki z losem łatwiej dałaby sobie radę, łatwiej obeszłaby się bez wielu potrzeb, zaspakajając tylko najniezbędniejsze. Dla Marylki wybór był trudny. Dziś ostatnie trzy franki oddała na to, ażeby widzieć Sarę B ernhardt, umierająca we »Frou-Frou«; jutro wdziewając rano trzewiki przekonała się, źe pojutrze nie będzie miała w ozem wyjść na miasto. Codzienne starcie się ze sprzecznościami życia i nieumiejętność wynalezienia równowagi wprawdały ją ciągle w stan anormalny. Sprzedany za kilkanaście franków szkic upajał ją radością,

Chętniebym tutaj przytoczył tytuły wszystkich prac jego, ale dla Świata byłby to zbyteczny balast, gdyż sto kilkanaście tytułów hiszpańskich i francu­

skich o fizyce, chemii, geologii, mineralogii, geome- tryi i t. p. niezbyt czytelników Świata by zajęły.

Sądzę więc, źe dostatecznem tu będzie wwli- czenie pism jego wr języku polskim.

Medytacye św. Teresy nad »Ojcze nasz«, przekład z hiszpań­

skiego. Rękopis.

Podróż z Paryża do. Chili. — W dodatku miesięcznym do Czasu. Tom Y i V I. K raków . 1857.

Araukania i jej mieszkańcy. Tłumaczył z hiszpańskiego Zamo- stowski. W ilno i860.

Chili, w Wędrowcu. W arszawa. 1871.

O młodości Mickiewicza, Przegląd lwowski. 1872.

Filareci i Filomaci. Poznań 1872.

Odpust w Andacollo w Kordylierach, w Kronice Rodzinnej.

Warszawa. 1876.

R z u t oka na K ordyliery chilijskie, w »Rozprawach Akademii umiejętności«. K raków . 1879.

W ołania duszy do Boga, przekład z św. Teresy. Rękopis.

Chili, w Kronice Rodzinnej. W arszawa. 1882.

Z życia wiejskiego w Ameryce, w Kronice Rodzinnej. W ar­

szawa. 1883.

List do prezesa Akademii umiejętności w Krakowie, w »Roz­

prawach Akademii«. K raków . 1884.

Uryw ki z podróży do kraju Araukanów, w Kronice Rodzin­

nej. W arszawa. 1884.

O początkach świata, w Kronice Rodzinnej. Warszawa. 1885.

Al e k s a n d e r W a l i c k i.

(8)

a rachunek od szewca lub ze składu farb, którego zaspokoić nie m ogła, doprowadzał ją do rozpaczy. Między dwoma ostatecznościami płynął jej żyw ot Na każdą w ystaw ę, do każdego salonu posyłała obrazy, przyjm o­

wano je, ale nikt ich nie chwalił i nikt nie nabywał. Życie stawało się coraz twardszem, coraz cięźszemi walki powszednie. Żyła ze sprzedaży drobnych pejzażów i szkiców, które handlarze kiedy niekiedy kupowali.

I tak, rok za rokiem mijały lata, bez sław y i szczęścia. Ile razy wyrwawszy się na jakąś dalszą zamiejską wycieczkę świeże wrażenia przeniosła na płótno, krytyka wystawiony krajobraz nazwala niezaw odnie: s a ła tą ; ile razy sm utek swój chciała oddać w posępnem wnętrzu, k ry ty k a wyszydzała jej paletę, twierdząc, żc artystka umie na niej rozcierać tylko ciemne barwy. Pomimo to M arylka nie przyznawała nigdy, że oko jej lub uczu­

cie mogło się omylić. Niezmęczona, niezrażona pracow ała dalej. Teraz tylko podział pracy był inny. Dawniej goniła wyłącznie niemal za sław ą, teraz coraz więcej czasu musiała poświęcać dla chleba powszedniego. Ciągła walka wyrobiła w niej zaciętość, dumę wyniosłą i niemą, z jaką znosiła niepowodzenie. Św iat marzeń i pracy pochłaniał ją do tego stopnia, źe nieraz szklanka m leka i bułka stanowiły całe jej pożywienie dzienne.

W ykończała właśnie do trzyletniego salomt wielki obraz: Poranek wiosną. Pracow ała długo. Dopiero po południu przypomniała sobie, że od rana w ustach nic nie miała. Nagle uczuła głód wielki. R zuciła paletę i pędzel na stołek i w fartuchu pobiegła do sklepu kupić bułkę i sera.

Zawijano jej bułkę i ser w papier, a M arylka, oczekując, stała z w yciągniętą ręką, kiedy posłyszała ku niej zwrócone pytanie:

— Pani jesteś m alarką ?

Głos był ochrypły i gruby. Spojrzała w tę stronę zkąd się słyszeć dawał. Za wysokim kantorkiem kupieckim sterczała jakaś głow a tłusta, z małemi wsuniętemi w policzki oczkami:, ze zwieszonem podgardlem, pofałdowanem w kilka składów, podobna do głowy yorkschirskiego opasionego wieprza. Oczki te m igały jak światełka i spoglądały ku niej.

Pytanie pochodziło wyraźnie od siedzącego za kantorkiem człowieka. M arylka odskoczyła w bok, rzuciła m u: »tak jest panie« — i ze sklepu wybiegła. Parę tygodni minęło od tego czasu. »R anek wiosenny«

już był oddany do salonu. M arylka rozpięła inne płótno, w ęglem szkicowała tło nowego obrazu i myślała ze smutkiem o tem , że farb braknie, a w kieszeni nie ma ani susa.

K toś zadzwonił. Mocne, aroganckie szarpnięcie dzwonka nie podobało się dziewczynie. N ikt jeszcze nie śmiał tak do niej dzwonić. Z węglem w ręku do drzwi się zbliżyła i otworzyła. Na progu ukazała się niezwykła postać, niby beczka chodząca, do której dorobił ktoś na żart głowę i nogi. Twarz tłuszczem zalana, połyskująca, przejęła ją wstrętem.

— Czego pan sobie życzy?

Był to episier ze sklepu, w którym kupowała ser i bułki. S tał na progu i jak z kowalskiego miecha wydym ał z siebie powietrze.

— Oh ! jakże pani wysoko mieszka ! Zmęczyłem się ...

Stał i sapał.

M arylka nie wiedziała co począć.

Episier, sapiąc, wodził powoli okiem po obrazach i pracowni.

— Przepraszam p a n ią ... pani pozwoli mi usiąść i odpocząć nieco .. . Sapał i wzdychał.

-— Przychodzę w interesie ...

— Służę panu ...

R ę k ą wskazała krzesełko, na którem tłusty mieszczuch usiadł ostrożnie, jakby bojąc się, ażeby nie złamało się pod ciężarem jego ciała.

— Mówiono mi — rzekł, zwracając ku niej twarz połyskującą — że pani jesteś dobrą m a la rk ą ...

Patrzył to na obrazy, to na dziewczynę zdumioną i zaciekawioną niezwykłym widokiem.

— W łaśnie pragnąłbym — ciągnął powoli — obstalować mój portret i szukam dobrego m alarza...

M arylka ledwie nie parsknęła śmiechem. Przybrała jednak poważną minkę. Z początku, na m yśl, źe ta karykatura kilka godzin dziennie spędzać będzie w jej pracowni, coś jak obrzydzenie ścisnęło ją za gardło, ale przypomniała sobie, że farb braknie w pudełku, a to przypomnienie wnet ją skłoniło do zadania sobie przymusu. Skinęła więc potakująco głow ą i rze k ła :

— Bardzo dobrze ...

Portret miał być w połowie naturalnej wielkości. Umówiono się o godzinę posiedzeń. O zapłatę M a­

rylka nie śmiała zapytać, ale episierowi nie brakło odwagi.

— Zapomnieliśmy o rzeczy najważniejszej... ile pani żąda ?

Rumieniec wystąpił jej na lica. Lękała się powiedzieć zbyt wysoką cenę, ażeby nie stracić roboty.

Episier odgadł przyczynę wachania.

— Ponieważ robota pani podoba mi się bardzo — okiem wodził po rozwieszonych obrazach — m ogę pani ofiarować najwyższą c e n ę . . . sto fran k ó w ...

Mówił, a oczu z dziewczyny nie spuszczał. B adał jakie to wrażenie robi. M arylka zczerwieniała i zbladła na przemiany.

— D obrze... — odrzekła.

— Jeżeli pani sobie życzy m ogę zostawić zadatek?

Pytanie to obudziło w niej uczucie głodu.

— I owszem ... proszę...

Mecenas sięgnął do kaletki, w yciągnął pięć sztuk dziesięciofrankowych i na stoliku położył. M arylka stała zakłopotana, zmięszana; na pieniądze ani spojrzała.

— Pięćdziesiąt franków — rzekł episier — niech pani przeliczy... o, pieniądze trzeba zawsze liczyć...

(9)

Ś W I A T 105

C Z E S Ł A W J A N K O W S K I .

«

k f ^ A j . Krolowa burz,

Zstępuje już’

Z lodowatego tronu ; A u jej nóg,

I świerk i buk,

Strząsają resztki szronu.

I \w kt, i wnet, rzece, het,

ozpękrią lodów ło m y ; w dali już,

W przebłysku zórz, W iosenny świt widomy.

W .

Be ł z a. ' ? .

V

f

' . . m m fa m

v : ' ' .

(10)

Pow stał z krzesełka i z .miną protektora począł rozglądać się po pracowni. U daw ał znawcę.

— Pani masz zdolności... Mój przyjaciel Monsieiir M ic h e l... pani go zna z a p ew n e ... to także zdol­

ność nie ladal Nieraz w godzinę namaluje taki obrazek, źe się oderwać od niego nie m o ż n a ... ale pani masz lepszy pędzel, śmielszy, pew niejszy. . . Mógłbym być pani pożytecznym ... mam stosunki, znajomości... jestem krewnym pani B oucicaut... tej z magazynu Bon Marche, co ma piętnaście m ilionów ...

Mówienie go męczyło. Odsapnął i ciągnął dalej :

—■ O, ja za sztuką przep ad am ... i za a rty stk a m i... Postanowiłem ożenić się z a rty s tk ą ...

Połyskującemi malutkiemi oczkami patrzył na dziewczynę jak kot na myszkę. Spojrzenie tłuściocha spoczęło na zakrytych płótnach.

— Co tam pani chowasz? — pytał, przystrajając twarz swoją w minę filuterną. — Może jaka ładna główka mężczyzny?

— Nie, myli się p a n ... rozpoczęte obrazy.

— Rozpoczęte? Pokaż p a n i...

— Kiedyż będzie pierwsze posiedzenie? — spytała go, biorąc paletę i pędzel do ręki na znak, że pragnie, aby jej nie przeszkadzano.

— Powiadomię panią — odrzekł z pośpiechem. — A le pani zabierasz się do roboty ? Uśmiechnęła się do niego, ażeby szorstkość wyrazów i czynu złagodzić.

— O, t a k ...

Episier wyciągnął poufale tłustą rękę.

— A więc do w idzenia... Proszę wierzyć, że ze względu na panią posiedzenia nasze będą dla mnie bardzo miłe.

W yglądał obrzydliwie: twarz mu poczerwieniała, oczy zalały się krwią. N a progu jeszcze do niej się zwrócił:

— Nie potrzebuję mówić o tern, źe kredyt w moim sklepie jest dla pani otwarty.

W ysunął się nareszcie i zniknął. M arylka co rychlej klucz w zamku obróciła. Pędzle i paleta z rąk jej wypadły. Usiadła, zakryła twarz obiema rękam i i płakać poczęła. Gdyby ją kto zapytał czego płakała nie potrafiłaby z pewnością odpowiedzieć. Coś jej sprawiało przykrość, coś ją bolało, upokarzało. Doznawała takiego uczucia jakiego kw iat doznawać musi, kiedy nielitościwa dłoń obrywa zeń liść po listku.

Marzyła o szczęściu, które jej da sztuka... o sławie, która wieniec u nóg jej z ło ż y ... Tymczasem wieńce były cierniowe, a zamiast szczęścia sztuka poiła ją goryczą i smutkiem. Nagle zrodziła się w jej głowie myśl okropna: »Może nie jestem artystką, lecz tylko rzemieślnikiem?».

Po krótkiej walce wewnętrznej otarła łzy i wstała. W yprostow ała się, z gorączkową energią pochw y­

ciła pędzel i paletę. M igał przed jej oczyma w strętny obraz episiera, protektora sztuki, a śmiech jego przy­

pomniał jej satyra, którego w Monachium pozostawiła. Poczęła szybko mięszać farby i rzucać je na płótno, jak b y pragnęła zająć myśl i oko, ażeby napastujące ją widma wypłoszyć z duszy, ażeby budzące się w niej wątpliwości rozpędzić. Nie odstąpiła od sztalugi do późnego wieczora. Noc dopiero wytrąciła jej pędzel z ręki.

R ano wystała z takim bólem głowy, z takim smutkiem w duszy, że pracować nie mogła. Ubrała się i wyszła

— bez celu. Przez A ven u e de I’ Observatoire doszła do ogrodu Luxem burgskiego, zfamtąd na bulw ar St. Michel, minęła most na Sekwanie .i znalazła się koło Luvru. Nawróciła do dawnego Tuilleryjskiego ogrodu i tam w cieniu platanów usiadła. Świeżość powietrza, odosobnienie — orzeźwiły ją. W stała z ławeczki z zamiarem powrócenia do domu. W achała się chwilkę, w którą stronę nawrócić.

— Pójdę na w y staw ę... wszak to niedaleko — szepnęła.

W eszła na Pola Elizejskie i w chwilę potem znalazła się w salonie. Chciała zobaczyć swój »Poranek wiosną«. Skierowała się w tę stronę, gdzie jej obraz wisiał, wzięła krzesło i naprzeciwko usiadła. Po niejakimś czasie usiadło przy niej dwóch panów.

— I ten należy — mówił jeden z nich — do tej samej kategoryi obrazów, o której można powiedzieć:

jest tu coś i nie m a nic. Jest tu krajobraz, ale nie m a artysty.

U w aga nieznajomego zrobiła M arylce niesłychaną przykrość, lecz udała obojętność, pragnąc wysłuchać do końca co mówić będzie.

— M alarstwo — wygłaszał dalej jej sąsiad — stało się teraz czemś podobnem do mody; wszyscy malują. Ci, którzy dawniej malowali szyldy, teraz malują krajobrazy. Widzisz pan — rę k ą skinął ku wiszącym obrazom, — to siano i tę sałatę niebyw ałego zabarwienia, chorobliwego jak umysł artystów. Tw órcy ich zaliczają siebie do naturalistów, impresyonistów, wyznawców plein-airu, chociaż są poprostu malarzami szyldów, malarzami portretów : krów, cieląt, owiec, koni. Arcydzieła ich m ogą być zawieszone tak dobrze w nowoży­

tnym salonie sztuki jak nad stajnią, mleczarnią lub składem siana. Sztuka ich i ich artyzm tyleż są warte co oni sami jako ludzie. Niezdolni podnieść się do wyżyn duchowych, nie umieją wynaleść piękna w brzydocie.

T aka sztuka odpowiada ich poziomowi umysłowemu i moralnemu. Naturalnie trzeba z tej gromady wydzielić zarozumiałych lub zaślepionych, którym jako ludziom chorym wiele wybaczyć można.

— W edług tego co pan mówisz sztuka nowożytna nie wiele warta?

— O, tego wniosku nie wyprowadziłbym w c a le ! Nie brak nam genialnych m alarzy... ale to nie ulega wątpliwości, źe ogólny poziom sztuki obniżył się bardzo. Dokładna znajomość rysunku pozwala przezwy­

ciężyć wiele trudności, ale nie da człowiekowi duszy. Posiadam y wielu malarzy, ale mało a rty s tó w ... Ten

»Poranek« n ap rzykład... Co to jest? powiedz pan. Najpospolitsza panieńska m ala tu ra ! Czy pan doznajesz jakiego wrażenia, patrząc na ten »Poranek« ?

— Żadnego.

— Bardzo naturalnie, bo w nim nie ma. ani prawdy, ani poezyi, ani uczucia, ani myśli, jednem słowem

nikt tu nie dopatrzy talentu. Przypatrz się. pan tylko. Czy to oświetlenie jest oświetleniem porannem ? Nie.

(11)

Ś W I A T 107 Jest to światło możebne w południe, ale nie przed wschodem słońca. Widzisz pan ten odcień różowy na wierzchołkach drzew. Zkąd się tu wziął ? Słońca jeszcze nie ma.

— To wszystko p raw d a ... ale rysunek poprawny.

— Gdyby do utworu artystycznej fantazyi potrzeba było tylko poprawności rysunku zgodziłbym się, że malarz ma talent. Co do mnie widzę tu wprawną rękę, ale i płytką duszę artysty. Są tu drzewa, cienie, światła, jest krajobraz — ale nie ma poranku. Czy doznajesz pan wrażenia świeżości porannej ? Czy widzisz pan na pół przeźroczystą gazową zasłonę mgieł, unoszącą się nad drzewami? Czy na tych liściach dostrzegasz pan wilgoć skroplonej rosy? Nie. Jest to piękne malowidło, bez pięknej ludzkiej duszy.

— Tego bym znowu nie powiedział.

— Tak, masz pan słuszność, może jestem za surowy. A le pan oglądasz pierwszy obraz tego malarza, a ja już dwudziesty, i w każdym widzę to samo. Dla mnie przynajmniej nie ulega wątpliwości, że talent i umysł artysty są mierne. Przedewszystkiem maluje ciągle krajobrazy; do tego potrzeba być albo poetą albo miernością. M alarz-poeta dla tego ucieka do natury, że w niej czerpie twórczą siłę; malarz-robotnik, chociażby bardzo wprawny, maluje krajobrazy dla tego, że mu się wydają najłatwiejszemi. Schodzi.. . do roli kobiety.

— Czy sądzisz pan, że taki malarz do żadnego innego tematu nie posiada siły?

— Prawie. Do szerszej koncepcyi potrzeba twórczości, pierwiastku dramatycznego w duszy, a kobiety bardzo rzadko obdarzone są temi przymiotami w granicach równowagi.

— Pan powiedziałeś kobiety?

— T a k ... jest to właśnie obraz pędzla kobiety.

Jeden z rozmawiających podniósł wzrok do góry i zatrzymał go na złoconej tabliczce, na której było wypisane nazwisko. Począł — śmiejąc się — sylabizować.

•— Cóż to jest? Sz - rz - sz - s k i... Bardzo proszę odgadnąć po jakiemu to pisane?

Na tabliczce był n ap is: Chrząszczewska.

— To przecie polskie nazw isko... Muszę go sobie zanotować i pokazać żo n ie...

W yjął notyskę i wpisał.

— Zona pana zna ten żargon ?

— D oskonale... Przecież Polacy posiadają takich znakomitych malarzy ja k : Matejko, Siemiradzki, B randt, Chełmoński, A ndriolli...

W stydził się przyznać, że jest Polakiem, nazwisko miał niemieckie.

— To są przecie Rosyanie?

— Tę różnicę, to już żona moja panu w ytłum aczy... ja nie jestem ani dość biegłym etnografem, ani lingwistą.

Podnieśli się obaj z krzeseł i wyszli.

M arylka także do domu wróciła, ale już pędzla do rąk nie wzięła. Rozmowa nieznajomych wywołała wrażenie ukłócia szpilki, które ją nagle ze snu obudziło. Przebudzenie było tem boleśniejsze, że prze­

rwało rozkoszny sen, zmusiło z innej strony spojrzeć na życie. Przez kilka dni następnych nie m ogła pracować;

traciła odwagę i wiarę. Spostrzegła, że posłanie z kwiatów, które sobie usłała nagle znikło, że różowa zasłona, którą świat powlekła — jak mgła rozwiała się, a ona sama i ludzie ją otaczający przybrali szarą barwę rzeczywistości. Pierwszy raz w życiu spojrzała w głębię duszy własnej i usiłowała zdać sobie sprawę z tego co nazywano talentem, oraz z rezultatów, jakie za pomocą niego osiągnęła. Było to kilka dni tortur prawdzi­

wych, po których nastąpiła bezwładność fizyczna i umysłowa. Ludzie, świat — wszystko stało się dla niej wstrętnem. Zamknęła się w pracowni, na drzwiach przybiła kartk ę: »nie przyjmuję» — i pozostała w po­

koju tylko z własnemi myślami.

Pew nego dnia przed wieczorem posłyszała silne targnięcie dzwonka. Siedziała przy oknie otwartem, ale nie ruszyła się z miejsca, ażeby otworzyć. Młoda stojąca pod jej drzwiami kobieta, po długiem dzwonieniu

— niezrażona — zeszła do loży concierge'^ i spytała czy panna Chrząszczewska jest w domu.

— W domu — odpowiedział jej obojętnie.

— Dzwoniłam ... Nie odpowiedziano mi.

— Proszę mocniej dzwonić... jest w domu z pewnością.

Nieznajoma weszła znowu po schodach, znowu przed drzwiami stanęła i tak mocno jak przedtem dzwonić zaczęła. Była to Józia, którą los — w podróży po świecie — zagnał do Paryża. Przyszła jej myśl zawołać. Przyłożyła usta do dziurki od klucza i krzyczała:

— Marylko! M arylko! O tw ó rz...

Nagle za drzwiami coś się poruszyło. M arylka na dźwięk znanego głosu szybko powstała z krzesła i jak w ryta stanęła. Nie była pewną czy się myli czy zgadła. Józia powtórzyła wołanie. Drzwi otworzyły się z trza­

skiem i dwie przyjaciółki padły sobie w ramiona. Dość było jednego spojrzenia, aby Józia odgadła zmianę jaka zaszła w materyalnem, a po części i moralnem położeniu Marylki. Udała jednak, że nic nie widzi.

— Byłabym nigdy tu nie odszukała ciebie, gdyby nie mój mąż.

— Jakto mąż ?

— Od dwóch lat jestem zam ężną... pozazdrościłabyś mi męża, jest także artystą.

M arylka spotkała się ze spojrzeniem przyjaciółki i myśl jakaś nagle w głowie jej błysnęła.

— W ięc cóż? Jakimźe sposobem dowiedziałaś się o mnie?

— Zdarzenie nadające się do pow ieści...

— Ciekawą je ste m !

— Otóż w iesz... pewnego dnia mąż mój poszedł ze swoim przyjacielem krytykiem do salonu. Tam

wpadło mu w oko nazwisko polskie. W raca więc do domu i mówi do mnie: zjawiła się nowa gwiazda na

(12)

Z T E K I S Z K I C Ó W F R A N C I S Z K A S T R E 1 T T A .

. -<

horyzoncie polskiego m ala rstw a ... Pomyślałam wtedy o tobie. Któż to ? .,. Panna Ghrząszczewska. Możesz sobie łatwo wyobrazić moją radość ...

M arylka słuchała opowiadania z pew ną przykrością.

— Jest w tem coś jeszcze nadającego sie do nowelli. Nic ci maż nie mówił wiecej ?

— Nie.

— Nie powtarzał ci rozmowy jaką miał z krytykiem ?

— I owszem ...

— Nie mówił ci, że obok nich siedziała na krześle kobieta, także na.obraz patrząca?

— A ni s łó w k a ... Zaciekawiasz mnie.

— Zaraz ciekawość twroją zaspokoję.,, tą kobietą byłam ja.

— A ch, moja droga, czy to być może? Mąż mówił mi właśnie, żc krytyk zbyt surowo oceniał pracę autorki »Poranku«.

— Surowo ... ale słusznie.

M arylka w ciągu kilku dni walk wewnętrznych stała się podobną do owej greckiej arfy eolskiej, dla której dosyć było powiewu wiatru, ażeby grała. W spomnienie kilku chwil tak jeszcze niedalekich, jakie razem w Monachium spędziły, długich rozmów o sztuce, przebytych sm utków i nareszcie wniknięcie w siebie nastroiły dziewczynę do szczerej spowiedzi przed przyjaciółką.

— Przypominasz sobie m ego satyra z pracowni monachijskiej.? — spytała.

— O, d o sk o n a le ... Cóż się z nim stało?

— Został w Monachium, ale duch jego'szyderczy powędrował za mną.

— Co mówisz!

— Zagnieździł się w mojej pracowni, siedział zawsze nad sztalugam i i śmiał s ię ...

— Z drogi obranej przecież cię nie sprowadził?

— T a k ... ale zmusił mnie do poznania siebie. Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej zaczerpnę­

łam. Gdybym ich przewyższała rozumem i sercem, wychowanie otrzymane przydałoby się może na co — bez tego było mi kulą u nogi. Pow tóre przekonałam się, że artystką nie jestem wcale, ale marzycielką tylko. Odro­

binę wrodzonego uczucia piękna wrzięłam za talent, kształciłam go przy pomocy tych środków jakie nowo­

żytna technika daje dość łatwo i w końcu, kiedy przyszła epoka samodzielnej pracy, przekonałam się, że brakuje mi twórczej siły. Umiem kopiować, ale nie umiem moim kopiom dać duszy. N a zwykłego śmiertelnika posiadam za wiele, na a rty s tk ę ... za mało.,

— W ięc rozstałaś, się tak prędko ze swojem ulubionem marzeniem?

— Im prędzej tem boleśniej, ale taka to już moja n a tu r a ... W olę wyrywać myśli z serca, niż odklejać

je powoli.

(13)

M A K S Y M I L I A N G I E R Y M S K I .

Z saluńn Al K ry w u lta w W arszaw ie.

A R T Y L E R Y A K O N N A Z A J E Ż D Ż A J Ą C A N A P O Z Y C Y Ę .

ŚWIAT

(14)

Józia chciała pocieszyć zasmuconą dziewczynę.

— Moja drog-a* kilka niepowodzeń — r z e k ła — wypchnęło cię z równowagi, do której prędko wrócisz.

0 ! jeszcze wiele zdobyć możesz !

M arylka zaśmiała się przymuszonym śmiechem.

— Chcesz mnie pocieszyć... Mylisz się, moja droga, co do mojej, przyszłości: ja równowagi nie odzyskam nigdy i nic nie zdobędę. Trochę za późno tylko do tego przekonania przychodzę. Dusza ludzka podobną jest do w a g i: im ona jest prostszą, im ramiona krótsze, tern równowaga następuje prędzej; ale jeśli jest zbyt wrażliwą, jeśli nadto szerokim promieniem roztwiera ramiona, wtenczas równowaga zdobywa się trudno, a lada powiew wiatru ją narusza.

— D la czegóż koniecznie ty masz być tak ą w agą?

— Albo ja wiem? W iem tylko, ie jestem. W ychow anie wykształciło sztuczną wrażliwość i nieró­

wność uczucia.

— W padasz z jednej ostateczności w drugą, z optymizmu w pesymizm.

— Jest to chyba właściwością naszego wieku — odpowiedziała z przymuszonym uśm iechem .— Zresztą, nazwij to sobie jak chcesz; ja, rozważając krótkie życie moje, przychodzę do tego przekonania, ze większość nieszczęść ludzkich pochodzi z niespełnienia urojonych zachcianek, narzuconych nam wychowaniem i politurą cywilizacyjną. Gdyby mnie, zwykłą śmiertelniczkę, kształcono i przyzwyczajano do codziennej naszej roli, do codziennych obowiązków, gdyby mi przez m głę różową nie pokazywano zaczarowanych światów, byłabym się trzym ała ziemi i nie zryw ała do Ikarow ego lotu. Przypominasz sobie naszą rozmowę w Monachium ?

— O , pamiętam !

7

— Pragnęłam pędzlem i farbami wypowiedzieć wszystko co mi się roiło i m arzyło... I cóż ? Nic nie powiedziałam, bo pokazało się, źe nic z siebie wydobyć nie potrafiłam. Pragnęłam bogactw a? Mam go może?

T a ubożuchna pracownia, w której maluję portrety episierów jest najlepszem świadectwem. Pragnęłam podnieść się wyżej, chciałam s ła w y ... i trochę słońca roztopiło wosk, k tóry zlepiał pióra moich skrzydeł. Nie umiałam iść ręka w rękę z rzeczywistością; myśli moje i zamiary przewyższały zawsze moje siły.

— Cóż myślisz robić z sobą ?

— Nie wiem. W iem tylko, że się nie odmienię, bo to nie leży w mocy ludzkiej. W iem tylko, że czuję osamotnienie, gorycz, smutek. Straciłam marzenia, a na ich miejsce nic nie zdobyłam. B rak mi serc ludzkich, rodziny, c ie p ła... nie dla ciała, lecz dla duszy.

W czasie rozmowy przyjaciółek zmierzch zapadł. Po nim noc nadeszła, a rozmowa ciągnęła się dalej 1 była, zda się, nieskończoną.

W reszcie pożegnały się i Józia wróciła do domu. M arylka siedziała przy otwartem oknie i dalej sama z sobą prowadziła rozmowę.

Przez okno widać było szare dachy domów, które w poszarpanych, nierównych liniach piętrzyły się przed jej wzrokiem i ginęły kędyś w przestrzeni dalekiej. Między niemi m igały niekiedy okna m an­

sardowe, migocząc róźowemi światełkami lamp. Po nad dachami wisiała świetlana atmosfera gazowa, a z góry, z ciemno-błękitnej kopuły nieba m rugały gwiazdy, niby zmęczonemi sennemi oczyma. W szystko to całym niewidzialnym ciężarem przygniatało siedzącą przy oknie dziewczynę. Ona m yślą przedzierała się dalej poza dachy mieszkań, poza te światełka migocące na poddaszach, kędyś po pod gwiazdy iskrzące się w błę­

kitach i patrzyła na inny kraj, innych ludzi. Z uryw anych opowiadań krew nych wysnuwała sobie w duszy daleki rodzinny krajobraz, którego nie oglądała nigdy. Z pod gwiaździstych wyżyn widziała jakąś płaszczyznę bezbrzeżną, równą, bujną traw ą porosłą, która wśród nocy nabierała czarnego koloru. Zdaleka słychać było wycie wilków, a głosy ich mnożyły się z echem i po czubach traw ślizgając się, leciały nie wiedzieć gdzie, nie wiedzieć gdzie g in ę ły ... Tu lis z kępy mietlicy wysunął pyszczek, spogląda na gwiazdy, szczeka i wie­

t r z y ... Dziewczyna zapatrzona w ten wym arzony krajobraz, otwierała szeroko piersi i zdawało się jej, że wciąga w siebie arom at traw--, świeżość nocy. Czuła jak ta natura bez ludzi uspokaja ją, kołysze, szepcze coś słodkiego do u c h a ...

— Ach, gdybym się tam dostać m o g ła ! W ym ieniłabym wszystkie skarby moich marzeń za s p o k ó j...

Powoli jednak krajobraz wym arzony rozpływał się, niknął, a przed jej wzrokiem pozostały tylko dachy, światełka lamp mieszkańców ubogich strychów i po nad niemi kawał rozpiętego nieba. Poczuła chłód. W stała i zamykając okno, m yślała sobie:

— Nowy wąż mnie kusi, czyż na nowe sm utki?

W tem od dołu śmiech szorstki doleciał do jej ucha. M arylka drgnęła. Przypomniała satyra.

— Śmieje się ze mnie, przeklęty!

Pr. Raw i t a.

S Ę D Z I A Z

E l Alcalde de Zalani ca, który wzorem Berlina i W iednia ma się dostać równie na naszą scenę, jest zdaniem większej części krytyków najszczęśliwszym scenicznym utworem Kalderona, a zarazem najcie­

kawszym, bo zadaje kłam mniemaniu, źe wielki tw ór­

ca dram atycznych typów nie umie przedstawiać cha­

rakterów w rozwoju, jak Sofokles lub Szekspir.

W istocie, przypomnijmy znane figury kalde-

Z A L A M E I .

ronowskich dram atów: Don Gutierre’a i M encyę z Le­

karza swego honoru, Don Fernanda z Niezłomnego księ­

cia, Don Felixa i Laurę z D om u o dzmi bramach, Cypryana z Czarnoksiężnika; wszystkie one schodzą ze sceny tak, jak na nią wstąpiły, nie wykazawszy własnego indywidualizmu, ale indywidualizm całego szeregu jednostek, równych im stanem i sytuacyą.

Don Gutierre z sw ą plem ienną zazdrością Hiszpana

(15)

Ś W I A T 111 jest prototypem wszystkich mężów: zabija żonę nie­

winną, na podejrzeniu jedynie zemstę swą oparłszy i natychm iast z królewskiego rozkazu prosi o rękę drugiej, na zaręczynowy dar rzucając jej groźbę, źe w razie niewiary (któż wie znowu, czy nie urojonej), jak tamtej żyły otworzyć każe. Mencya jest nie­

zmiennym modelem nieszczęśliwych małżonek; tyle jej winy, źe przed konwenansowem zamęźciem kochała innego; na jej krzywdę i zgubę pracuje fatalność;

umiera nie jako pokutnica, lecz ofiara. Fernand jest typem cierpliwego chrześciańskiego księcia; Cypryan typem nawracającego się na chrześciaństwo pogań­

skiego młodzieńca. Figury komedyi de Capa y espada wracają jeszcze jednostajniej: kawalerowie rycerscy, zapalni, nieśmiali; damy zalotne, kochliwe, przedsię­

biorcze ... Dodajmy drażliwych na honor córek i sióstr męża i brata, dodajmy lokaja i pokojówkę, a otrzy­

m amy kom plet osobistości wypełniających teatr Kal- derona, w pierwiastkach tych upodobniony do starej włoskiej commedia deü’ arte. Postacią jedyną, która obok A lkada urabia się w oczach widza, na scenie, byłby Zygmunt z »Życia snem«, gdyby go poeta nie był uczynił symbolem.

Tak więc, skoro po przejrzeniu kilkudziesięciu kalderonowskich sztuk trafi się na Alkada z Załamei, zadziwi on odrazu jak niezwykłe zjawisko i prawie zaniepokoi, jak każda rzecz niespodziewana. Zkąd się wzięli ci ludzie ? . .. Nie widziało się ich jeszcze : ani tego hardego wieśniaka, który królowi w oczy pra­

wo w y k ła d a ; ani tego oczajduszy generała, odtwo­

rzonego niewiadomo z jakich dokumentów, czy pa­

miętników, a mającego już takim dla historyi na wieki pozostać; ani tego kapitana kochającego w y­

stępnie i popełniającego gw ałt, jakiegoby się najzako- chańszy galan nigdy nie był dopuścił; ani tego śmie­

sznego hidalga, dumnego po olimpijski! na swój ród, zadurzonego kichotycznie w pięknej Izabelli; a prze- dewszystkiem nie spotkało się takiej figury kobiecej, ani takiej tragicznej sytuacyi, jak owa w akcie trze­

cim, niewidziana chyba aż do W. H ugo u żadnego wielkiego poety.

To też twarze krytyków zawisły nad tym utwo­

rem głęboko zadum ane; Katalańczycy utrzymują (między innymi prof. Vidal y Valenciano w Barce­

lonie tłum aczył mi), że K alderon napisał tę komedyę w czasie pobytu swego w Katalonii i źe A lkad Pe­

dro Crespo jest z krw i i kości K atalańczykiem , bu­

tnym obrońcą ludowych swobód, nie mogącym nigdy znieść kastylskiego despotyzmu. Może i praw da:

przynajmniej w tem świetle A lkad rośnie do ogrom ­ nej wyżyny, jako rzecznik demokracyi i wolności, pojęć nieznanych za Filipa II, nieznanych nawet w czasach Kalderona i później nawet, — aż do dni ostatnich.

A kcya dramatu — w oryginale nosi nazwę tragi - komedyi — przedstawia się pro sto : wojska wracające z Flandryi pod wodzą Don Lopesa de Figueroa zatrzymują się w małej wiosce kastyl- skiej, Zalani ei. Kapitan Don Alvaro otrzymuje kw a­

terę w domu zamożnego wieśniaka Pedra Crespo;

słysząc o jego pięknej córce, rozdrażniony, iż ją przed nim chowają, dostaje się pół przemocą, pół fortelem do jej m ieszkania; widok pięknej dziewmzyny i nie­

możność zbliżenia się do niej wprawiają go w sza­

leństwo; do tego koncert wyprawiony pod oknami Izabelli, podczas gdy generał z Crespą wieczerzali w ogrodzie staje się powodem, źe Don Lope każe

wojsku natychmiast w^yruszyć w dalszy marsz; w chwili, gdy opuszczają wioskę, kapitan z pomocą towarzyszy porywa Izabellę i unosi ją do la s u ... Zapada n o c ,—

akt trzeci rozpoczyna się o samym świcie. Z jednej strony wśród zarośli słychać jęki Crespa, którego żołnierze przywiązali do drzewa, przeszkadzając po­

goni za uwodzicielem; z drugiej wychodzi Izabella i rozpoczyna m onolog:

O niech nigdy nie zaświta Moim oczom piękny d zień ; Niechaj się zasnują w cień,

Niech się w nich mój wstyd nie czyta!... etc.

jakiemu rzewnością równych mało napisał Kalderon.

vSpostrzega o jc a ,.. To spotkanie, potem skarga córki i straszna opowieść należą do najtragiczniejszych efektów, jakie kiedykolwiek oglądała scena i do naj­

trudniejszych , jakie odtwarzali artyści. A k to rk a , która potrafi scenę swą odegrać tak, aby wśród tej realistycznej opowieści nie była draśnięta dostojność nieszczęścia i aby figura Izabelli wyszła etycznie czysta i jasna, — przejdzie istotnie ogniową próbę talentu.

Crespo jest wzniosły; koi rozpacz córki i wró­

ciwszy z nią do wioski, każe wnieść skargę na uwo­

dziciela. Po drodze dowiaduje się, że dnia poprzednie­

go obrano g-p alkadem czyli sędzią; dowiaduje się także, iż kapitan, którego brat Izabelli Juan mszcząc się ranił w pojedynku, równie powrócić musiał. Do izby jego wchodzi Pedro Crespo, już z laską w ręku, znakiem sędziowskiej władzy. Naprzód, jako ojciec, błaga go na kolanach o wrócenie czci dziewczynie ; wyszydzony i niewysłuchany powstaje jako sędzia, gro­

źny i mściwy. Mimo, źe z więzienia chce swego kapitana gw ałtem wydobyć Don Lope; mimo, źe sam król nadciąga, Crespo zwołuje sąd i wymierza kapitanowi sprawiedliwość, skazując go na karę śmierci przez garrotę, t. j. uduszenie żelaznym łańcuchem, córkę zaś posyła do klasztoru. W ostatniej scenie stają naprzeciw siebie król-prawodawca i chłop-sędzia, wykonawca praw jego; i oto pierwszy, choć gniewa go, że śmiano osądzić królewskiego żołnierza cywilną jurysdykcyą musi przyznać słuszność argumentom

a lk a d a :

». . . Sprawiedliwość tw a cała Ma jedno, a nie dwa ciała;

Jeżeli zaś uzbrojona

K rólu mój, w mnogie ramiona, Czyliż z celem się rozmija, Ze jedną ręką zabija, Zamiast iżby zabić drugą ?« . . .

Sztuka trzymana jest w nastroju tragicznym, ale nie tyle, aby nie pozostawiono szerokiego pola humorowi w pysznych figurach, jak tego rycerza Nuńa, który o godzinie trzeciej z południa każe so­

bie podać wykłuwaczkę, choć nie jadl obiadu, a na żart swego wygłodzonego gierm ka odpowiada:

»Jeśli ten, co jadł bażanta Utrzymywać zechce, żem ja

Nie jadł, — powiem mu, że k łam ie!

T u go skarci dzielne ramię, T u go przyjmie święta ziemia«.

i który z heraldyczną dumą utrzymuje, źe

»Nie pozwoliłby się zrodzić Inaczej, jeno z hidalga«.

Pełni humoru są Juan i żołnierz Rebollcdo i mar-

kietanka Iskra; sami Crespo i Don Lope niezrównani,

jeden gdy po żołniersku przeklina swoją podagrę,

drugi gdy wtóruje mu, jako uprzejmy gospodarz. Z nic-

(16)

zmierną sztuką schodzi poeta zwolna ku smutkowi : rzewne jest pożegnanie Juana, który odjeżdża w sze­

reg i; po zgiełku i huku następuje chwila sielskiej ciszy, kiedy Crespo zasiada z córką przed domem, aby użyć wieczornego ch ło d u ; w tę harmonijną sym ­ fonię spokoju spada nagle gwałtow ny rapt kapitana i tragiczne rozwiązanie.

Rzecz ciekaw a, czy kom edya ta , obfitująca w tyle scenicznych efektów i poetyckich piękności, a bynajmniej nie przestarzała, skoro dopiero öd nie­

dawna weszła np. na wiedeńską scenę i takiem ogrom- nem cieszy się u tamtejszej publiczności powodze­

niem, dozna i u nas takiegoż szczęsnego losu?

Ed w a r d Po r e b o w i c z.

B A J K I

O P O W I A D A N E D Z I E C I O M

PR ZEZ

A D A M A M I C K I E W I C Z A

a p r z e z c ó r k ę j e g o s p i s a n e .

R A E :

I,

Było to na Litwie. Zwiedzał raz tam ojciec mój ruiny dawnego zamku i zauważył przed szcząt­

kami starych murów, z których nic prawie nie po­

zostało, symetrycznie ustawione obok siebie pagór­

ki: jeden większy, cztery mniejsze, a dwa jeszcze mniejsze, widocznie ręk ą ludzką usypane. Oto jak mu wytłumaczono eo miały oznaczać.

Przed laty mieszkał na tym zamku kaszte­

lan, pan możny i dumny, który się był od dawna już pokłócił z sąsiadem , magnatem, wielkiego też m ajątku i nieugiętej dumy. Nieporozumienie to, podsycane coraz to nowemi zajściami, wywołało między nimi jawną, zażartą nienawiść. Pewnego

^ wieczora, gdy burza wściekle szalała na dworze, wicher łam ał drzewa, a raz wraz biły pioruny, k a ­ sztelan siedział przy wieczerzy, otoczony swym dworem. W tem ozwała się trąbka przy moście zwodzonym i zdziwiony sługa wbiegł oznajmić swemu p a n u , źe wojewoda, w powrocie z łowów burzą zaskoczony i zgubiwszy w. lesie dro g ę, za-

" ... . , jechał do zamku w gościnę. Po chwili zjawił się na progu sali sam dostojny gość, w towarzystwie jednego tylko dworzanina. K asztelan pośpieszył na jego spotkanie z w szelką należną a tte n c y ą , witając go i sadzając przy stole. T raktam ent też zaraz kazał wyprawić jak przystało. W ojew oda składał mu dank w układnych wyrazach, ale choć wysilali się wzajemnie na grzeczności tak znienacka w obec siebie posta­

wieni nieprzyjaciele, nie mogli utaić drgającej w głosach, wyglądającej z oczu nienawiści.

W krótce nieznacznie docinać sobie zaczęli.

K ażde słowo rozjątrzało dawne urazy, a dwo­

rzanie, podzielający uczucia swych panów i patrzący na coraz chmurniejsze ich oblicza, z trudnością też tamowali objawy niechęci i gniewu. W reszcie wieczerza się skończyła — burza ucichła. W ówczas wojewoda, który nie był pozwolił, pomimo nalegań kasztelana, w y­

przęgać swych koni, powstał od stołu i unie­

siony pożerającą go, a tak długo tłum ioną nienawiścią,' zamiast dziękować gospodarzowi za gościnność, rzucił na stół woreczek pełen dukatów, m ów iąc:

— D la słu żb y !

— Cóż to? — krzyknął kasztelan, przyskakując do niego i chwytając za karabelę — czy dom mój bierzesz za karczmę ?

— Tłumaczyć się nie m y ślę ! — odrzekł hardo wojewoda, wciskając czapkę na głowę, i dobył szabli.

W ówczas zaślepiony pasyą kasztelan rzucił się na w roga — za nim dwór cały. W mgnieniu oka rozsiekano wojewodę i dwmrzanina, który go bronił, a potem, chcąc zatrzeć ślad tak strasznej zbrodni, nie- tylko trupy wnet zagrzebano, ale zakopano też z niemi w ziemi karetę i ztąd ten duży pagórek, cztery konie tam, gdzie te mniejsze się wznoszą, a pod temi maleńkiemi — dwa ulubione charty wojewody. Tajemnica głęboka pokryła całą tę krw aw ą sprawę i nikt w okolicy się nie dowiedział, gdzie się zadział wojewoda tej burzliwej nocy.

C- yys-;

1 ■ A A

' . ? ' •

Cytaty

Powiązane dokumenty

W undt, przyjrzawszy się jak nieprzymuszenie Zöllner i jego towarzysze badają cuda spirytyzmu i przekonawszy się, źe w tych warunkach, które dla badań

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się