• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 22]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 22]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .

Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A - C Ł A W S Z C Z Y Z N Y .

(Ciąg dalszy).

V I . Ś t o l n k z o s t a j e p o d k c m o r z y m b r a e l a w s k i m . — Z a t a r g z s ę d z i ą z i e m s k i m M i c h a ł e m G r o c h o l s k i m .

W ielkie nieszczęścia spadły na prowincye kre­

sowe w czasie bezkrólewia po Auguście II. Nie w szy­

stkie wszakże jednakowo były niemi dotknięte; źe zaś bracław skie zaprotestowało zbyt energicznie prze­

ciw obiorowi Sasa, zato też przez dwa lata następne odczuwało cały ciężar karza.cei je, za owe nieuzna- nie, ręki. W ojska »auxylarne« zalały prowincyę, obłożyły ją uciążliwą kontrybucyą. Ściągano jak ży­

wność tak i furaż zbyt dowolnie. Jeszcze to nie tak straszne, straszniejszymi były daleko bunty chłop­

skie, hajdamackie kupy, podnoszące się do rzezi poza kolumnami alianckich zastępów. Dowódcy tych osta­

tnich, nazywali je »nieregularnem wojskiem«, albo

»wolonterzami«; organizatorowie z a ś — »kozacką dru­

żyną« — »wolnymi kozakami«. Ziemianie znowu — najgrzeczniej — jeżeli rabusiami ich mianowali. Naj­

dziksze instynkta obudziły się wśród tych tłumów, po tęgo wat. c jeszcze przez indygenów, kierujących się zemstą albo chęcią rabunku. Słusznie wołał jeden z wyborców na sejmiku w końcu 1735 r - odbywają­

cym się w Bracławiu, źe »nie wojska auxylarne nas rabowały, ale hultaje, o których w tym kraju nie trudno« '). I istotnie, lud szalał, więc spokojniejsi tego ludu reprezentanci, szukali schronienia gdziein­

dziej. »Odebranie filiponów rzcczypospolitej, a najwię­

cej w województwie bracławskiem znajdujących się, wyprowadzenie onychże z żonami i dziećmi, i sprzę­

tem na kilkadziesiąt tysięcy ludzi z końmi i wozami, jako też i chłopów z tymi filiponami 2)« szkodliwie wpłynęło na ekonomiczne w arunki, robo­

czej siły zabrakło, a tu podatki płacić należało, pod grozą rabunku, a nie­

kiedy i gardła. Hajdamactwo wszakże, powtarzamy raz jeszcze, najdo- tkliwiej dało się we znaki w 1 7 3 4 r°ku. Na przestrzeni województwa 90 ziemian zam ordow ano, a zagarnięte przez rabusiów sprzęty kosztowne

\ \ i grosz gotowy wynosiły kilka milionow złotych'5). Pewien szlachcic, przypadkiem zabłąkany pośród »hultajów« opowiada, źe był przytom ny w okolicy W innicy na uczcie, na której zamiast talerzy podawano patyny, a kielichy kościelne służyły za kubki do picia. Specyalność roz­

panoszyła się między rabusiami. Jedni ze szczególną predylekcyą odzierali świątynie wszelkich kultów ; inni polowali tylko na mienie wiejskich obywateli; inni »przewiernych« ze ^ szczegolnem upodobaniem mieli na widoku. A byli znowu do starych papierów posiadający popęd niepowściągniony,^ które natychm iast niszczyli na miejscu; na tern polu szczególnie odznaczał się pułkownik Grywa, nakaźny niby ataman. Szczęśliwie się stało, źe część aktów bracław skich przechował rektor Jezuitów miejscowych w lochach^ klasztornych, część inną p. Józef Mierzwiński, namiestnik burgrabstw a grodzkiego Winnickiego, uratował, wywożąc je do Lublina ),—

ale "prywatne archiwa wszystkie prawie poniszczono doszczętnie. Obok hajdamaków, najwięcej doskwierały chorągwie wołoskie, zostające na żołdzie Lubomirskich. Z ich ręki sporo padło szlachty, a 1 ludu spo-

l) Archiw. J. Z. R o s . i i i. cz. 3 . s . 1 7 0 . 2) Archiw. J . Z. R . H I . cz. 3 . s . 1 7 8 . 3) L. c. 1 8 3 . 4) L. c . s . 1 2 3 . 1 1 7 2 .

64

(2)

kojnego wymordowali niemało. Wołochowie odzna­

czali się okrucieństwem i tchórzostwem; pochwyceni na gorącym uczynku, gotowi byli na wszystko, by okupić życie. W idok stryczka i szubienicy w szał ich wprawiał — bo też nie pardonowano im wcale.

Nie jest naszym zamiarem wdawać się tu w szcze­

gółowo malowanie, owej zbyt długo trwającej epoki, dodamy tylko, źe W innica pustką stała, szlachta zaś nie mogąc oprzeć się nawale, rozbiegła się, u sąsia­

dów szukając schronienia. Kiedy więc Ludwik land­

graf hesseński, dowódca sił zbrojnych rosyjskich, roz­

kwaterowanych w prowincyach kresowych, ogłosił i lipca 1734 r. manifest, a w nim zapowiedział, źe wojska tak regularne jak i nieregularne, mają sobie nakazane, oszczędzać i bronić ziemian, którzy uznali władzę A ugusta III *), nie było się komu zająć tą kw estyą i zastanowić, jak w podobnym wypadku postąpić należy. Jaroszyński, stojący na czele woje­

wództwa, jako marszałek sądów^ kapturowych, wy­

niósł się do Olizarow^a na W ołyń. W pole wyruszyć nie był w stanie, ośmdziesiąty rok życia zaczął pod­

czas owych nieszczęśliwości, odpoczynek mu się na­

leżał. U legł jednak prośbom szlachty, zjechał w lutym U 35 r- do Winnicy. Zebrany naprędce stan rycerski, widząc, źe ostać się nie potrafi, w7padł w inną osta­

teczność, oto — »stałem i nieodmiennem sercem za pana, fiatrem patriae, króla jegomości A ugusta III, monarchę polskiego uznał, do którego osobliwjmh e gremia obywatelów y braci, wyprawił posłów« 2).

Oświadczenie owe powieźli komisarze do generał- gubernatora W ejsbacha, komenderującego wojskami rosyjskiemi. Był to pierwszy krok. Należało energi­

cznie przystąpić do pracy, by przywrócić 'jaki taki ład i porządek. Zaraz w marcu — nowy, drugi sej­

mik pod prezydencyą Stanisława Szandyrowskiego, stolnika zakroczymskiego i obiór na nim posłów do króla, sędziów do spraw hajdamackich, komisarzów wojskowych, dla ureg'ulowania prowiantowania i fura- źowania regimentów »okupacyjnych« (»konfirmując się do woli jaśnie wielmożnego jegomości pana ge­

nerała anszefta«, dodano z submisyą w protokóle).

W końcu ułożono listy wsparcia dla tych, którzy szczególnie ucierpieli podczas bezkrólewia. W rzędzie ostatnich spotykam y i Stefana Zalińskiego, głośnego rębacza sejmikowego. Na skromnym datku pięć­

dziesięciu złotych poprzestać on m usiał3). Energicznie się zakrzątano. Indygeni w tym jeszcze roku, miano­

wicie 15 sierpnia, na trzeci zjechali sejmik, ale snać nieopatrzni, o niezażegnanem jeszcze zapomnieli nie­

bezpieczeństwie, bo jak za dobrych dawnych czasów, obrady zostały zerwane; źe zaś szło o wybranie po- słów^ na sejm pacificationis, więc vigors powtórnego uniwersału, czwarty z kolei zjazd, w parę tygodni potem przyszedł do skutku. Omawiano na nim wy­

czerpująco o potrzebach prowincyi. Rozbiegło się nie­

mało delegatów, upoważnionych przez ziemian do rozmaitych dygnitarzy, z prośbą o pomoc, z modłami o opiekę; więc znowu do generała W ejsbacha, do regimentarza partyi ukraińskiej Franciszka Saleze- go Potockiego, do generała von Hojma, kw ateru­

jącego w Niemirowie, a obowiązanego działać na współkę z chorągwdami polskiemi w rzeczy uspoko­

jenia kraju. Przyszła kolej na obiór posłów; natural-

') L. c. s. 79.

2) L. c. s. i i i. 3) Archi w. 1. c. 125.

nie, źe i p. Paw eł Jaroszyński znajdował się w ich liczbie, niechybnie jeden z najstarszych elektów w ca­

łej rzeczypospolitej, bo oto już dziewiąty raz, w ciągu długiego życia, dążył do W arszawy, zaszczycony mandatem, a dążył jako podkomorzy bracław ski, więc pierwszy urzędnik województwa, postąpił bo­

wiem na podkomorstwo jeszcze we wrześniu tego roku. W stolicy podejmowano go z pewnem w yró­

żnieniem. Była mowa o senatorskiej godności, o k a ­ sztelanii; starzec machnął ręką na propozycje. Nie nęciły go zaszczyty, stał już nad grobem, prosił je ­ no, by pamiętano o synach. Jakoż rychło starszy Augustyn z miecznika bracławskiego, na stolniko- stwo winnickie postąpił; młodszy Zacharyasz, otrzy­

mał miecznikostwo winnickie, nowo przez konstytu- cyę ustanowione. K ról zatwierdzając tego ostatniego, w liście do p. Pawła pełnym komplementów, oświad­

czył, źe kreując nowe dygnitarstwo w województwie, miał na widoku jego zacną »progeniturę«, pewien jest bowiem, że w tych tam oddalonych prowincyach, równie wiernie stać będzie przy tronie, jak i je ­ go przodkowie. Komplement najmniej mógł się do p. Paw ła stosować, który właśnie gorliwym był w ciągu lat trzydziestu kilku stronnikiem Stanisław a Leszczyńskiego. W zmiankowaliśmy wyżej, źe podko­

morzy wymówił się od zaszczytów, ale od obowiązków nie wyłamywał się usque ad fin e m \ na sejmie bo­

wiem obrany został komisarzem do rozgraniczenia bracławskiego od kijowskiego w ojew ództw a1), a po powrocie przyjął urząd komisarza poborowego, wspól­

nie z Rzewuskim i Michałem K aletyńskim , chorą­

żym bracławskim -).

A jednak ku końcowi tak pięknie spędzonego życia, czekały podkomorzego troski dotkliwe; zwaliły się one na niego kiedy się ich najmniej spodziewał, oto przeciwnicy i niechętni zaczęli rozpuszczać wie­

ści ubliżające dobrej sławie starca, z początku były to półsłówka niewyraźne, niedomówienia. Pierwszy ich podsłuchał najmłodszy syn podkomorzego Zacha­

ryasz, młodzieniec gorsicy i energiczny, zaczął więc strwożony dowiadywać się i dowiedział — jako utrzy­

mują — źe rodzic jego -»in augmcntmn fortuny swojej podatki z województwa wybrane obracał«. Z kolei przekonał się, źe autorami zarzutu są: p. Michał Grocholski, podczaszy bracławski, K rzysztof Antoni Moszczyński, skarbnik bracławski i burgrabia grodzki winnicki — i Wirski, pisarz ziemski bracławski; więc im proces wytoczył. Nim atoli do procesu przyszło, uważał za obowiązek p. Paweł, złożyć publiczne tłu­

maczenie. Oto najprzód przypomniał zebranym w r.

1736 na sejmiku w Winnicy, źe przed kilku laty stawił się z rachunkami przed kom isyą ad hoc w y­

sadzoną, a do której należeli: starosta winnicki L u­

dwik Kalinowski, podczaszy bracławski Kazimierz M ichałowski, łowczy bracławski Samuel Korzeniow^- ski, starosta tarawadzki Marcin Radzimiński, stolnik nowogrodzki Stanisław Rząźewski, cześnik wołyński Franciszek Czarnecki i sędzia graniczny wojewódz­

tw a bracławskiego Piotr Czeczel — wszystko ludzie posiadający zachowanie i estymę w prowincyi. R a ­ chunki zaakceptowano. Na tej zasadzie na zjeździe indygenow w' 1735 r. zapadło następujące postano­

wienie wniesione do akt bracław skich: »ponieważ wiel. jegom. p. stolnik bracławski, przed naznaczo-

1) Volum Leg. V I. 324.

2) Arch. J . Z. R . I I I . cz. 3. s. 323.

(3)

Ś W I A T 507

nymi anteriori laudo komisarzami, na sądach kaptu­

rowych pod dyrekcyą laski jaśnie wielmożnego je­

gomości pana starosty Winnickiego agitujących się, z kom isarstwa województwa bracław skiego kalkula- cyę uczynił i tęź kalkulacyę rękam i ichmościów p a­

nów komisarzów podpisaną, w kole naszem prezen­

tował, więc totali gremio województwa naszego, po- mienionego wielmożnego jegomości pana stolnika bracław skiego z uczynionej kalkulacyi kwitujemy.« 1).

A jeżeli oponenci dowodzą, źe w niewłaściwej dobie

»kalkulacya podczas kapturów czyniona była, w ten­

czas kiedy cala rzeczpospolita in turbido zostawała«, to i na to ma tłumaczenie niezbite: wcześniej ich złożyć nie mógł, bo w ciągu lat kilkunastu sejmiki nie dochodziły. Nie chcąc jednak zostawić i cienia zarzutu, prosi obecnych jako o łaskę, by mu pozwo­

lili przed wybranym i de noviter komisarzami, w yka­

zać się dokum entami z poborowych .czynności. Długo na to nie pozwalali, upatrując w tern ubliżenie go­

dności obywatela, ale w końcu prośbie uledz musieli i nowy zjazd na luty 1737 r. wyznaczyli. Pan Paweł zastrzegł się, żc kalkulacya jego bezpośrednio doty­

cząca, obejmuje lat cztery, mianowicie od 1714 do 1717 r. A choć w ciągu tego okresu, długo nie by­

wał obecny (konfederacya tarnogrodzka »dwa roki mu pochłonęła«), zawsze atoli na nim leży odpowie­

dzialność ; od tej zaś ».daty nie interesował się do wojewódzkich pieniędzy«, tam bowiem b y ł'k o m isa ­ rzem, tutaj zaś, albo wcale nie uczestniczył w komi- syach, albo, stał na ich czele, żadnemi wpływającemi kapitałam i nie rozporządzał i asygnacyi nie wydawał;

nic cofa się jednak przed sprawozdaniem z całych lat dwudziestu kilku i tern chętniej to czyni, źe je­

den z obciążających go zarzutami interesowności, K rzysztof M oszczyński, burgrabia w innicki, przez w'szystek ten czas, wspólnie z nim komisarzował, drugi zaś p. Michał Grocholski, jako regim entarz partyi ukraińskiej i komisarz w ostatnich latach »intere­

sował się do exakty i podatków«, to jest wybierał je upowmżniony do tego, przez ziemian bracławskich.

Fascykuły zawierające rachunki, przechowały się w archiw um ; podajmy je tutaj w streszczeniu, z je­

dnego roku, bo wszystkie do siebie podobne. Obo­

wiązkiem było komisarzy ściągać podymne, czopowe, kotłow e i szelęźne, źe zaś kraj zrujnowany, pustką świecił, dymów wńęc było niewiele. Kotłowm nie dało ani grosza, bo warzelni gorzałki brakło; o czopowem także niewiele pocieszającego, wyprzedaż bowiem spi­

rytualiów zupełnie upadła. Dla potwierdzenia tego ęośmy powiedzieli, weźmy regestr z 17 17 r., poparty kwitami, uw ydatniający sm utny stan województwa.

Otóż podym ne w tym czasie dało 2Ó76 zł. i 14 gr., czopowe i szelęźne 348 zł. Co do pierwszego naj- więcej zapłaciło miasteczko W erbicz alias Nowy G ra­

nów (203 zł.), potem idzie »klucz Jaorlicki cum ati- nensisi (180 zł.), »Niemiroszczyzna i Berszadczyzna«

(141 zł. — nie należy zapominać, źe w skład ich w'cho­

dziło do stu wiosek), miasteczko Miziaków (93) i t. d.

Ale z wielu osad, choć objętych taryfą, nic się w y­

dostać nie dało, bo pustką stały, a do takich nale­

żały : Siomaki (w kluczu Brahiłowskim), Porajówka, Kutyszcze (p. K arpow skiego), Pokutyńce, Salicha, W ita w a , wńeś Czeczelnik, miasteczko Torkowicza (Targow ica), B iłousów ka, T orkanów ka, Kropiwna wielka i m ała, Stanisławów (Stanisławczyk) i wuele

') Archiw. J . Z. R . cz. II I . 3. s. 171.

innych; a były i zaginione czy zapomniane, tak źe lud wskazać nie byw ał w stanie uroczyska, kędy dawmiej osada leżała, naprzypkład o »Zmierzyńce«

(dzisiejsza Zmierzynka), dopytać się nawet nie mógł komisarz. Sum a więc rocznego dochodu wynosiła 3024 zł. i 14 gr., a szła prawie wszystka na utrzy­

manie chorągw i (2900 zł.). W łaśnie w tym okresie kwaterow ał tu zaciąg starosty owruckiego i pułko­

wnika Jego Kr. Mości, Andrzeja Humieńskiego, któ­

rym dowodził Teodor Zurbicki »Strażnik R aszkow ­ ski«. Obowiązkiem jego było bronić kraju od hajda­

maków i czuwać jednocześnie na szlaku wołoskim.

Oprócz tego stałego w ydatku były i przypadkowe;

oto choćby zaznaczymy następujący z 1716 r. kiedy województwu bracławskiemu rozkazano ryypłacić 200 zł. »na piechotę asystującą ichmość panom komisa­

rzom do traktatu lubelskiego«; a już o pensyach dla deputatów i wysłanników, zapomogach klasztorom wydawanych z poboru podym nego mowy nie było, nie wystarczało; dług się z roku na rok przekazywał.

Toż we dwadzieścia pięć lat potem (1742 r.) już do­

brze po zgonie podkomorzego bracławskiego, w, epoce stosunkowo spokojniejszej, kiedy województwo się zakolonizowało, podatek podymny, kotłowy, czopowy i szelęźny, wynosił 16.808 zł., z których z asygnacyą skarbu koronnego, szło »na chorągiew pancerną ja ­ śnie wielmożnego chorążego nadwornego koronnego 5400 zł. gr. 26, a deputatowi od chorągwi donatywy 200 zł.« R eszta podporządkowywała się pod katego- rye wyżej poszczególnione. Praw da — przybyła nowa pozycya od 1737 r. na pocztę, która łączyła Winnicę z Radomiem. Utrzym anie jej kosztowało pierwiastko­

we 500 zł, od 1739 urosło do 800 zł. Urzędnik sto­

jący na czele biura nosił tytuł sekretarza poczty. Od 1760 r. był tu takim urzędnikiem Kotowicz. Rodzina wzmiankowana wydała kilku sumiennych »pocztma- gistrów«, którzy obdzielali sąsiednich ziemian pisa- nemi gazetkami. W" wielu archiwach pryw atnych spo­

tkać je można jeszcze i teraz; na stosunkowo dobrym papierze, kaligraficznie uszykowane nowiny, rozmaite z Europy, stolicy rzeczypospolitej i województwa.

Mimowoli potrąciliśmy o kw estyę nie m ającą nic wspólnego z opowiadaniem — przepraszamy — i w ra­

camy do rzeczy.

Otóż w terminie oznaczonym, na dniu 5 lutego US? r - zjechał spory zastęp szlachty do W innicy, chciano w ten sposób uczcić zasługi podkomorzego i jednocześnie wysłuchać tłumaczenia jego przeciwni­

ków. A le żaden z nich się nie stawił. Zamanifesto­

wali się więc groźnie indygeni, zarzucając nieobecnym oszczerstwTo i upoważniając jednocześnie p. Paw ła do poszukiwania na drodze praw a krzyw dy sobie wyrządzonej. Był to akt uznania, opromienił on osta­

tnie dnie jego żywota. W długim regestrze podpisów na protokóle sesyi, obok pierwszych nazwisk znanych nam już dawniej, figurują i owi głośni warchołowie sejm ikow i: dwaj bracia Żalińscy i p. A leksander Mysłowski.

Podkom orzy jednk wstrzymał się od wojny pro­

cesowej z cześnikiem, już teraz sędzią ziemskim bra- cławskim, bo na tego ostatniego spadły zkądinąd gromy, przyznajmy bardzo niezasłużone, choć wła­

śnie, dziwnym zbiegiem wypadków, indygeni obar­

czali go wykroczeniami, które on p. Pawłowi Jaro­

szyńskiemu przypisywał. Ja k zaś rzecz się m iała, opowiedzmy tutaj w krótkości. Przypomnieć wypada, I źe Michał Grocholski, w najgorętszym okresie, bo

(4)

w l TiSi l 7?>b i 1737 r- był regimentarzem partyi ukraińskiej, eo ipso obrońcą województwa od nieprzy­

jaciela tak zewnętrznego jak i wewnętrznego; do­

wiódł on niezwykłej odwagi rzucając się na czele 300 co najwięcej ludzi w sam środek zrebellizowa- nego gminu, powiązanego w pułki kozackie. Potrzeba było komendę żywić, przywdziać w pewną barwę, mieć na jej zawołanie broń, proctiy i kule. W p ra ­ wdzie województwo uchwaliło podatek tynfowy, ale źe ziemianie niechętnie

go składali, pozwolono więc regimentarzowi ścią­

gać go przemocą — egze­

kucyjnie. P. Grocholski nie bawił się w półśrod­

ki, z opornymi kończył prędko, wyprzedawał co znalazł na ich gruncie;

licytacya doraźna nie szła w smak właścicielom, toż go szlachcic pewien nę­

kał lat kilka potem zato, źe pozbawił go dereszo- watej klaczy, której przy­

mioty niezwykłe w skar­

gach do grodów, mani­

festach i remanifestach, malował jaskrawo. R e- gimentarz przekonał się, źe z braclawskicgo nie­

wiele wyciągnąć nale­

żności potrafi, skorzystał więc z nienależycie ozna­

czonych granic między niem i Kijowszczyzną i posuną! w głąb kraju, kędyś ku ^ Dnieprowi.

W padł do Śmilańszczy- zny, w-y rek wirował 10.000 zł., od żydów ściągnął w miasteczku kilkadzie­

siąt dukatów i opędza­

jąc się kupom swawol­

nym wrócił znowu na Pobóże.' Niechybnie po drodze dostało się i dro­

bniejszym posiadaczom, bo szlachta zaczęła sze­

mrać, ale półgębkiem. Na głośne lamenta nie stało jej odwagi; niebezpie­

czeństwo było zbyt wiel­

kie, a pomoc potrzebna,

bez protestu więc, choć z niechęcią zadośćczynila rozporządzeniom p. regimentarza. A ten ośmielony powodzeniem, na początku 1737 roku pobiegł do Białocerkwi (znowu w kijowskiem) i zażądał fun­

duszu na utworzenie dwóch nowych chorągwi i sześć­

dziesięciu dragonii; jednocześnie zarekwirował pewną liczbę ludu, zdolnego do noszenia broni. Za późno się wybrał; i jedno, i drugie wprawdzie otrzymał, ale źe się juź miało ku uspokojeniu, więc ziemianie gło­

w y podnieśli, posypały się skargi, pozwy do try ­ bunału, zarzuty najboleśniejsze: zdzierstwa, przywła­

szczenia. Między niby pokrzywdzonymi prym trzym ał Stanisław W incenty Jabłonowski — »na Xięstwie Ostroźskim i Niżniowie pan Międzyrzecki, Białocer- kiewski i innych starostw dzierżawca, wojewoda i g e­

nerał ziemi Raw skiej, pułkownik jego królewskiej mości, kawaler Orła Białego« i t. d. W alka z mo- źnowładcą była niełatw ą, zwłaszcza kiedy się do niego przyłączył Lubomirski, a wreszcie i Józef P o­

tocki, pisarz ziemski i komisarz województwa kijow­

skiego. Ten przynajmniej słuszną miał pretensyę, boć przecie Grocholski ściągał podatek jemu przynależny. W szystko to się zwaliło na barki regim entarza właśnie wó­

wczas, kiedy podkom o­

rzy stawił się z rachun­

kami w W in n ic y ; ale ten dowiedziawszy się 0 przygodzie przeciwni­

ka — dat pokój. Pokoju jednak nie dał Zacha- ryasz Jaroszyński, syn p.

Pawła, długo jeszcze, po zgonie ojca, pozywał sę­

dziego bracławskiego i jego wspólkompanów, i dopiero w 1748 r. waśń ostatecznie załatwioną została na drodze polu­

bownej.

Podkomorzy do osta­

tnich chwil życia nie wy­

łam ywał się od służby publicznej; starzec olbrzy­

miego wzrostu, z białym włosem okalającym czer­

stwą twarz, imponował wszystkim wytrw ałością 1 niepoźytym hartem.

Z łatwością, jak za lat młodych przerzucał się z miejsca na miejsce, ni­

gdy nie chorował, to też w 84 roku, dość było niewielkiego niedom aga­

nia, by paść jego ofiarą.

Zgasł prawie nagle, w lu­

tym 1739 roku. Śmierć je g o , nie przeszła bez wrażenia, bolał nad nią ogół kresowy: vfirimum caput i prim us tutor (największy rozum i pierwszy opiekun) nasz y województwa naszego«, pisał o nim Michał Potocki, do przyjaciela, — a właśnie Michał Potocki, znał nieboszczyka i lepiej i bliżej od innych.

To też na pogrzeb jego do Łucka, zjechała się tłum ­ nie szlachta prawie z całych dwóch województw są­

siednich. Zona tylko o kilka miesięcy przeżyła pod­

komorzego; przeszło pół wieku przewędrowała na jego oparta ramieniu. K iedy tego ramienia nie stało, zabrakło sił do dalszego życia.

D r . An t o n i J.

(Ciąg dalszy nastąpi).

(5)

J A N C H E Ł M I Ń S K I

P R Z E J A Ż D Ż K A K O N N A W P A R K U

ŚWIAT509

(6)

L U D W P O E Z Y I I P O W I E Ś C I .

Nie ma podobno warstwy społecznej, na którą literatura zapatrywałaby się w rozmaitszy sposób i odmiennie] obrazowała, stosownie do epoki, niż to dzieje się z ludem wiejskim. Przez wiele wieków poezya i następczyni jej, powieść, rozbrzmiewały dla niego pochwalnemi hymnami. Niewinni w ieśniacy!

poczciwi wieśniacy! dobrzy wieśniacy! Oto, co po­

wtarzano od lat niepamiętnych we wszystkich języ­

kach. Początek idylli sięga starożytności, a wzorów do wszystkich późniejszych pasterzy i wieśniaków czerpano z Teokryta, Longu’sa, Diona Kassiusa, W ir- gillego, którzy opiewali prace na łonie natury, oraz czystą miłość nieskalanych zgubnem tchnieniem cy- w ilizacyi: Tyrsisów, Cbloi, Dafnisów i t. p. W pra­

starych mitach ziemia była rzeczą świętą, karmiciel- k ą ; czczono ją pod róźnemi postaciami, jako egipską Izys, assyryjską Istar, heleńską Geę, małżonkę Ura- nusa, Dianę efezką, opatrzoną mnogiemi piersiami, Demeter, kłosami wieńczoną. Cześć jej, nie poprze­

stając na mitycznych wcieleniach i bóstwach opie­

kuńczych, rozszerzała się, wkraczała w atrybuty bóstw innych, jakby ludzkość przejęta wdzięcznością, czuła potrzebę składać dzięki większej liczbie nieśmiertel­

nych za płody, dostarczające jej środków utrzymania życia. Czyniła ona więcej jeszcze. Nie poprzestając na ziemi, cześć swoją rozciągała do tych, co byli bezpośrednimi jej kapłanami — co ją uprawiali.

Skoro ziemia sama uważaną była za świętość, świętą też była praca około niej podjęta. W tej to pracy rolnicy czerpali cnoty, które wraz z nią spły­

w ały na nich. Nie potrzeba na to było dowodów żadnych; dzieci i społeczeństwa pierwotne o dowody nie p y tają, dość, źe nikt nie ośmielił się wątpić o istnieniu tych cnót, jako nieodłącznych od rolni­

ctwa. Starożytne religie i prawodawstwa uważały rolnictwo jako zawód odrębny, nie mający nic wspól­

nego z innemi, a tem bardziej z jakiembądź rzemio­

słem. W Chinach sam cesarz oddaje mu cześć, wyo- rując corocznie własną ręką skibę. W braminizmie rolnicy stanowią poważaną kastę. Platon w swej rzeczypospohtej stawia ich wysoko, równa uprawę ziemi z krwawym znojem wojowników, którzy byli jej obrońcami, a te pojęcia podzielały wszystkie sta­

rożytne społeczeństwa. M y, bezpośredni dziedzice cywilizacyi i pojęć starożytnych, otrzymaliśmy też w spadku po nich kult ziemi. W prawdzie wieki śre­

dnie, ze swoim feodalnym ustrojem, ciążyły całym ciężarem na rolnikach, przygniatanych prawami, sa­

mowolą, rabunkiem, gwałtem swych rycerskich władz- ców, ale niemniej w teoryi, a raczej w poezyi i sztuce, rolnicy nie stracili swych atrybutów godności, nie­

winności, cnoty. W owych mrocznych czasach, nie był to zresztą wcale jedyny przykład rozdźwięku pomiędzy lotną myślą a brutalnym faktem. Ideały wszystkie — sprawiedliwość, obrona słabszych, cześć dla kobiety, pozostawały w dziedzinie abstrakcyi, nie mającej nic z życiem wspólnego, a nie traciły pomimo to swego charakteru; istniały, trw ały nie­

zmącone rzeczywistością, oczekując chwili wcielenia, tem mniej podawane w wątpliwość, iż nie zrealizo­

wane dotąd, nie m ogły utracić lśniących barw, ja- kiemi je przystrajała wyobraźnia. Okropny los uci­

skanego ludu nie przeszkadza poetom jak Guarini, Tasso, Sannazaro, opiewać zalotów strojnych w kwiaty

i wstęgi pasterzy i pasterek, lub Jerzemu de Monte M ayor rozbierać w »Dyannie« subtelnych sercowych kwestyj. 'W czasie gdy wieśniacy francuzcy, czarni od głodu, próbowali żywić się korzonkami leśnemi, kwitły w najlepsze romanse i poezye pastersk ie, a Dafnisy, Chloe, K orydony i t. p. gwarzyli czule 0 wyrafinowanym sentymentalizmie. Nikt nie zapytał, gdzie są ich pierwowzory ? jak w yglądają napraw dę mieszkańcy chat, rolnicy, przewodnicy trzód? Irad y - cya nakazywała lud przedstawiać w konwencyonalny sposób, a La Fontaine, P'lorian, Berquin, Delille, trzy­

mali się utartych szematów, nie myśląc wcale oglą­

dać się na naturę. Nie obchodziła ona przez tyle wieków szkoły poetycznej, tak, źe oni nie czuli się też wcale obowiązani do zwracania na nią uwagi.

W ym uskany według szablonu lud książkowy nic miał nic z rzeczywistym wspólnego, ale odpowia­

dał zato pojęciom doskonałości, wywołanym kultem ziemi, który przetrwał bóstwa starożytne i odezwał się jeszcze w ekonomicznej teoryi fizyokratów, w i­

dzących w niej jedyne źródło wszelkiego bogactwa.

W edług tej szkoły, ziemia jedna zamykała w swem łonie skarb nad skarbami — pożywienie; w obec niej, wszelkie inne siły natury nie miały znaczenia, a pra­

ca około roli była tylko jedyną pracą szlachetną.

Oręż i lemiesz równoważyły się godnością w poję­

ciach ; jeden i drugi przystawał urodzonym i nie przynosił ujmy szlachectwu. W łasność ziemska jed y ­ nie nadawała godność obywatelską, a stanowi rycer­

skiemu wolno było nietylko uprawiać ziem ię, ale nawet kupczyć jej płodami, kiedy w każdym innym wypadku łokieć i miarka uchodziły za rzecz hańbią­

cą. Z teoryą fizyokratów łączył się kult natury, w y­

znawany przez R ousseau’a i jego szkołę; cześć dla pierwotnego człowieka, wiara, iż żyjąc na łonie na­

tury, zdała od cywilizacyi, zachował jeszcze coś ze złotego wieku ludzkości, jego prostotę obyczajów 1 niepokalaną niewinność, stanowiące właśnie urok sielanek. W naszej literaturze, tak przeważnie kształ­

cącej się na starożytnych wzorach, odrodzenie przy­

niosło także ten powszechnie przyjęty i naśladowany charakter, i nasz Jan Kochanowski w »Sobótce«, sławił wieś spokojną, wieś wesołą, jej proste uciechy, czyste obyczaje, brak gwałtownych namiętności, za­

wiści, intryg, niechęci, które miały jedynie pow sta­

wać w ogniskach miast wielkich, przy dworach mo­

żnych, z powodu podbudzonej ambicyi i chęci w y­

wyższenia, nie mogących, w edług utartych pojęć iść w parze z ciszą wsi, ze spokojnem życiem na łonie natury. Bo jak mówi poeta:

A niedorośli wnukowie Chyląc się ku starszej głowie, W ykną przestawać na male W styd i cnotę chować wcale.

Pomimo to przyznać trzeba, iż nasza sielanka miała niekiedy dążność do praw dy i oryginalności;

mniej spotykamy w niej imion konw encyonalnych;

nawet w »Sobótce« Kochanowskiego, jedna z panien zwie się Dorota, druga znów — zamiast o jakim Tyr- sysie — śpiewa o ukochanym Szymku. Szymonowicz zaś idzie nierównie dalej. W »Kołaczach« opiewa śmiało narodowe zwyczaje, a w »Żeńcach« podnosi nawet głos w obronie ciemiężonego ludu.

(7)

Ś W I A T 511

Słoneczko, śliczne oko, oko dnia pięknego N ie jesteś obyczajów starosty naszego,

T y dzień po dniu prowadzisz, aż rok długi minie, A on wszystko porobić chce w jednej godzinie.

T y czasem pieczesz, czasem wionąć wietrzykowi Pozwolisz i naszemu dogadzasz znojowi;

A on zaw sze: porzynaj! nie postawaj — w o ła . . .

Jest to w sielance ton zupełnie oryginalny, nie­

znany w innych literaturach, chociaż nie nowy w na­

szej , w której wszyscy niemal wybitniejsi pisarze zwracali uw agę na krzyw dy i uciski, jakich lud padał ofiarą. Szymonowicz, choć zapatrzony na wzory kla­

syczne, uległ dydaktyzmowi, który do czasów rom an­

tyzmu był tonem naczelnym polskiego piśmiennictwa i dzięki jem u, potrącił chociaż lekko o rzeczywiste stosunki. Sielanka zresztą właściwa, jak wszystkie inne utw ory wyobraźni, z powodu utylitarnego kie­

runku naszej literatury, mniejsze miała u nas niż w innych krajach znaczenie. Księżna Radziwiłłowa zbudowała sobie wprawdzie A rkadyę w wieku De- lilla i Berquin’a, ale w literaturze jej nie było. K a r­

piński wprawdzie uprawia sielankę, wprowadza do niej Korydonów, Palmiry, Pilonów i cały konwency- onalno - sentym entalny balast, ale mało znalazł w tym kierunku naśladowców; a »Dzwon« i »Powrót na wieś« miały stokroć większe od nich uznanie. Mic­

kiewicz w prelekcyach podniósł wysoko znany i ośmie­

szony dyalog Pilona z L aurą, nie zdołał jednak upodobania swego przelać w słuchaczy. Zapewne z pieśnią tą, rozpowszechnioną w młodości poety na Litwie, m usiały się łączyć wspomnienia, które mu ją drogą uczyniły, bo inaczej nie podobna tego upodo­

bania zrozumieć. Pilon i Laura są postaciami czysto konwencyonalnemi, a z ludem nie mają nic wspól­

nego, znać w nich przeciwnie wspomnienia starożytne, nie w samych imionach, ale i w szczegółach sielanki, jak np. tę plecionkę różaną, którą Laura chce uwień­

czyć Pilona. Jest to widocznie wspomnienie czasów, kiedy mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi kładli na uczty wieńce z kwiatów, za kaźdem daniem zmie­

niane, — lub ten kij rzeźbiony, ofiarowany w końcu kochance przez Pilona, jest to równie szczczególny podarunek, jak szczególną i śmieszną jest myśl uwień­

czenia różami kochanka.

Z naszym ludem, z jego rzeczywistemi rysami spotykam y się dopiero —- po Szymonowiczu — w naszej literaturze w Brodzińskim na przełomie klasycyzmu i romantyzmu. Brodziński znał lud ten dobrze, w y­

chował się wespół z wiejskimi chłopcami, do ich ognisk pastuszych przysiadał się nieraz, do chat chro­

ni! się przed srogością macochy i przed słabością — powolnego jej — ojca. W iejskie kobiety opiekowały się nim w chorobie, darzyły przysmakami w edług swej możności, a stara piastunka Róża, która przysięgła umierającej m atce Brodzińskiego, źe dzieci jej nie opuści, zastępowała mu rzeczy wiście jej miejsce. P oe­

ta wspominał ją nieraz ze czcią i miłością wdzięczną.

Jeśli więc kto, to on mógł być wiernym malarzem ludu i patrzeć na niego bez żadnych uprzedzeń. To też Brodziński zerwał stanowczo z greckiemi imio­

nami, uczynił naw^et więcej nierównie: zerwał z pa­

sterstw em . Bohaterki i bohaterowie jego sielanek, to gospodarskie dzieci lub zagrodnicy, ale pomimo te ce­

chy realne, lud u niego nie zrzucił jeszcze w zupełności szat fikcyjnych. Obyczaje, jakie opisuje, są rzeczywi­

ście obyczajami chłopskiemi. Obrzędy, jak wesela, zaloty, zaręczyny, odbywają się w chatach, mniej więcej tak, jak w jego sielankach poziom inteligen-

cyi Wiesła-wa, Haliny, Oldyny, ich rodziców i opie­

kunów, nie podnosi przeciętnej inteligencyi wieśnia­

czej, tylko występują oni nieustannie w odświętnych szatach, używają odświętnych wyrażeń, jakby znaj­

dowali się ciągle w obec osób, krępujących ich swo­

bodę. W yrażają się też często zbyt górnie. Np. prozai­

czna wódka, którą swat przepija do panny, zapytując tym sposobem, czy zalotnik, w którego imieniu przy­

chodzi, jest mile widziany, zmienioną została na miód, a ten znowu stał się w ustach dziewosłęba Jana

»kroplą słodyczy z cudzego ogrodu«. Pomimo woli i wiedzy Brodziński hołdować musiał pojęciom lite­

rackim swego czasu, które w ym agały koniecznie pew nego decorum i wcale nie przyznawały prawa bytu w literaturze wielu bardzo życiowym objawom;

literatura a szczególniej poezya winna była, jak mó­

wiono, szanować sam ą siebie, więc i on z życia wie­

śniaków brał tylko chwile podniosłe, szlachetne, rzu­

cając dyskretną zasłonę na mniej estetyczne momenty i uczucia. W ieśniacy sielanek Brodzińskiego nie roz­

mijają się zresztą wcale z dotychczasową tradycyą, jak przystało pracującym około dobroczynnej karmi- cielki ziemi, są oni wszyscy bez 'wyjątku zbiornikiem cnót wszystkich. W iesław, spotkawszy w drodze uro­

dną Halinę, porzuca bez wahania chatę swego opie- kona i dostatki, jakieby posiadł wraz z ręką jego jedynaczki Broniki. Nie wie, kto jest H alina, jakie jest jej wiano? Słucha ślepo głosu serca, a wzgląd jedyny, jaki go zatrzymuje, to obawa gniewu opie­

kuna, obawa, żeby nie uchodzić w oczach jego za niewdzięcznika. Stosownie do przyjętych komunałów, ubodzy pracowici wieśniacy nie dbają wcale o do­

statki. Pojęcie to, zupełnie sprzeczne z rzeczywistością, pochodzi napewno z przywyknienia do abstrakcyi, a powtóre z niedokładnego zrozumienia ludu, jego odmiennych potrzeb i przyzwyczajeń. Niewprawne oko nie dostrzega różnicy w życiu zamożniejszych i mniej zamożnych włościan, gdyż wydaje się ono z pozoru jednakowo nędzne dla powierzchownego badacza. O głodzie zresztą i ciężkich w arunkach bytu nie ma nigdy mowy w sielankach, są to rzeczy zbyt realne, zbyt mało poetyczne. Żeńcy Szymonowicza narzekają na znój i pracę długą, uciążliwą; ale na głód się nie skarżą. Cała też akcya w Wiesławie opiera się na moralnych czynnikach. K lęska, jaka dotknęła wieśniaków, to wojna, klęska ogólna, szla­

chetna. W niej to przybrana m atka H aliny straciła męża, a znalazł i błąkające się dziecię. W śród niej także przybranym ojcom W iesława, zaginęła mała córeczka. Zresztą w całym utworze jest ciągle mowa o uczuciach, gdy tymczasem o realnych stronach życia, wspomina się tylko jako o rzeczy podrzędnej.

Pojęcie ubóstw a jest także czysto konw encyonalne:

... Jałówka, dwie krówek, K ilka owieczek, cały nasz dochówek.

T ak przemawia m atka H aliny, przedstawiając swój stan dzierrosłębowi W iesława. Nawiasem mó­

wiąc, w czasie: gdy włościanie jeszcze uwłaszczonemi nie byli, m ajątek taki nie był do pogardzenia, a sa­

m a krow a stanowiła już ponętne wiano dla wiejskiej dziewczyny. Charakterystyczną też jest rzeczą, iż Brodziński nie śmie wspomnieć o nierogaciźnie, która jednak chowa się w najbiedniejszej naw et chacie..

Owce — owieczki, jak je obyczajem sielanki nazywa m atka Haliny, były po wszystkie czasy ulubionem przez poezyę zwierzęciem ; krów ki także były przez

(8)

nią tolerowane, ale ażeby spotkać się z nierogacizną, trzeba się zwrócić do pierwotnej prostoty i realizmu Homera, który nie wahał się wielkiej roli dać w Ody­

sei »zacnemu — boskiemu świniopasowi Eumejowi«, a nawet pomieścił w niej arcyszczegółowy opis ol­

brzymich chlewów. Początek naszego stulecia, na podobną odwagę zdobyć się nie mógł i tak poprze­

dnicy romantyzmu wiele bardzo uczynili, wprowa­

dzając do poezyi zamiast wymarzonych arkadyjskich pasterzy, mieszkań­

ców krakowskiej wioski i opierając sielankę na rzeczy­

wistych obyczajo­

wych podwalinach.

Zresztą bohatero­

wie poety znajdują się zawsze jak przy­

stało ludziom do­

brze wychowanym, żal ich i gniew na­

wet ma wyrażenia przyzwoite, żaden z nich nie zaklnie, nie użyje nawet do­

sadniejszego słowa.

Uczuciowość jest w nich wysoko ro­

zwinięta. Bronisła­

wa płacze, ile razy wspomni sobie za­

ginioną córkę, wtó­

ruje jej zaraz mała B ronika, chociaż wcale siostry nie znała, a nawet oj­

ciec, pomimo tylu lat ubiegłych, tłumi tylko łzy »męskie­

mu pieprzystojne oku«. Gdy W iesław przyznaje s ię , iż w drodze zostawił serce przy pięknej Halinie, Stanisław ani chwili nie za­

stanawia się nad tern, że bogata je ­ go córka, może zro­

bić daleko świe­

tniejsze zamęście;

ale myśląc o przy­

szłości, lęka się, by żona »kiedyś po jego stracie, te-

ścinie w obcej nie służyła chacie«. K iedy znów H a­

lina poznaje rodzinną wioskę, pomimo przywiązania, jakiem otaczała ją przybrana opiekunka, w oła:

„O mocny Boże, toć moja rodzina, Gdzie moja matka, gdzie m atka jedyna?

Jeśli już w grobie, na grób jej pójść muszę, Stęsknioną do niej niech wypłaczę duszę“ .

Toż samo powiedzieć można o bohaterce dru­

giej sielanki Brodzińskiego, Oldynie, którą młody małżonek, wzięty do wojska, porzucić musiał zaraz po ślubie. Oldyna rozpacza nad jego oddaleniem, czyni to przecież tylko z powodów sercowych; nie narzeka,

że gospodarstwo jest opuszczone, ale tylko, źe ona

»bez opieki została się jedna«. K to zna dobrze na- . szych wieśniaków, wie, iż w podobnych razach na­

przód przychodzi im na myśl i naprzód wywołuje skargę — m ateryalna strata. Pogląd Brodzińskiego na chłopów, trzyma niejako środek pomiędzy dawną, idealną sielanką, a obecnym realizmem. Taki średni kierunek, nie był zresztą jedynie właściwością naszej literatury, ale wytworem wieku, tonem przejściowym

i jako taki konie­

cznym. Spotykam y go też nieco pó­

źniej w literaturze francuskiej (u pani Sand), następnie w niemieckiej (u Auerbacha), a w re­

szcie w hiszpańskiej (u Trueba), tylko przejawił się on w po w ieści nie w po­

ezyi. Jednakie po­

jęcia wywołały też w literaturze jedna­

kie sk u tk i; ark a­

dyjscy pasterze byli ośmieszeni, ale po­

mimo to, teorya na­

tury J. R ousseau’a i jego szkoły trw a­

ła jeszcze w całej swej mocy. Pani Sand była jej zwo­

lenniczką ; wierze­

nia jej odbiły się więc wyraźnie w s i e l s k i c h powie­

ściach. Wieśniacy, występujący w tych powieściach, są nie­

zmiernie do dosko­

nałości z b liż e n i:

sprawiedliwi, zacni, b e z i n t e r e s o w n i , zdolni są kochać g o rąc o , a pomimo to nie zatracają ni­

gdy zdrowego roz­

sądku , przymiotu czysto chłopskiego, który ich czyni pra­

wdopodobnymi. W działalności litera­

ckiej pani S a n d , postacie te stano­

wią przejście pomiędzy tem i, co należały do szko­

ły szalonej, a późniejszymi bohaterami i bohater­

kam i, którzy także szczycą się zdrowym rozsąd­

kiem, rozumują nieustannie i na każdym kroku. Tym to rysem, utrrory pani Sand zdradzają swe pocho­

dzenie i spokrewnione są z Nową Heloizą. Tam ta k ­ że Julia i Saint-Preux wiecznie rozumują, tak dalece, że nawet ostateczny upadek motywują i poprzedzają listami, podobnemi do not dyplomatycznych lub w a­

runków kapitulacyi. »Dyabla kałuża«, »Fadetta«,

»Franęois le Chamfiin, są to powieści, w których tak jak w »Wiesławie« znajdujemy proste obyczaje, oczy­

T E O D O R A X E N T O W I C Z .

S A R A B E R N H A R D T .

(9)

Ś Wi ł A T 513

szczone jednak z grubiaństwa, brutalności, chciwości i wszystkich niskich pierwiastków. T ak jak w »W ie­

sławie«, nie są to już wieśniacy z pasterskich poe­

matów i oper komicznych; mają pewien realizm, ale realizm połowiczny, m ogący tylko złudzić bardzo nie­

doświadczone oko i zadowolnić smak czytelników, przyw ykłych do maniery romantycznej. W7 podobnym duchu pisał Auerbach, pisał Trueba i obadwaj poło­

wiczną praw dą zyskali sobie sław ę, jakiejby nieza­

wodnie całkow itą nie osiągnęli.

K ażda epoka wyradza tak samo w literaturze jak w życiu pewne konieczności, którym się ogół poddaje bezspornie i najczęściej bezkrytycznie. Powieść zre­

sztą, przedstawiając lud w odświętnej szacie, nie ma-

(Dalszy

lowała go takim , jakim jest rzeczywiście, ale nie obchodziła się z nim inaczej, niż z wyźszemi w ar­

stwami społecznemi, które także przedstawiane były z domieszką fantazyi. Tylko, kiedy co do tych warstw fantazya przejawdała się w różnych kierunkach, a lu­

dzie zmieniani byli w aniołów lub szatanów, co do ludu, kierunek był jeden tylko — uszlachetniający — zgodnie z teoryą doskonałości natury pierwotnej.

A chociaż już po czterdziestym roku naszego wieku, teorya ta była silnie zakwestyonowana przez do­

świadczenie, przecież wątpliwości w tym względzie nie przeniknęły jeszcze dostatecznie um ysłów ludzi, wzrosłych i wyrobionych w innej szkole, by wpły­

nąć na ich twórczość,

ciąg nastąpi). W a L E R Y A M A R R E N Ć .

B E Z S T E R U .

P O W I E Ś Ć .

C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A . (Ciąg dalszy).

ozpoczęły się teraz dla nich długie smutne dnie, podobne do powolnego konania, — dnie w których kochanek nie jest już w stanie ukryć, źe miłość jego ostygła, a nie ma odwagi przyznać się do tego otwarcie. W Jaćmierzu, dokąd wyjechali wkrótce po odwiedzinach pani Laury, nieznośnie zaciężyła nad niemi duszna jakaś atmosfera, która zasmucała i przygnę­

biała ich umysły. R zekłoby się, iż piersiom ich zabrakło oddechu.

P an Stefan walczył ciągle jeszcze ze sobą, nie umiejąc zdać sobie spraw y ze stanu swej duszy. Zdawało mu się, iż w piersi jego żyje ciągle dawna miłość dla H elci, że obok niej równocześnie drugie wzrosło uczucie, i że to walka tych dwóch miłości wprawia go w taką rozterkę.

W istocie jednak łudził się przypisując głębszemu uczuciu litość, która go ogarniała na myśl, jak strasznym ciosem dla panny H eleny byłaby śwdadomość tego co się w jego sercu dzieje. Uczucie jakie dla niej żywił kiedyś, um arło; krępow ała go jeno wrodzona szlachetność i to poczucie honoru, które zawsze nosił tak wysoko.

W alk a, którą toczył z sobą, była dla niego źródłem trawiących wzruszeń i ciągłego rozdrażnienia.

K iedy niekiedy zbolały powracał do Helci, jak gdyby szukał u niej ukojenia. Czuł się wobec niej winnym, zbliżał się więc do niej rozczulony i pełen skruchy. Ale pomiędzy niemi stało coś, co mroziło słowa na ustach.

Nie mieli o czem mówić ze sobą, bo to co Stefana głównie zajmowało teraz musiało pozostać tajemnicą.

Helcia czuła, źe narzeczony jej nie jest już dla niej tym samym co dawniej. A le jakaś duma, jakiś lęk nieokreślony nie pozwalał jej spytać go o przyczynę tej zmiany i powstrzym ywał ją od serdeczniejszych w y­

nurzeń. W ięc też nie znajdywał przy jej boku onego ciepła, któreby go mogło ogrzać i rozżarzyć gasnące w piersiach jego uczucie. Miłość dla pani Laury rosła i potężniała w jego sercu. I coraz głębsza ogarniała go tęsknota, i'co raz nieznośniejszym stawał mu się przymus, jaki sobie w obecności Helci zadawał.

To co mu niegdyś tyle sprawiało przyjemności, te chwile spędzone na wymianie myśli, te przelotne rą k uściski, których tak niegdyś pożądał, te spojrzenia, któremi tak sobie wiele powiedzieć można, gdy się kocha, wszystko to przerażało go teraz, bolało i przygniatało zarazem. Począł więc unikać wszelkiego sam na sam z Helcią, wszelkiej z nią poufalszej rozmowy, niekontent i zakłopotany, nie wiedzący co począć ze sobą, gdy się przypadkiem ku tem u zdarzyła sposobność.

Przyjeżdżał tedy do Jaćmierza jak po ogień, opóźniając przyjazd, a przyśpieszając wyjazd swój ile możności jak najbardziej. Tłumaczył się interesami nie cierpiącemi zwłoki, własną słabością, to znowu wzglę­

dami na zdrowie Helci, potrzebującej jakoby ciszy i spoczynku. Wreszcie nie m ogąc dłużej wytrzym ać nie- znośnegb przym usu, wyjechał wrzekomo dla zakupu koni do właściciela jednej z większych stadnin w K ró ­ lestwie.,

Bolało nad tern biedne dziewczę, nie wiedząc zkąd mu ten smutek przychodzi i jakim jest powód onego oziębienia, które tak nagle, tak niespodziewanie zwarzyło kw iat jej szczęścia, w tej chwili właśnie gdy wszystko zdawało się najbardziej sprzyjać jego rozkwitowi. Zrazu taiło boleść swoją przed m atką, nie chcąc jej zasmucić. W reszcie nie m ogąc znieść cierpienia, zwierzyła się Helcia wśród płaczu hrabinie ze swej tęsknoty.

Nie umiała jej wszelakoż wytłumaczyć tej zmiany, która ją zasmucała tak bardzo. Nie m ogła przyto­

czyć nic takiego, coby stwierdzało jej bolesne przeczucia. W iedziała tyle jeno, źe nie jest już tak jak było da­

wniej i że ją to napełnia żałością bez miary.

Zwierzenia te zaniepokoiły zrazu hrabinę, uspokoiła się jednak, gdy jej Helcia opowiedziała dzieje pierwszego miłosnego całunku, który ją tak przeraził i zdaniem jej oznaczał punkt zwrotny w uczuciach, jakie dla niej żywił pan Stefan.

W yznanie to ubawiło wielce hrabinę. To co Helcię napełniało trw ogą i żałością, wydawało jej się

65

(10)

owszem najpewniejszą rękojmią przyszłego szczęścia jej córki. Widziała w tem jeno dowod szlachetnej deli­

katności przyszłego swego zięcia, iź po tem co zaszło pomiędzy zakochanymi, imika^ w szystkiego coby mu dać mogło pochop do nowych uniesień. Uspokajała więc rozżaloną— obietnicą przyśpieszenia ślubu, który to wszystko odmieni i naprawi.

*

T ak rzeczy stały, gdy do Jaćmierza przybyła pani Laura. Rzecz dziwna! l e g o samego dnia i o tej samej godzinie zjawił się pan Stefan, wracający z swej podróży, z której z sobą przyprowadził cztery cugowe i dwa wierzchowe konie. R zekłoby się, iż się z piękną Galicyanką umówili, tak rownoczesnem było ich przybycie.

Niespodziewany widok pani Laury wzruszył do głębi pana Stefana. Zrozumiał, źe nadeszła chwila stanowczej walki, która ostatecznie rozstrzygnie o jego losach. Najsprzeczniejsze uczucia w strąsnęły jego piersią, tamując mu oddech i przyśpieszając serca bicie. Zdziwienie, lęk, zakłopotanie, boleść z przymieszką uczucia, jakiego doznajemy na widok pięknej kobiety — wszystko to równocześnie odbiło się na jego w yra­

zistej twarzy. Na szczęście z wyjątkiem pani Laury, której baczne oko dostrzegło, a przenikliwość odgadła to co się dzieje w duszy pięknego młodzieńca, nie zwrócił nikt uwagi na grę jego rysów. H rabina i Helcia zbyt uradowane były przybyciem pani Laury i powrotem pana Stefana, by na to zwrócić mogły uwagę.

W ięc też ochłonął niebaw em .z chwilowego osłupienia, głównie dzięki pani Laurze, która dowiedzia­

wszy się, iź konie sprowadził, żywą z nim natychmiast zawiązała rozmowę. Tem at ten nie był jej obcym ; była wielką miłośniczką sportu, znała się na koniach i lubiła jazdę konną namiętnie. Rozciekawiona tem co jej opowiadał pan Stefan, ułożyła natychm iast projekt odwiedzenia jego stajni. Chciała zobaczyć sprowadzone wierzchowce, z których jeden miał być ujeżdżonym dla Helci, nieobeznanej jeszcze z konną jazdą.

K onia tego musi koniecznie wypróbować. Przywiozła z sobą amazonkę, z którą się nigdy nie roz­

staje; a więc zamawia sobie tego konia na czas pobytu w Jaćmierzu. Co za przyjemność! Będzie m ogła co dnia jeździć z chartami na polowanie, będzie szczuła lisy i zające, których z pewnością nie brak w tej ste­

powej okolicy.

Myśl odwiedzenia pana Stefana w jego domu zdawała się bawić ją wielce. To taka ciekawa rzecz zwiedzić kawalerskie mieszkanie. Człowiek wyciska zawsze pieczęć swoją na domu, który zamieszkuje i nie można powiedzieć, że się kogoś zna, gdy się nie widziało jego mieszkania. Przytem trzeba koniecznie trochę rozruszać pustelnika. To źle, iź się tak przykuł do gospodarstwa, źe się tak zamurował w swym domu. Nie wątpi, iź w czasie pobytu jej w Jaćmierzu przynajmniej, będzie tu przyjeżdżał już zrana, będą jeździli na polo­

wanie, hrabina i Helcia w powozie, a oni konno; będą strzelali do celu z pistoletu o zakład, będą robili dalsze wycieczki. Uważa się za studenta na wakacyach i pragnie całą duszą użyć swobody. Sądzi, źe mu to nie przyniesie uszczerbku w gospodarstwie, gdzie biorąc rzeczy ściśle nie ma o tej porze nic już do roboty.

Mówiła to wszystko z swobodą i szczerą jakąś dobrodusznością, wnosząc w rozmowę ów ton poufały, który jej był właściwym, a tak niebezpiecznym czarem pętał tych, z którymi go używała. Mówiąc pieściła go okiem i uśmiechem, ale jak gdyby nieświadoma tego zupełnie. Zdarzało się kiedy niekiedy, iź w zapale rozmowy dotknęła ręk ą jego ręki, lub zbliżyła więcej niż może wypadało twarz do jego twarzy, owiewając go wonią swego oddechu.

A jednak wszystko to, wziąwszy żywość jej na uwagę, nie przekraczało granic swobody, która tutaj w danych warunkach była dozwoloną. W szakże pan Stefan miał wkrótce wejść do jej rodziny; cóż więc dzi­

wnego, źe mu nie taiła swej życzliwości; owszem nawet, źe była z nim poufałą. Zdawała się istotnie tym swawolnym, rozigranym uczniem na wakacyach, pragnącym użyć swobody i nie krępującym swego tem ­ peramentu.

A le dla pana Stefana miało to wszystko inne znaczenie. Sam już przyjazd jej do Jaćmierza był do­

wodem, iź wcale nie zaniechała swych zamiarów, źe go kocha zawsze tą miłością szaloną, namiętną,, bez­

w zględną, nie znającą żadnej zapory; rozkoszny uśmiech jej ust świadczył, jaką radością napełnia ją jego widok. Jej rozkochane spojrzenie płonęło miłością i pożądaniem, obiecując mu szczęście bez granic. Pan Stefan nie mógł się oprzeć temu urokowi.

Rozpoczęło się teraz w Jaćmierzu bujne pałacowe życie, pełne rozmaitości i uciechy. Zaraz nazajutrz udały się panie do pana Stefana; pani Laura powoziła, pragnąc się popisać zręcznością i odwagą. B yła w ró­

żowym humorze. Zwiedziła stajnie i mieszkanie, ciągnąc za sobą Helcię, trochę zmięszaną i zakłopotaną tą swobodą. Chciała widzieć wszystko, dotknąć się wszystkiego. Przypatrywała się broni jego i rynsztunkom ciekawie, przerzucała książki i albumy fotograficzne leżące na stolikach, gwarząc i śmiejąc się wesoło. Zda­

wało się, że jej to rozkosz sprawia patrzeć na to, na czem codzień jego oko spoczywa i dotykać tego, czego dotknął ręką.

Cała ta gra — dla niewtajemniczonych niewinna — zrozumiałą była dla pana Stefana. Pojmował ją n a­

miętnością, którą w nim budziła. Chciwem okiem śledził każdy z ruchów pani Laury, nie m ogąc oderwać spojrzenia od tego, czego się_ dotknęła. Zdawało mu się, że drobne paluszki dotykając tego lub owego przed­

miotu, pieszczą go lubieżnie i źe się od niej po całym domu rozchodzi woń przedziwna a upajająca, która w war wprawia jego krew i zmysły jego mąci swym odurzającym zapachem.

W spomnienie tych wrażeń zapisywało się w jego pamięci głęboko. I tak tedy wnikała ta kobieta w poufne codzienne życie tego człowieka, wciskając się w nie — i opanowując niejako z góry już myśli jego w chwili przyszłych samotnych marzeń, przywiązawszy do wszystkiego co go otacza swe wspomnienie. I on czuł ile trucizny wnika w niego z temi wrażeniami — czuł to, a jednakże pożądliwie wchłaniał w siebie te w rażenia!

Tego samego dnia jeszcze zabrano do Jaćmierza siodło damskie, które pan Stefan przywiózł z sobą,

(11)

Ś W I A T

515

• ‘V • sv* • n

i

m m s

■M j*ih

oraz pistolety, tarcze, strzelby i myśliwskie przybory. Równocześnie wysłano tam psiarnię, konie i myśliwstwo, które miało brać udział w polowaniach, mających się rozpocząć zaraz dnia następnego.

P an Stefan, którem u przypadła rola gospodarza, zajął się urządzaniem tych rozrywek nader gorąco, starając się wyzyskać wszystko to, co tylko moźłiwem było w tej porze i okolicy, byle uprzyjemnić gościowi pobyt w Jaćmierzu. R ycerskie te zabawy były zgodne z jego usposobieniem, a myśl, iż uczestniczy w nich kobieta zamiłowana w podobnych rozryw kach, dodawała im w oczach jego jeszcze więcej uroku.

Pani Laura oddawała im się z całą namiętnością swego temperamentu. Zdawała się niemi tylko zajętą. Strzelała do tarczy o lepsze z panem Stefanem, dojeżdżała zające i lisy, przesadzała rowy i płoty, zadziwiając wszystkich śmiałością swoją, zręcznością i odwagą.

Trudno byłoby wyobrazić sobie kontrast większy, jaki istniał między tą kobietą nie obawiającą się niczego, owszem naw et narażającą się na wszelkie nie­

bezpieczeństwa — dla której karkołom na jazda przez rowy i płoty, wesołą zdawała się być ig ra sz k ą — a H elcią nieśm iałą, lękliw ą, nerw ową, nie m ogącą się oswoić z widokiem harców, które tak upajały panią Laurę i pana Stefana.

B rała zrazu Helcia wspólnie z hrabiną udział w wyciecz­

kach, towarzysząc myśliwym w powozie z d alek a; niebawem je­

dnak musiała tego zaniechać. Nużył ją ten gwar, ten zgiełk, ten ruch, ten zamęt, które rozstrajały jej nerwy, a nie m ogły jej — jako nie biorącej bezpośredniego w łowach uczestnictwa — wiel­

kiej sprawić przyjemności. Przytem i ostre już teraz jesienne po­

wietrze, nakazywało ostrożność w ątłem u dziewczęciu, które i tak już tęskniło do swych chorych, wyrzucając sobie, iż czas dla nich przeznaczony poświęca rozrywce.

U bytek ten nie zmienił jednak dotychczasowego trybu życia, pozostawiając tylko pani Laurze większą swobodę. Pan Stefan przyjeżdżał co dnia zrana do Jaćmierza i zabierał niestru­

dzoną nigdy Galicyankę na łowy, lub na daleką konną wycieczkę.

Śniadano zazwyczaj w polu, gdzieś na punkcie zbornym , gdzie

zw ykł był już czekać furgon z kuchnią i piwnicą. W racano późno na obiad, a wieczór spędzano w salonie, rozmawiając wesoło. Helcia i pani Laura śpiewały naprzemian, a pan Stefan zw ykł był im akompaniować.

Ten ruch, to życie, ta wesołość, które pani Laura wniosła z sobą do Jaćmierskiej rezydencyi, spraw iały Helci i hrabinie wielką przyjemność.

Miło im było widzieć ochotę swojego gościa, ożywiającą wszystko dokoła. Nie przeczuwając nic złego, cieszyły się tern bardzo, iż pani Laura wesołym swym humorem zdołała rozruszać pana Stefana i spędzić z czoła jego chmury, które je niedawno temu mroczyły.

I rzeczywiście zaszła dziwna zmiana w jego usposobieniu. D aw ał się teraz nieść tej fali uciechy i upojenia, która go ogarniała, czerpiąc w niej napozór zapomnienie. Obcując cały dzień z panią Laurą, nie bronił się pokusie, pijąc z rozkoszą truciznę jej spojrzeń płomiennych, jej zalotnych uśmiechów i przelotnych dłoni uścisków. Potem w racał do domu i marzył, przeżywając w myśli doznane wrażenia.

W głowie mu się paliło; namiętność w nim wzrastała olbrzymiejąc i ogarniając go coraz bardziej, ale namiętność ta odmienną miała dziś cechę. Nie zwykł był dawniej hamować porywów serca i krwi gorą­

cej. Obecnie k ry ł się z uczuciem sw ojem . tak jak wstydliwy młodzieniec. U pajał się niem, zatruw ał coraz bardziej, pijąc łakomie rozkosz chwilową i zapominając o świecie. Mimo to trzym ał na wodzy namiętność, która w nim gorzała. To był jedyny opór, jaki stawił jeszcze pokusie. A le namiętność schowana i wciśnięta w głąb jego serca, tak jak nabój w żelazne działa okucie, czekała tylko iskry, aby wybuchnąć. I było rze­

czą łatw ą do przewidzenia, że wybuch ten prędzej czy później nastąpi, że go porwie i poniesie, druzgocząc wszystkie zapory.

Pani Laura zdawała się czytać w jego duszy, tak jak w książce otwrartej. O dgadła co się w sercu jego dzieje i zrozumiała, że natarczywością i wstępnym bojem nie zwalczy jego oporu, lecz go tylko w nim bardziej może utwierdzić. N a cóż się było na szwank możliwy narażać, skoro zwycięstwo było już tylko kw estyą czasu? Nie szczędząc więc panu Stefanowi pokus, do jakich ciągłe obcowanie dawało sposobność, nie ponowiła już pamiętnej gwałtownej sceny, z czasów pobytu w W arszawie. K usiła go teraz pewnym względnym chłodem ■— i czek ała!

W obec usposobienia w jakiem się znajdował pan Stefan, była to istotnie tak ty k a mądrze obmyślana.

Drażnił go teraz ten flirt niewinny, którym go kusiła. W pierwszych dniach pobytu pani Laury, widział w nim chwilowe zawńeszenie broni w przededniu stanowczej walki, którą mu wypowiedziała w W arszawie.

W idząc ją inną niż się spodziewał, doznawał takiego uczucia, jakiego doświadczać musi dowódzca wojska, gdy mu nagle w róg zniknie z przed oczu. Czuł nad sobą niebezpieczeństwo, lecz nie wiedział z której strony i kiedy mu cios zagraża. W szystkie te uczucia nawiedzały go jednak tylko w chwilach samotności, bo obcu­

jąc z panią Laurą, zanadto był upojonym obecną chwilą, by m ógł się nad czemś innem zastanawiać.

Teraz jednakże nużyła go ta niepewmość w miarę wzrastającej namiętności coraz bardziej. Poglądał na nią pożądliwemi oczyma, zdziwiony jej niepojętą powściągliwością, nie m ogący zrozumieć jej pow odu, wrzekomą zmianą jaka w niej zaszła podrażniony, miłością rozgorzały, szalony.

Ale ona zdawała się nie widzieć tego wszystkiego, jednako z nim uprzejma, jednakow o zalotna, nie wychodząca nigdy poza granicę serdecznej poufałości, do jakiej uprawniały niejako: powinowactwo, wiążące ją

(12)

z paniami domu, wiejska swoboda, wspólność zamiłowania w zabawie, zresztą wrodzona jej śmiałość i żywy

temperament. . . , t

M oina byłoby przypuścić, iż się zupełnie zrzekła swych zamiarów, tak zręczną była jej gra, taK w y­

bornie umiała zachować pozory. Mianowicie w stosunku do Helci okazywała serdeczność tak wielką, iz czło­

wiek najbardziej podejrzliwy, nie mógłby przypuścić, źe w niej widzi rywalkę. ,

Okazywała jej zawsze serdeczność najżywszą; rozmawiając z panem Stefanem, odzywała się o niej zawsze życzliwie, jakkolwiek z odcieniem litości, z jakim kobiety światowe mówić zwykły o swych współza­

wodniczkach, gdy mają świadomość tego, źe nad niemi w tym lub owym względzie górują.

K iedy niekiedy — gdy pan Stefan zbytecznie się nią zajm ował— zdawała się okazywań, iż to nie w y­

pada, i źe to jej nie jest przyjemnem. Starała się go wtedy zwrócić do tej »biednej« Helci, jak ją w rozmowach swych z panem Stefanem niekiedy nazywała. Czyniąc to nie spuszczała go jednak nigdy z oczu i przybyw ała zawsze w porze stosownej, by wmięszawszy się do rozmowy, pokierować nią tak, aby mogła uwydatnić swoje przymioty, a poniżyć biedną dziewczynę.

(Dalszy ciąg nastąpi). Ł O D Z IM IE R Z Z A G Ó R S K I.

Dr. B O L E S Ł A W W I C H E R K I E W I C Z .

' & *

" twj- .ilii

wy:fi

Jakby dla w y­

nagrodzenia b ra ­ ku poetycznych talentów na zie­

mi wielkopol­

skiej , dzielnica ta zapisuje karty swej historyi i- mionami, które zabłysły na po­

lach w i e d z y gruntow nej, a w szechstronnej.

W ciągu osta­

tnich dziesiąt­

ków lat rodziły się tam potężne umysły, zasobne w inteligencyę, wzbogacone pracą i umiejętnością szeroką.

N adto, jednostki wybitne w Poznańskiem posiadają zdol- n o ś ć

/// ', , j/ :

produk­

cyjnego sp o iy t- k o w a- nia swych wiado­

mości na miejscu, organizowania ży­

cia publicznego, zakładania instytu- cyj doniosłych dla ogółu. Panuje w tern otoczeniu ja­

kaś poważna doj­

rzałość i trzeźwość m yśli, obfitująca w mnogie skutki dodatnie.

Rodzina Wicherkiewiczów od początku bieżącego wieku zapisuje się wymownemi głoskam i w życiu obywa- telskiem W ielkiego Księtwa. Jan Alojzy (ur. 1815, f 1882), jako lekarz, niósł pomoc cierpiącym w Poznaniu i Kcyni, a jednocześnie wychowywał syna, który działalnością swoją zasłynął szeroko. Sława jego imienia przekroczyła granicę prowincyi. Dr. Bolesław Wicherkiewicz urodził się w Kcyni, d. 7 lipca 1847 r. Gimnazyalne studya odbył w Trzemesznie i Poznaniu, gdzie zdał m aturę 1867 roku. Odziedziczywszy

po ojcu powołanie lekarskie, młody a pełen entuzyazmu DR. BOLESŁAW WICHERKIEWICZ.

(13)

W Ł A D Y S Ł A W B A K A Ł O W I C Z .

V- J*'

H E N R Y K II I W A L E Z Y I D W Ó R J E G O .

ŚWIAT517

Cytaty

Powiązane dokumenty

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się

Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej