N um er 2 8 D n ia 13 lip c a 1 9 1 4 .
KRAKÓW, ulica św. Tomasza
32.
TYGODNIK OBRAZKOWY NA NIEDZIELĘ KU POUCZENIU I ROZRYWCE.
S Y N D Y K A T R O L N I C Z Y
K R A K Ó W ,
P lac S zczep ań sk i 1. 6.
¡Эяадпнп • k o n i c z y n , t í sfw, buraków , roślin strączko- І ш в Ш ІІ и . w ych i w arzyw nych o gw arantow anej czysto- ici. i sile kiełkow ania.
i ІІ9Щ П7и " tom asyna, supesfosfaty, sa le tra chilijska, sól ii îîa ? s U £ j i potasow a, k sin it k r a j o w y i stassfurcki, wa-
I pno azotowe.
І M a s í v n u РПІПІР7Р 9 W yłączna rep rez en ta cy a na Gali- : n i a o Ł J l l j i U IH Iułb • cyę w ssechśw iatow o znanych siew-
j ników „ W e s t f a l i a “ . (120)
fili, I«!, Mplffj, « ili, i b Ł É.
LWÓW,
ul. Kościuszki 1. i4, Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K o s ia r k i, Ż n i
w ia r k i, W ią z a lk i, G r a b ia rk i, P rzetr^ ą sa cze.
Wielki zapas części zapasowych.
W łasne w a rsz ta ty reparacyjne.
N a c z y n i a i p rzy b o ry m le c z a r s k ie . Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i cpłatnie.
Wągisl kamienuj! z kopalń krajowych i zagranicznych.
i€Oi€S o straw sk i ! górn ośląsk i.
j Towarzystwo wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie j
■ najstarsza i najzasobniejsza instytucya asekuracyjna polska, przyjm uje na .najdogodniejszych w arunkach ‘
■ u b ezp ieczen ia od ognia, gradu, na ży cie (kapitałów , posagów i rent), oraz od kradzieży i ra- ■
“ bunku. Fundusze gw arancyjne T ow arzystw a w ynoszą p r z e s z ło 6 8 m ilionów koron.
Inform acyi udzielają D y rek cy a oraz w szystkie Z astępstw a i A gencye Tow arzystw a. 197 B
Towarzystwo to c z y
p o d w ez w a n ie m ś. S y lw estra w K orczynie o b o k K rosna
przyjm uje len i konopie do w ym iany za płótna bielane lub szare o zw ykłej lub po
dwójnej szerokości, po cenach możli
■wie najniższych. obok K rosnaK orczyna
Zakład pogrzebowy „Concordia“
jedyny w Krakowie
który posiada własny w i e l k i w y r ó b | |
t r u m i e n И
j a n a I d o ln e g o
S z c z e p a ó s k i L . 2 e (dom własny).
Telefon Nr. 831.
Przy zamówieniach p ro sify powoływać się na ogłoszenia „Roli“ .
O bjęliśm y w yłączne zastępstw o sprzedaży
¡, I p k boslojch ilip jcli i ÉiÉlpifcli ij
M o. Tow. Zakładów Chemicznych
I „Strem“ i Warszawie. §
Szczegółow e w arunki na żądanie.
Syndykat Rolniczy w Krakowie.
Za 6 Kor. b eczułk ę 5 k g . znakom itej
sramskj Д R. “
Z a 4 Kor. skrzynkę 1 5 0 sztuk
l i n p r ć f & ^ f g U .
шшїМ J L R.M duże йг 4
«Tqrls za p o b n a im :
( F a b ry c z n y sk ła d s e ró w : B R Ś 3 C I R O L M I C K I C H , K r a k ó w , W i e l o p o l e 7 / 2 4 в R y n e k g « .: r ó g S i e n n e j .
C ennik ró ż n y c h serów d a rm o i o p ła tn ie .
s
m
CENTRAL!
( p r a w n i e o c h r o n i o n e N . 5 8 6 4 4 ) .
najlep szy , n a jw y d a tn ie jsz y , p rz e to n a jta ń s z y
proszek karmny
do szybkiego tuczenia dla wszystkich zwierząt domowych.
N ajbardziej p o lecenia g o d n a w sz y stk im g o sp o d a rz o m i h o d o w co m by d ła.
P r o s z ę u w a ż a ć n a p l o m b ę i p o d ł u ż n ą m a r k ę o c h r o n n ą . C e n y : y 2 k g . 7 5 ., i k g . K . i '5 o . , 5 k g . K . 5 '6 o , 12 k g . K . 1 2 .,
2 0 k g . K . 1 8 ., 5 0 k g . K . 4 0 ., 1 0 0 k g . K . 78 .
Fabryka centraliny, Nowy Iczyn 106.
Z a s t ę p c a d l a z a c h o d n ie j G a lic y i i w s c h o d n i e g o Ś lą s k a
B. D a n c e w ic z , W a d o w ice.
S m a c z n e i n i e u l e g a j ą e e z e p s u c i u
o w o c ó w , m i ę s a i J a r z y n
k o n s e r w l r
może sporządzić każda go
spodyni sam a łatw o i ta nio za pomocą Щ л л і . « słojów i apara-
do konserw.
D a r m o i l u s t r o w a n y c e n n i k z p o - ż y te c z n e m i p r z e p is a m i w y s y ł a
fir m a
J. W e c k , M ähren.
S c h ö n b e r g N 5 7 .
Jarzmy owoce
Soií DM
Dziczyznaorocory
к. 5 0
Sekretaryat Komitetu obyw. dla sprawy F. Kurasia
w Tarnobrzegu, poleca :
[Çolasinski Z y g m u n t:
S k a rb c z y k pieśni n aro d o w y ch (60 n a jp o p u la rn ie jsz y c h p ie śn i n a r.z ży c io ry sam i a u to ró w i ob jaśn .) . . . .
fÇuras F e r d y n a n d :
z po d chłopskiej strzech y . P oezye ...K u r a ś F e r d y n a n d :
W ią z a n k a z C h ł o p skiej n iw y . Poezye . 1 ...
K u r a ś F e r d y n a n d
: T a ta rz y w S a n d o m ie rz u . D w ie legendy. Z p rz e d m o w ą Z y g m u n taK o la s iń s k ie g o ...K. —’5 0 40% z rozsprzedaży przeznaczono na Dar Narodowy w po-
staoi zagrody dla poety Indowego F. Kurasia.
Jeszcze o k o ło 70 m o rg ó w g r u n t u o r n e g o i ł ą k I - s z e j k la s y w m n ie js z y c h i w ię k s z y c h p a r c e l a c h w o d l e g ł o ś c i 6 k im . od K ra k o w a po K. 1.450 za m o r g ę d o s p r z e d a n i a . P o ł o w a c e n y
k u p n a m o ż e n a d ł u g i e l a t a b y ć r o z ł o ż o n a n a s p ła t y . Z g ł o s z e n ia w p r o s t d o w ł a ś c ic ie la : E D W A R D Ś M I E C H O W S K .I
K r a k ó w , u l. Z y b l ik ie w io z a 20 .
K. - - 5 0 K. —- 5 0
Q l ť i a Р а і'У K rak ó w , ul.
O H l d s C I Z , Gertrudy 29/R.
A n k e r R e m o n t o i r z e g a r e k r e g u l o w a n y z g w a - r a n c y ą 3 ’— K . , 3 s z tu k i 8 * — K .
H a rm o n ik a z 8 - m a k la w is z ., I r e g i s t e r , ś li
c z n a 3 K . , z 1 0 -m a k la w . 2 r e g i s t r . 6 K . N a ż ą d a n ie d a r m o i o p ł a t n i e k a t a l o g z 4 0 0 0 i l l u s t r .
W p e w n e j w s i b y ł s p ó r o g r a n i c ę . S ą d w e z w a ł w ó j t a , a b y w y b a d a ł n a j s t a r s z y c h lu d z i w e w s i, c o o te j g r a n ic y p a m i ę t a j ą .
W ó j t o d p i s a ł s ą d o w i :
» N a w e z w a n ie P r z e ś w i e t n e g o s ą d u o d p is u ję , ż e t e m u z a d o ś ć u c z y n ić n ie m o g ę , b o n a j s t a r
si lu d z ie w e w s i j u ż n ie ż y ją .
Z m iłości.
— S k o r o m ó j m ą ż u m a r ł i j a ż y ć n ie c h c ę ! P ó j d ę z a n im !
— B ó j s ię B o g a ! D a jż e m u t r o c h ę o d p o c z ą ć c h o ć w g r o b ie .
P o d ż y ł y ju ż k a w a l e r d o m ł o d e j p a n n y : G d y b y ś , d r o g a p a n i , z o s t a ł a m o ją ż o n ą , to b y m c ię n a r ę k a c h p rz e z c a le ż y c ie n o s i ł !
— T b p a n t a k i s iln y ?
— T a k , p a n i, m a m s iłę c z t e r e c h k o n i .
— N i g d y b y m n ie p r z y p u s z c z a ł a . N a j e d n e g o , c o p r a w d a , to p a n w y g l ą d a ...
C ena i K or, 20 h a i.
O B R A Z K O W Y
№
,„•* NA K O K 1914.
N a życzenie o trz y m a ją n a si p re n u m e ra to ro w ie d o w o ln ą ilość K alen d arzy po 50 h alerzy .
Roczniki „Roli
uzawierające po kilka ciekawych pO' wieści i bardzo wiele pięknych legend, hum oresek, pow iastek, oorazków i t. p.
są jeszcze do nabycia, a m ianow icie:
zaś Z
1912
I",n ie o p ra w n e po 3 K.; p ię k n ie o p ra w n e po 4 K-; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 K ; n ad to p ięk n ie o p ra w n e p ó łro c z n ik i I to li
z drugiego półrocza i g n r., za-- wierające dwie całe bardzo piękne po-' wieści p. t. „Rozbójnicze gniazdo“í „R ubín wezyrski“
po 2 Kor. 50 hal.
O prócz tego m am y jeszcze
O k ład k i do R o li na rok 1913
p r a k t y c z n ei eleganckie po 50 halerzy.
R ok V IH .
K rak ó w , dnia 12 lipca 19I4 r.
Nr. 28 .
TYGODNIK OBRAZKOWY NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I ROZRYWCE.
Przedpłata: Rocznie w A ustryi 4-50 kor., półrocznie 2-40 k o r.; — do Niemiec 5 m arek; — do F rancyi 7 franków ; — do Am eryki 2 dolary. — O głoszenia po Зо halerzy za wiersz jednoszpaltow y. — N um er pojedynczy ¡0 halerzy ; do nabycia w księgarniach i na większych dw orcach kolejowych. — Adres n a listy do Redakcyi i A dm inistracyi : Kraków, ulica Św. T o masza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. G odziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 50.
w v v i v / v c a i t : .
ozpoczęły się w akacye. T ysiące dziatw y i m łodzieży opuszcza m ury szkolne, aby odetchnąć po żm udnej pracy umysłowej, a nabrać sił do now ych trudów . W raca do domów rodzicielskich rozprom ieniona m łodzież z św iadectw am i w ręku, szczęśliwa, że przez przeciąg p a ru ty g o d n i nie będzie m usiała ślęczeć nad żm udną nauką.
I rzeczyw iście m łodzież ta potrzebuje w ypoczyn
k u duchow ego, choć nie w szystka rów nom iernie.
Można ją podzielić na trzy części.
Do najbardziej potrzebujących owego, w ytchnie- nienia należy zaliczyć jednostki am bitne a pilne, k tó re przez całe dziesięć m iesięcy sum iennie oddaw ały się swej pracy. D la tak ich sam a nauka nie je s t zbyt trudna, ale mimo to denerw uje je i trzym a um ysł w ciągłem naprężeniu. M łodzież tak a przynosi celu
jące św iadectw a, ale zdobyła je całym w ysiłkiem swej woli, usilną pracą. Takiej m łodzieży należy się stanow czy i p e łn y w ypoczynek, a b y m ogła nadal pracow ać rów nie skutecznie.
Do drugiej k a te g o ry i należy młodzież, która odpow iedziała w praw dzie sw em u, zadaniu, bo uzy
sk a ła uzdolnienie do przejścia do wyższej klasy. A le tu m ożna zauważyć dw a jej rodzaje. Pierw szy, to uczniow ie pilni bez w iększych zdolności, drudzy, to uczniowie zdolni, ale mniej pilni. T a k jednym , jak i drugim w ypoczynek się należy, bo uzyskali to, co było ich obow iązkiem .
P ozostaje nakoniec trzeci rodzaj m łodzieży: są to ci, k tórzy bez rezultatu stracili rok, k tó rzy p rzy nieśli złe św iadectw a. Do nich zaliczyć należy m ło
dzież bez zdolności, albo taką, u k tó re j lenistw o roz
w inięte jest do najw yższego stopnia. D la takiej m ło
dzieży w ypoczynek um ysłow y jest zupełnie zb y te
czny. N ie należy jed n a k zostaw ić jej samej sobie, ale owszem trzeba się nią nad g łęb o k o zastanow ić i poczy
nić kroki, aby nie zm arnow ać jej m łodego życia. J e żeli chłopiec czy dziew czyna nie ma talen tu lub za
m iłow ania do nauki, poco pchać ich przem ocą do niej? Czyż nie lepiej w yszukać dla syna lub córki inny zawód, k tó ry prędzej odpowie ich zamiłowaniu, k tó ry okaże się dla nich w przyszłości korzystniejszy?
N iestety , dziś wielu nie zw raca na to uwagi. Często zdarza się bowiem , że g d y syn »przepcha« tylko szkołę ludową, rodzice postanaw iają mieć z niego księdza, urzędnika lub profesora, nie dbając o to, czy ten syn m a zdolności, czy on odpow ie w ym aga
niom szkoły. A g d y go raz »wepchają« do gim nazyum to »pchają« dalej aż do m atury. I byw a często, że tak i »przepchany« synuś dostaje się na uniw ersytet i nieraz naw et go ukończy, pozdaw aw szy z trudem potrzebne egzamina.
A le teraz pytanie, czy z takiego »przepchane
go« osobnika będzie w przyszłyści d o b ry pracow nik na polu pracy, ja k ą sobie obierze? P o największej części: nie! Czy zostanie księdzem, profesorem , czy urzędnikiem , nie w ybije się na czoło społeczeństw a, 'a le na szarym końcu w śród swych kolegów znów będzie »pchał« ty lk o naprzód taczkę sw ego żyw ota w nędzy, m ateryalnej, bez zadow olenia m oralnego.
O takiej m łodzieży trzeba zawczasu pom yśleć.
M łodzież taka, skierow ana do innego zawodu, może w nim nabrać zam iłow ania, może być użytecznym członkiem społeczeństw a, zyskując dla siebie d obro
b y t i m oralne zadowolenie.
O nieuzdolnionej m łodzieży i o tej, k tó ra leni
stw em dowodzi, że do obranej pracy nie ma zam i
łow ania, podczas w akacyi pom yśleć należy i skierow ać ją tam , gdzie znaleść może stosow niejsze pole pracy.
U niesienia ani gniew y na otrzym ujących złe św iadectw a nic tu nie pom ogą. Chłopiec, jako m ło
dy a więc lekkom yślny, pod grozą gniew u ojcow
skiego będzie przyrzekał popraw ę, ale tylko po to, aby z początkiem roku szkolnego o przyrzeczeniach zapom nieć i dalej tak robić, jak dotąd, a właściwie nic nie robić.
N ad uw agam i naszem i niechże się rodzice p o d czas w akacyi zastanow ią i postępują tak , aby później nie żałowali.
434 » R O L A« N r 2 8
A n to n i St. B assara.
W oblężonej Warszaroie.
Powieść h isto ry c zn a .
4
13. Hanny,
D nia 14 lipca, o godzinie trzeciej z rana, z o bo
zu pruskiego odezw ał się jęk arm at. Nie b y ł on nie
spodzianką dla naszych, gdyż atak u oczekiwano la da chwila. Obozy polskie zerw ały się na nogi i g o tow ały do obrony. Czas b y ł najwyższy, gdyż n ieb a wem zaśw istały kule karabinow e, a zaledw ie te w ry
ły się w ziemię, cała k aw alerya p ru sk a runęła naprzód.
Szła ja k huragan, jak wicher, ja k burza.
Lecz rów nocześnie z obozu polskiego podniósł się okrzyk i podobna fala runęła ku pędzącym .
S ta rły się szyki, zachrzęściała zbroja i dwa woj
ska poczęły się zm agać ze sobą. J a k g d y b y wąż jaki, szeregi ludzkie w yginały się w tę i ow ą stronę. Ale coraz częściej z szeregów pruskich u m ykał koń bez jeźdźca, coraz częściej z okrzykiem : — O H e rr Je!...
w alił się so łdat nieprzyjacielski na ziemię. A nasi rąbali i kłuli. W reszcie już nie luźne konie, ale całe ich szeregi z jeźdźcam i na grzbiecie, poczęły się w y m ykać poza linię bojową. P o lacy parli coraz zawzię- ciej, aż odepchnęli ich daleko z pola zapasów.
W pół godziny pow tórzyło się tosam o.
N iedługo n astąp ił trzeci a ta k , ale i ten P r u s a kom się nie udał.
K aw alerya ich cofnęła się do obozu, a nasza piechota, uszykow ana w trzech liniach, oczekiw ała, co dalej będzie.
K ró l pruski, chcąc Polaków zastraszyć w ielką ilością swych wojsk, przy słał do K ościuszki gońca, z zaw iadom ieniem , iż zaprasza się do W arszaw y na obiad w sto tysięcy ludzi.
K ościuszko odpow iedział, że m a dość potraw na przyjęcie gości i że ich niecierpliw ie oczekuje.
Ledw ie goniec pruski w rócił do sw ego króla, zaraz zaczęła się kanonada, a p u łk i piesze jęły się ścierać między W o lą a Czystem.
P ru sacy za w szelką cenę chcieli przebić się do W arszaw y i zaw ładnąć nią. Trafili jed n a k na zacięty opór. Nie ustępow ano ani kroku. K to nieprzejacielo wi nie m ógł zdzierżyć, p ad ał na tej drogiej ziemi, a ani k ro k u nie ustępow ał.
S p o strzegli w net P rusacy, że na nic ich w ysił
ki, to też bezzw łocznie zmienili plan pierw otny. C a
łą m asą runęli ku Bielanom , gdzie pozycye polskie by ły najsłabsze.
W n e t pierzchły pierw sze i d ru g ie w idety i zda
wać się m ogło, że lada chw ila Prusacy przedrą się do W arszaw y.
M ógł wprawdzie K ościuszko zażądać pom ocy od innych oddziałów polskich; nie chciał jed n ak te go czynić, aby nie osłabiać dalszych pozycyi.
A tymczasem nieprzyjaciel k ro k za krokiem posuw ał się ku W arszaw ie.
N agle z pruskich szeregów w yrw ał się koń lu zak, w ym inął ostrożnie żołnierzy polskich, zatoczył koło i począł najspokojniej skubać zieloną traw ę, której k o p y ta końskie jeszcze nie strato w ały .
Nie popasał jed n ak długo. Jakaś postać bowiem uchw yciła go w net za cugle, w ydrapała się zwinnie na jego grzbiet, św isnęła pręciem i popędziła ku W arszaw ie.
Zatrzym ała się przy najbliższym polskim po sterunku.
— Gdzie K iliński ? — zapytała postać.
— N a posterunku, p rry swym p u łk u — odrzekł zapytany i w skazał ręką.
Jeździec pom knął dalej.
K iliński rzeczywiście sta ł na wyznaczonym po sterunku i ze sm utkiem spostrzegł, że naszym zaczy
na się źle powodzić. M iał ochotę bez rozkazu ruszyć, ale obaw iał się łam ać posłuszeństw o i służyć jak o zły przy k ład dla innych.
S ta ł więc i g ry zł w argi aże do krw i.
W tem zdala doszedł go tę te n t konia. W y tę ż y ł w zrok i zobaczył jeźdźca. Z biciem serca czekał na gościa, spodziew ał się bowiem , że będzie to goniec od K ościuszki, wzyw ający go do pracy.
Jakież było jed n a k ździwienie jego, g d y u n a d jeżdżającego rozpoznał szaty kobiece. Z początku przypuszczał, iż k tó ry ś z w iarusów p rzeb rał się t y l ko dla zm ylenia nieprzyjaciół, ale z każdą chwilą przekonyw ał się dowodniej, że jed n a k b y ła to k o bieta.
W k ró tc e k o p y ta końskie zaryły przed nim zie
mię, a w tej chwili K iliński k rz y k n ą ł:
— Zośka ! a ty skąd ? ! Rzeczyw iście b y ła to Zośka.
O krzyk K iliń sk ieg o p rzyw abił w to miejsce M arcinka, k tó ry na czele sw ego oddziału sta ł o po
dal. ІЧіе zważał on na posłuszeństw o wojskowe, lecz bez pozwolenia, na okrzyk K ilińskiego stan ął obok niego.
N ie w iedział jednak, co ma począć; czy biedź do ukochanej, k tó rą już opłakał, czy pytać, skąd się tu wzięła, czy w racać na sw oje stanow isko.
A Zosia tym czasem , nabraw szy tchu w piersi, poczęła mówić :
— P an ie m ajstrze, panie pułkow niku, ja tu do was z najw iększego ognia. Tam cała chm ara P r u s a ków prze naszych ku W arszaw ie. B ronią się, co sił, ale nie zdzierżą. Pom óżcie im, bo św ięta spraw a przepadnie.
— Bez rozkazu nie wolno mi !
— W łaśnie, żem z rozkazu naczelnika p rzy je chała — skłam ała dziewczyna.
N ie bardzo w ierzył K iliń sk i w ów rzekom y rozkaz, boć naczelnik m iał dość żołnierzy do w y sła
nia, ale że Zosia m ów iła to, czego on już dawno prag n ął, więc udał, że wierzy.
— M arcin! — zaw ołał ted y — Szlij po obyw a
teli z P ra g i i W arszaw y, niech pospieszają za nami ; ja każę. Tym czasem m y skoczym y...
Mr 2 8 »R O L A« 43 5 S p o strz e g ła Zosia, iż się j^j postanow ienie p o
wiodło. W e stc h n ęła więc głęb o k o , chcąc niejako podziękow ać B ogu za dodanie jej sił, ale równocze
śnie daw na moc ją opuściła i uczucie niewieście wzięło górę.
Zsunęła się więc z konia i z w yciągniętem i rę каш і postąpiła ku M arcinkow i.
— M arcin! — szepnęła — D aruj mi w szystko!
R zu cił się ch łopak ku niej i ją ł jej ręce o k ry wać pocałunkam i.
K iliński nie przeszkadzał.
Mimo teg o M arcin spostrzegł, że źle czyni, nie w ypełniając poleceń przełożonego.
— Zosiu, kochanie! — szepnął, odsuw ając ją od siebie. — Zaczekaj tu, ja wrócę, ty lk o spełnię obowiązek.
I nie m ówiąc nic więcej, poszedł w ykonać ro z kazy K ilińskiego.
A był czas najw iększy, bo P ru sac y w yparow ali już naszych żołnierzy ze w szystkich okopów i b ate ryi, zbliżając się coraz bardziej ku W arszaw ie. W te dy zabiegł im dro g ę M arcinek z pierwszym oddzia
łem dw udziestego pu łk u i w bił się w ich szeregi.
Za pierw szym poskoczyły inne oddziały.
A le i P ru sacy nie daw ali się wziąść z miejsca.
O dsunąw szy się na pew ną odległość, sypnęli gradem kul. P rzypadli nasi na brzuchy i jęli ku nim pełzać, aby uniknąć pocisków . A kied y znów zbliżyli się na niew ielką odległość, poskoczyli co żywo i jęli kłuć bagnetam i.
Cofnęli się nieprzyjaciele za lasek bielański i w pakow ali się w b a te ry e, z k tórej znów sypnęli na naszych ogniem .
P o lacy szli jed n a k naprzód, a choć gęsto zaście
lali ziemię trupem , n ik t nie m yślał o odwrocie. P ie r
wszy b ie g ł M arcin.
W jednej chwili b a te ry a owa b y ła w polskich rękach.
Zatrzym ano się w niej chw ilę dla n ab rania od
dechu i dla zaczekania na posiłki. Od strony bowiem W arszaw y szły na zaw ezw anie K ilińskiego całe m a
sy obyw ateli. J a k później stw ierdzono z samej P r a gi było do 700 chłopa, zaś z W arszaw y do 10 ty się cy a w szystko uzbrojone w k a ra b in y gw intow e.
R uszono na d ru ^ ą b ateryę. N ieprzyjaciel nie tra c ił jed n a k ducha i nie m iał ochoty z niej ustęp o wać. Zasypany jed n ak g rad em kul, cofnął się w net ku b atery i trzeciej, copra wda w największym p o rządku.
Lecz i tu nie utrzym ali się długo. P olacy za
grzani zdobyciem poprzednich b atery i, szli, jak law i
na, niepow strzym ani. W jednej chwili w yparli P ru saków w czyste pola i rozpoczęli z nimi śm iertelny taniec.
Zw ierał się mąż z mężem i albo padał, albo przygw ażdżał do ziemi przeciw nika.
D o M arcinka przyskoczyło naraz trzech P ru s a ków . Je d n eg o pchnął szablą, dru g ieg o p łatn ą ł przez łeb, ale rów nocześnie uczuł zagłębiające się w wła- snem ciele ostre żelazo.
A ni krzyknąć nie m iał czasu, bo w tej chwili ów P rusak, k tó ry mu ten cios zadał, przew alił się na niego, strącając go z nóg i przyw alając swym ciężarem .
Z głow y w roga bluznęła krew i zachlapała mu tw.irz całą. Chciał się w ydostać z pod ciężaru, ale sił mu brak ło , chciał obetrzeć krw ią zalaną twarz, ale rąk podnieść nie m ógł. Czuł nieszczęśliwy, że traci przytom ność.
— Zosia ! — w yszeptał i om dlał.
— Jam tu taj! — ozwał się głos tuż przy nim, ale on go już nie słyszał.
Zosia, kied y M arcin oderw ał usta od jej rąk i pobiegł spełnić polecenie K ilińskiego, stała chwilę, patrząc za ukochanym i towarzysząc, mu myślą. S ta ła i w tedy, kiedy M arcin na czele oddziału ruszył w bój śm iertelny. A le g d y usłyszała pierwsze strza
ły z jego oddziału, nie m ogła ustać dłużej. N iep o mna na własne niebezpieczeństw o podążyła za u k o chanym .
N iedaleko pierwszej b atery i dopędzili ją ocho
tnicy warszawscy, ale, nie zważając na n ią , szli co żywo dalej.
P rzy ataku na d ru g ą b atery ę, widziała M arcina żdaleka, lecz nie m ogła się doń zbliżyć, bo m asy walczących odsuw ały ją ciągde od niego.
P rzy trzeciej b ateryi doszła już na kilk a k r o ków do ukochanego, ale ten w tejże chwili w siadł na k a rk jakiem uś Prusakow i i zamieszał się w wirze w alki.
D opiero na czystem polu zdołała przedrzeć się ku niemu. S tało się to w łaśnie w chwili, kiedy ż y ciu jeg o zagrażało najw iększe niebezpieczeństw o.
W szystko jednak stało się tak m om entalnie, że nie m ogła mu przyjść z żadną pom ocą, ani piersią w łasną zasłonić.
W idziała ciosy, k tó re zadaw ał, ale, niestety, widzieć również m usiała cios, k tó ry jego dosięgnął.
Dech jej w piersiach zaparło, okrzyk nie zdo
ła ł w yrw ać się z jej ust.
D opiero kiedy M arcinek w yszeptał jej imię, zdołała w yjęknąć te dwa słow a:
— Jam tutaj!
A potem , ja k lwica, rzuciła się na ciało zabi
teg o P rusaka, k tó reg o , jak widziała, ugodził szablą F ra n e k K napik.
W jedm-j (hw ili ściągnęła tru p a i przypadła tw arzą do tw arzy M arcinka. Życie zeń jeszcze nie uciekło. Przez m undur przeciskała się na piersiach krew czerw ona, ale serce biło ciągle.
R o zerw ała m u n d u r: bok praw y b y ł przebity.
K oniec b agnetu przeszedł pom iędzy żebra, w ydosta
jąc się od strony piec na zewnątrz. O bydw ie rany krw aw iły ciągle.
Fartuszkiem o tarła ran y i poczęła chleb, jaki m iała przy sobie, rozrabiać ślinam i na plaster. Gdy to uskuteczniła, zdjęła co rychlej ze siebie kaftanik, rozerw ała rękaw od koszuli, p o d arła na paski, a przy łożyw szy ów chlebow y p laster na rany, ję ła je b an dażować.
» R O L A« N r 2 8
Nie b y ła to czynność um iejętna, ale w każdym razie zatam ow ała odpływ krwi.
R a n n y otw orzył na chwilę oczy, chciał coś przem ówić, ale znów zapadł w stan zupełnie bez- przytom ny.
— Jezusie mój najdroższy! — szeptało dzie
wczę — kiedyś mi go w rócił, nie odbierajże teraz.
W szak słyszałeś, że on mi przebaczył, źe on mój, a teraz zabrać chcesz?
O g lądnęła się na w szystkie strony. W pobliżu nie było nikogo. B itw a trw ała dalej, ale strony w a l
czące odsunęły się znacznie, gdyż P o la cy coraz b a r
dziej parli w rogów . W reszcie ty lk o słaby już odgłos strzałów dochodził do m iejsca, w k tó re m b yła Zosia przy swym um iłowanym .
W końcu w szystko ucichło.
— Czyżby ich na koniec św iata pędzić m ieli? — szepnęła strapiona.
Zmierzchać się wreszcie zaczęło, a dziewczyna b y ła bezradna. W praw dzie w tym czasie przyniosła z poblizkiego źró d ła wody, obm yła tw arz M arcinka, zwilżyła jeg o usta, ale b ała się odejść dla poszuka
nia pom ocy, aby tym czasem jej um iłow any nie skoń
czył tak d rogiego dla niej życia, lub go nie sp o tk a
ła ja k a inna przygoda.
Siedziała więc przy nim i nadsłuchiw ała k ażde
go oddechu, św iadczącego o nieuleciałem zupełnie j e szcze życiu.
Z apadła noc.
R a n n y odzyskał przytom ność, bo szepnął:
— K to tu? Gdzie jestem ?
— To ja, Zosia ! — szepnęła. — M arcinku, nie p o z n ajesz-źe m nie?
A le chory znów nic nie odpow iedział.
P o niedługim jed n a k czasie od strony, gdzie przeniosła się cała bitw a, d ał się słyszeć tę te n t k o p y t końskich.
Zosia ucieszyła się w pierwszej chwili, ale wnet przejęła ją obawa, że to w róg być może. Lecz n a ty chm iast now a otucha w stąpiła w jej serce.
— N iechby i wróg ! — pom yślała. — Przecież ran n em u nie odm ów i pom ocy.
O dgłos k o p y t końskich, słyszany z oddali, zbli
żał się coraz bardziej ku niej.
Zosia przyłożyła dłonie do ust i poczęła w ołać:
— H op, hop !
Znać było, że jad ący kieru je się w jej stronę.
Jakoż niedługo z cieniów nocy w yłoniły się k o n tu ry jeźdźca i konia.
— K to tu? — dało się słyszeć zapytanie.
■— K to k o lw iek jesteś, d o b ry człowiecze, jeśli masz B o g a w sercu, ratuj ! — poczęła błag ać Zosia. — O to tu leży ran n y porucznik...
— P orucznik? Co za jeden?
— M arcin Zaw ada !
—- K to ? M arcin? No w łaśnie, jeg o szukam — rzek ł przybyły, zsiadając szybko z konia.
. — Żyje? :— zapytał.
— Żyje!
— A panna kto?
— Jam narzeczona jeg o !
— P a n n a Zosia? — P yta^ nadsłuchując bicia serca rannego.
— T ak jest !
— A jam F ra n e k K n ap ik ! W idziałem , jak p a d ł M arcin, ale nie czas było ratow ać, gdyż inna ro b o ta była. T eraz, kiedyśm y P ru sak ó w do dwóch m il odegnali i taniec się skończył, wróciłem , b y w olny czas poświęcić przyjacielow i.
M ówiąc to, sposobił nosze do przeniesienia rannego.
— Żyw będzie, odpłaci mi taksam o; zamrze, to u św iętego P io tra miejsce p rzy g o tu je i łyżkę c ie płej straw y przysposobi.
M ów ił sam do siebie, bo Zosia, zajęta cała p r a cą, praw ie go nie słuchała.
P o niedługim czasie nosze b y ły gotow e.
— A le panna musi dźw igać zć m ną to stare niem owlę — rze k ł i począł przy pom ocy Zosi u k ła dać ran n e g o na skleconych noszach.
Poczem dwoje ty ch ludzi ujęło za drążki i po dążyło z drogim ciężarem w stronę W arszaw y. K oń, prow adzony za uzdę, postępow ał za nimi trzeci.
D zień się już robił, kiedy w izdebce Zosi, na m iękkiej pościeli spoczął ranny M arcinek.
( D o k o ń c z e n i e n a s tą p i) .
przy kosie.
■Równo, ró w n o po zagonie,
\Y Kwietną zieleń Kosa tonie...
A ty myśli, w ieku m ło d y : p o g r z e b s z c z ę ś c ie i zaw o d y , J(en w głęboką toń...
J ) z w o ń , ma Koso, d z w o ń ! W s p ó ln ą dolą, hej kosiarze!
W sp ó ln ą nutą w pól o b s z a r z e : Stanąć w s z y s c y w tym szeregu, I z reznriachem w ró w n y m biegu C z y śc ić z c h w a s t ó w błoń...
¿ I z w o ń , ma Koso, d z w o ń ! R ó w n o , rów no, w r a z idziecie?
J3o mi d u sz ę rozerw iecie...
J3y z a g łu s z y ć , bratnie s w a r y , 53o doleją bólu czary ,
Ogniem spalą skroń.
J l z w o ń , ma pieśni, d z w o ń ! R ó w n a kośba, r ó w n e pole
I myśl błąka w w spom nień Kole...
R y z a g ł u s z y ć co tak boli, p y zapomnieć z a w ó d doli:
p i e ś ń jedyna broń...
j ) z w o ń , ma koso, d z w o ń ! W olę, w o lę ból z s z a la ły K iz m a rtw o ty głuche skały...
A ty duszo r o z ż a lo n a
podnieś w górę s w e ramiona W z a w ó d o rły goń!
JDzwoń, ma pieśni, d z w o ń !
W a r z y n i e c P i e t r u c h a ,
N r 2 8 >R O L A« 437
P o z a m a c h u w Serajew ie.
«і
Zabójstw o arcyksię- cła F ran ciszka F e r dy n an d a i jeg o żony było u k n u te przez sp i
skow ców serbskich, nie m ogących się p o godzić z panow aniem A u stryi w B ośni i H e r cegow inie. J a k w ia
domo, dw a te kraje, dawniej należące do panow ania T u rc y i, b y ły od czasu w ojny rosyjsko-tureckiej (od r. 1878) pod rządam i Ą u stry i, a pod zwierz
chnictw em cesarza tu reckiego. Sześć lat tem u jed n a k A u stry a przyłączyła je na za
wsze do sw ego p a now ania. Obeszło to bardzo S erbów , za
rów no tych, k tórzy m ają swoje w łasne, n iep o d leg łe k ró le stw o serbskie, jak i tych, k tó rz y w liczbie
blizko 800 tysięcy zam ieszkują B ośnię i H ercegow inę.
M arzeniem ich by ło połączenie Bośni, H erceg o w iny, S erb ii i C zarnogórza^ a naw et zdaw ien daw na austryackiej k ra in y K ro a c y i w jedno w ielkie m ocar
stw o serbskie — utw orzenie ta k zwanej W ielkiej S e r
bii. Tym czasem A u stry a pokrzyżow ała te zam iary.
N iedość tego, po ostatniej zw ycięskiej w ojnie.z T u r
kam i a potem z B ułgaram i, k tó ra ta k znacznie roz
szerzyła granice k ró lestw a serbskiego, rząd austry a cki nie dopuścił do usadow ienia się S erbów nad m o
rzem A d ry aty ck iem i w łaśnie w tym celu, ab y za
grodzić im dro g ę do m orza, p o sta ra ł się o utw orze
nie niepodległej A lbanii. Otóż tego w szystkiego na
rodow cy serbscy hie m ogą darow ać A ustryi. P ałają oni ku niej nienaw iścią, a najbardziej zapaleni z po
śród nich utw orzyli przeciw ko niej spisek, którego sp raw ą b y ł zamach na austry ack ieg o następcę tronu.
Siedliskiem tego spisku m a być stolica Serbii, B el
g rad . W y k ry to , że bom ba, k tó rą rzucono na arcy- księcia (potem znaleziono i d ru g ie tak ie same), była przyw ieziona z B e lg ra d u i tam zrobiona w rządow ej fabryce broni, dalej, że obaj aresztow ani spraw cy zam achu jeździli bardzo często do B e lg ra d u i tam odbyw ali jakieś narady. Poszukując ich spólników , połicya w S erajew ie aresztow ała w iele osób, a m iędzy innym i posła na sejm bośniacki Jeftanow icza. Zaraz po zam achu chciał on um knąć do Serbii, ale schw yta
no go na granicy. J e st on teściem posła serbskiego w P e te rsb u rg u Spalajkow icza i jednym z przyw ódców narodow ców serbskich.
Zw łoki ofiar zamachu przew ieziono przez T ry est do W iednia. W u b iegły p iątek o godzinie 4 po południu w kościele farnym zam ku odbyło się u ro czyste nabożeńtw o żałobne za dusze zam ordow anych.
O becnym i byli cesarz, arcyksiążęta i arcyksiężne, cały dw ór, rodzina zm arłych, k tó ra p rzy b y ła do W iednia, m inistrow ie austryaccy, w ęgierscy i w spólni, prezydenci parlam entów austryackiego i w ęgierskiego z deputacyam i posłów, nuncyusz papieski, wszyscy
A r c y k s i ą ź ę F r a n c i s z e k F e r d y n a n d i n i a ł ż o n k a J e g o Z o fia v o n H o h e n b e r g .
am basadorow ie i posłow ie w zastępstw ie swych m onarchów, w zględnie naczelników państw , bardzo wiele deputacyi w ojskow ych, liczni dygnitarze pań
stw ow i i dw orscy, jeneralicya, burm istrze m iast W ied n ia, B udapesztu i Zagrzebia z deputacyam i itd.
N a w ysokim k atafalk u spoczyw ały dwie trum ny srebrne, z ozdobam i złotemi. K ościół b y ł całkiem czarno obity, po obu stronach katafalk u płonęły świece. G łębokie poruszenie przejęło obecnych, gd y w śród ciszy cesarz z członkam i dom u cesarskiego p rz y b y ł do kościoła. W śró d w ielkiej asystencyi du
chow ieństw a k a rd y n a ł arcybiskup Piffl dokonał u ro czystego pokropienia zwłok. W iele osób płakało.
P o skończonej cerem onii kościelnej kościół zam knięto. T łum y publiczności otaczały zamek. P u bliczność zgotow ała na ulicach m iasta burzliw ą owa- cyę cesarzowi, g d y w racał do S chönbrunu; toż samo arcyks. K aro lo w i F ranciszkow i Józefowi, obecnem u następcy tronu.
O godzinie 10 wieczorem w yniesiono obie trm m ny z kaplicy zamkowej. N a podw órzu zamkowem um ieszczono obie tru m n y na karaw anach, zaprzężo
nych w sześć koni, poczem k o n d u k t ruszył przez ulice, zapełnione ogrom nym i tłum am i publiczności.
Za trum nam i jechał w powozach dw ór zm arłych.
P rzed godziną 11 w nocy przy b y ł żałobny pochód na dw orzec zachodni, przy b ran y żałobnie. P oczekal
nia dw orska b y ła przem ieniona w kaplicę i obita czarno. N a środku sta ły dwa katafalki, na których umieszczono trum ny, gdzie proboszcz nadw orny do
k o n a ł ponow nego pokropienia zwłok. P o pokropię niu ich przeniesiono trum ny do w agonu i pociąg r u szył o godzinie 10 m inut 50 do Pechdarn, a stąd przew ieziono ciała do zam ku A rtstetten. T u złożono zwłoki do grobow ca, um yślnie w ybudow anego przez arcyksięcia F ranciszka F erd y n an d a, jeszcze za życia, dla siebie i swych najbliższych. Zam ek A rtste tte n leży o dziesięć m inunt drogi od D unaju, na stoku uroczej g ó ry i tam spoczęły na wieki śm iertelne szczątki ta k ohydnie zam ordow anych ofiar.
»R O L A« N r 2 8
Przepowiednie zwierząt.
Od czasu do czasu czytam y w gazetach o pro cesach przeciw »wróżkom«, k tó re z k a rt i w ielu in
nych przadm iotów , odsłaniają przyszłość tym , którzy im wierzą. P an ie te zbierają w kró tk im czasie wcale p okaźne m ajątki. To też w różek jest u nas dużo, m ianowicie w w ielkich m iastach — tam można liczyć je nieom al na setki. D ziw nym też jest fakt, że w k ra jach najwięcej ucyw ilizow anych, w k tó ry c h ludność najwięcej ma w ykształcenia, najwięcej przebyw a w ró żek i że tam najlepszy m ają zarobek. Czytając spis
»klienteli« tych oszustek, można się przekonać, że chodzą do nich przew ażnie osoby z najlepszego to w arzystw a; k ażdy mówi, że idzie ty lk o dla »żartu«, lecz w głębi duszy m yśli, »a może jednak jest coś w tem praw dy«.
Bo na w różby jest każdy człow iek czuły.
P rzepow iednie zw ierząt b yw ały również, po w szystkie czasy niezm iernie cenione — ślady tej wia ry są dziś jeszcze w uczuciach ludu. N a pierwszem m iejscu stały zawsze k ru k i m ianow icie w różb ci i wróż b iark i w G recyi i R zym ie przypisyw ali im p rze
różne właściwości. T a k g ło s k r u k a , k tó ry jak w iadom o, kilk a posiada tonów, jak i strona, z której dolatyw ał, b y ły zupełnie w iarogodnem i wróżbami.
K ru k , lecący po praw ej stronie, b y ł zw iastunem szczęścia, po lewej — nieszczęścia — kilk a kruków razem znaczyło coś bardzo złego ; uważano je za p ta
ki zm arłych. W czasie bitw y, albo raczej przed bi tw ą m usiało w ojsko, k tó re pierw sze ujrzało stado kruków , jak tw ierdzono, ponieść klęskę.
R ó w n ie w ażną ro lę o d g ry w ały u ludów staro żytnych żmije. W Azyi, a m ianow icie w Indyach, czczone jak o bóstw a, cieszyły się i w E uropie w iel
kim i w zględam i. A rab i byli przekonani, że kto zje serce żmii, ten zrozumie m ow ę wszechw iedzących ptaków . P rzesąd ten istn iał u w szystkich azyatyckich ludów .
U E gipcyanów i F enicyanów uchodziła żmija również za zwierzę, znające przyszłość. Z G recyi przeszedł k u lt żmii do R zym u. N iem niej czczono u G erm anów żmije, k tó ry c h g rzech o t przepow iadał śm ierć w familii. U L itw inów b y ły węże zw ierzętam i dom owem i, lecz nie przypisyw ano im siły proroczej.
Jednem z najw ięcej proroczych stw orzeń b y ł (i jest) pająk. W R zym ie ceniono go jak o przepow ia
dającego pogodę, a w F ran cy i udow odniono to pod koniec 18 .w ieku, naw et naukow o. Jak o w różbita zajm uje pająk wszędzie pierw sze miejsce. Tebańczy- kom , uciekającym przed A leksandrem W ielk im do m iasta, oznajm iły pająk i o ich klęsce, ponieważ w drzw iach św iątyni uprzędły siatkę białą, p o k ry tą czarnem i nitkam i. P ojaw ienie się pająków w w ielkich g rom adach w m niem aniu daw nych ludów oznaczało w ybuch dżumy. I dziś pow iadają, że pająk przynosi ran o — kło p o t — w południe — chorobę — wie
czorem -— szczęście.
N ajw iększy d a r proroczy posiadały p ta k i — o czem w rozm aitych czytam y baśniach. Zależało ty lk o zawsze od tego, ile ich było, z jakiej leciały stro n y i z ich krzyku lub śpiew u. Jeszcze dziś ucho
dzi orzeł za p tak a zw ycięstw a — jest to podanie ludow e, k tó re w yzyskał podobno N apoleon I, w ten sposób, że podczas p a ra d y w ojskowej unosił się nad jeg o głow ą, wobec całego w ojska (dobrze wyuczony) m łody orzeł. W rażenie m iało być ogrom ne.
A le nietylko zw ycięstw a przepow iadały orły — b y ły one zw iastunam i rozm aitych innych pom yślnych w ypadków . P ew ien staro ży tn y pisarz opow iada, że bezpośrednio po zaw arciu m ałżeństw a A u g u sta cesa
rza rzym skiego z L ivią D rusillą ukazał się tejże orzeł, trzym ający w szponach b iałą kurę, k tó rą spu ścił na kolana cesarzow ej. M iało to być w różbą li
cznego potom stw a, a przepow iednia ta ziściła się rze czywiście.
Sow y zw iastow ały także, niety lk o zm ianę' p o w ietrza, ale i rozm aite ważne w ypadki. Zabobonni ludzie tw ierdzą, że w dom u, na k tó ry m siedzi sowa, um rze k to ś w najkrótszym czasie. W ro n a zapow iada głód i śmierć, a k rzy k jej zw iastuje zawsze jakieś nieszczęście.
Do ptaków złow różbnych zaliczają też kukułkę, zw iastującą deszcz, liche żniwo i drożyznę. Indyanie nienaw idzą i boją się k u k u łk i do teg o stopnia, że drżąc ze strachu, ukry w ają się w zaroślach na p ie rw szy krzyk niew innego ptaka.
My także uważam y k u kułkę za w różkę, p rz e pow iadającą albo rychłą śm ierć, albo d łu g ie życie, albo ile lat czekać dziew czyna m usi na męża.
T a k — k u k u łk a byw a czasem bardzo n ie p rz y jem nym ptakiem — a jed n ak , każda go pyta...
W R zym ie należały też jeszcze do ptaków zło
w różbnych jaskółki, któ re nam są ta k m iłym i zwia
stunam i wiosny. Z lo tu w różono przyszłość — A ugu- row ie, t j. pow ołani wróżbici, rzadko k ied y p rz e p o w iadali pom yślny w ynik wojny. D aryuszow i przepo w iadały ja sk ó łk i nieszczęśliwy koniec w ypraw y p rze ciw Scytom , Cyrusowi, ja k opow iada K senofon, także.
D opiero w czasach średniow iecznych stała się jask ó ł
ka ptakiem szczęścia i gniazdko jaskółcze na dachu było nieom ylną w różbą bliskiego wesela.
O bocianie istnieje to samo podanie — w da
w niejszych jed n a k czasach uw ażano go za p rzepo
w iednię nieszczęścia, taksam o, ja k i dziś w n iek tó ry ch okolicach N iem iec — gdzie każdego bociana zabijają natychm iast.
Lecz nietylko p tak i p o siadały dar proroczy, b y ły jeszcze rozm aite inne zwierzęta, służące jako wróżby.
W pierwszej wojnie dom owej w R zym ie oznajm iły myszy zawczasu g łó d i choroby tem , że o dgryzały złoto z posągów w św iątyniach — dziś zaś są szczu
ry dla m arynarzy nieom ylną w różbą. K ażd y o k ręt, z k tó re g o się szczury wynoszą, musi uledz nieszczę
ściu! — P rzeb ieg ająca przez d ro g ę łasica znaczyła dla R zym ian mniej więcej to, co dla nas znaczy przebiegający zając lub kot, k tó ry w średnich w ie
k ach także ważną jako p ro ro k o d g ry w a ł tolę. K om u się w nocy Bożego N arodzenia śniło o czarnym k o cie, lud o w yjącym psie, albo o świerszczu, ten za chorow ał ciężko albo sam , albo dow iedział się o ch o robie bliskiego krew nego. M yjące się dwa k o ty w blizkości pokoju chorego były znakiem , że dni p acyenta są policzone.
R o lę k u k ułki, oznajm iającej o pew nej liczbie la t życia, o d g ry w ał w niek tó ry ch k raja ch m aleńki chrząszczyk, ta k zwana biedronka, k tó rą dziewczęta k ła d ły na palec i liczyły dopóty, dopóki bied ro n k a nie uleciała. W Szwecyi patrzą dziewczęta na k ieru nek, w jakim biedronka leci — z tej bow iem strony przyjdzie wielbiciel.
W ażnym owadem , przepow iadającym przyszłość człow iekow i, jest, a raczej b y ła pszczoła. S tarzy R z y m ianie drżeli ze strachu i przerażenia jeżeli rój pszczół spoczął na niezw ykłem miejscu.
R o zm aite tak ie przesądy przechow ały się aż do naszych czasów i pozostaną zapew ne aż do końca św iata. A chociaż n ik t w nie nie wierzy, to jednak istnieją w g łę b i duszy; każdy jest cokolw iek p rzesą
dnym. N ikom u to nie szkodzi — b yleby zabobony nie b ra ły g ó ry nad rozum em i rozsądkiem — bo i to niestety — zdarza się częściej, niż niejeden m y
śli, a nadto w iara w zabobony jest grzechem .
Nr 28 ,R О Т Л« 439
J U L I U S Z P R U S . ( L u d w i k S t . U n s i n g).
B łęd y życia.
P o w i e ś ć . Ш .
D O Ś W I A D C Z E N I E U C Z Y .
N ajlepiej podo b ała się F ran k o w i Kózia, córka podw ójciego gm iny. R ózia m iała już narzeczonego, cukrow nika W alentego, k tó ry pracow ał w rafineryi, założonej w pobliżu to ru kolejow rgo, m iędzy wsią a m iastem .
B y ł to człow iek spokojny i pracow ity, wieczo
ram i czytyw ał książki, nie pił nig d y i nie h ulał. R ó zia szanow ała W ale n te g o i b y ła m u rada, ale od czasu, kied y zaczęła cho
dzić do karczm y na zabaw y, spokojny W alenty zm alał w jej oczach, a u ró sł F r a nek , dla k tó reg o stro iła się i tęskniła.
D nie w ty g o d n iu w lokły się jej jak lata, a kied y p rz y szła niedziela i za
baw a w karczm ie, godzinam i d o b iera ła w.-tążek i sukienek, nie szła naw et na mszę.
W
ram ionach F ra n k a by ło szczęście, b y ł raj, cały św iat się w nich za m ykał i rozpływ ała się dusza R ózi. A le w jej nieprzebranem szczęściu było i n ie
szczęście : R ózia s ta ła się zazdrosną jak
k o g u t, a zazdrość ta, b y ła ja k szał, ja k burza n ie przezw yciężona.
R ózia śledziła, p o d p atry w ała i cierpiała o k ru tnie, g d y F ra n ek z tym sam ym ogniem , przyciskał inną do piersi w śród tańca, lub g d y coś szepnął u k radkiem do ucha,
Czasem ro b b a m u w yrzuty, g d y już nie m ogła znieść dręczącej ją zazdrości, a F ra n e k w ielce rad z jej m ęki, zapew niał, że mocno ją kocha i robił swoje już teraz um yślnie na przekór R ózi. W róciw szy ze zabawy, znękana i podrażniona, szła R ózia do sto doły płakać i rozważać.
P rzed oczym a staw ały jej w szystkie nadużycia, jakich w obec niej dopuścił się F ra n e k , w idziała jego lekkom yślność, podłość i deptanie jej uczucia. D rę czyło ją to okrutnie, ale zarazem nazw ała go nę
dznikiem , obłudnikiem , . kłam cą. I znalazła w tym pew ne rozpaczliw e zadowolenie, źe udało jej się o k re ślić go odpow iednio.
Przez grom adę myśli, przez stosy wrażeń du
chowych, tak jak przez m głę przedziera się prom yk sło-ńca, p rzed arł się obraz W alen teg o . Żal ścisnął serce R ózi, za to, że sprzeniew ierzyła się tem u czło w iekow i i g d y b y m ogła, naplułaby sobie w oczy.
Czuła, że w zrasta w niej szacunek dla niego, wraca uśpione uczucie w dw ójnasób, a zarazem , że zdo
byw a now ą świadomość : D okładne pojęcie o W a lentym .
W iedziała teraz, że cukrow nik zdobył jej sza
cunek przez uczciwość i prostoduszność, przez m a
jesta t słowa, wychodzącego z ust jeg o jak z kazał nicy, że był praw dom ów ny, zastanaw iający się, sło wem naturalny. A dlatego właśnie, że b y ł naturalny nie podniecał w yraźnie uczuć R ózi, której zdawało się, że ta k jej z W alen ty m ja k i bez niego.
T eraz jednak przekonała się, że cichy c u k ro w nik droższym jej jest niż w szystko, a już o całe niebo wyższy, ba, nie dający się porów nać z F rankiem !
R ózia postanow iła więc unikać niegodziw ca nie chodzić na zabawy, a na d ru g i dzień pracow ała za dwie i była spokojniejsza; praca bowiem jest najle- pszem lekarstw em na tak ie choroby.
W e czw artek ogłoszono, że w niedzielę będzie muzyka.
— A niech sobie będzie — pom yślała R ózia. — na zabawę nie pójdzie, ani czterem a końm i ją tam
nie zaciągnie ! P rz y j
dzie W alenty, b ę
dzie czytał lub o p o w iadał o czem ze św iata, czas przej
dzie jej spokojnie i przyjemnie...
P o czw artku n a d szedł piątek, przyszła i niedziela. Od sa
m ego rana b y ła R ó zia czegoś niespo
kojna, gospodarow a
nie po domu jakoś nie szło — w olałaby, żeby nigdy niedziel nie było.
A le w końcu up rzą
tn ęła się, zebrała i poszła do kościoła.
Po drodze og arn iała ją dziwna jakaś oba
wa — z jednej strony chciałaby zobaczyć F ranka, z drugiej b a ła się z nim spotkać.
W kościele utonęła w m odlitw ie, ale serce biło jej gw ałtow nie, a oczy bojaźliw ie szukały w śród
mężczyzn. .
Aż znalazły...
W kościele był F ra n ek , swym zwyczajem szczy
p a ł dziewczęta, śm iał się i figlował, podczas g d y w R ózi aż się krew mroziła. K ie d y zajęta pracą nie w idziała F ran k a, zdaw ało się jej, że prędko ochłonie i zapom ni o nim, ale teraz szał o g arnął ją na nowo ; ra n a otw orzyła się znowu. Nie m ogła już wyklęczeć, m odlitw a ugrzęzła jej w g a rd le jak ość, g ra o rg a nów drażnić ją poczęła, więc w ybiegła z kościoła b lad a ja k płótno i uciekała jak pies przed postron
kiem oprawcy...
Czego nie widzieli ludzie, o tem m ogłyby po
w iedzieć drew niane ściany stodoły, ja k sw obodna n iegdyś R ózia, przyciskała pałające skronie, jak w zdychała ciężko:
— O F ran k u , Franku...
Przyszło wreszcie popołudniu. Dziew częta stroiły się na zabawę, ale R ózia była chm urna milcząca, aż żałość b rała. Z ulicy dolatyw ały ją śm iechy ró w ie
śniczek, dowcipy parobczaków — czy spojrzy w lewo czy w praw o, zewsząd idą na zabawę, cieszą się tak głośno, że aż do nieba słychać.
:
е.х: c - . -
O t w a r ł a R ó z i a s k rz y n ię і p r z e b i e r a ł a w s t ą ż k i^ i s u k ie n k i .
440 » R O L A« Nr 2 8
To drażniło R ózię jeszcze więcej, tak, ja k d ra żni gło d n eg o k o ta wiszący połeć słoniny, do k tó re go próżno d obrać się usiłuje.
Bo jakże? Oni sobie żyją w esoło, swobodnie, m ogą pójść się zabawić i znów w esoło w racają.
A ona jest jak mucha, co w padłszy w siatkę, broni się przed napadem pająka.
I kiedy ona tu cierpi sam otnie, F ra n e k , w g w a r
nej karczm ie tańczy wesoło, ściska dziewczęta, szepta im słodkie słówka...
— Boże, jak a ja nieszczęśliw a!
Chcąc sobie ulżyć, o tw arła R ó zia skrzynię i p rze
b ie ra ła w stążki i sukienki, przypom inające jej osta
tn ią niedzielną zabawę.
P rzeglądnąw szy w szystko ze trzy razy, podeszła do okna, p a trz ała chw ilę w zapadający zm rok, potem znów w róciła do skrzyni. N ow a m yśl w ylęgła się w jej głow ie, nowe p rag n ien ie:
— N a zabaw ę nie pójdzie, ale choć ubierze się, — chce w yglądać pięknie, bardzo pięknie — nie dla F ra n k a, ale ta k sobie.
U bierając się, g w ałtem chciała m yśleć o W a lentym , ale przed oczyma m iała karczm ę, zabawę i F ra n k a.
— Cóż jej się stanie, g d y na p rzek ó r pójdzie na zabaw ę? No nic! Pójdzie, rzuci się w w ir tańca z innym , na niego naw et nie spojrzy, potem wróci do dom u i basta !
Znowu zag lądnęła do o k n a : Z m rok zapadał co
raz większy, już naw et gdzieniegdzie gw iazdy za
p łonęły.
O k ilkadziesiąt k roków od dom u, zobaczyła W a le n te g o . R ó z i serce zabiło, ale b yła niezadow olo
na, zła naw et. R ozum iała, że g d y cukrow nik znajdzie ją tutaj, to nie będzie m ogła pójść do karczm y, a ona
chciała pójść teraz, chciała całą duszą...
W y b ie g ła więc z dom u, u k ry ła się za płotem , p ó k i W a le n ty nie w szedł do zagrody, potem nie bez pew nego gorzk ieg o w yrzutu, p o b ieg ła w stronę k a r czmy.
M uzyka g ra ła od ucha — słychać ją b y ło wzdłuż i wszerz, a R ózia, biegnąc, chciała wżyć się w me- lodyę, nab rać sw obody i przydusić niepokój ducho
wy. Je d n ak , mimo w ysiłku, nie m ogła przyjść do siebie — tensam g ło s w ew nętrzny, k tó ry m inionej niedzieli p rzek lin ał w niej F ra n k a , a p o d nosił W a len teg o , m ów ił jej :
— P o d ła, podła!
...O t i karczm a..
Słychać już w yraźnie tu p k an ie , za w ęgłem i przed karczm ą, chłodzą się n iektóre pary, dow cb pkują — ten i ów popija piwo, pali papierosa... Ży
cie wrze, radość wrze — usposobienie w yjątkow o pełne w erw y i ducha.
R ózia weszła.
U jrzaw szy ją F ra n e k , p rzy b ieg ł do niej z h u m orem człow ieka podnieconego, ale R ó z ia przyw itała się ta k obojętnie, jak b y to nie b y ł F ra n e k , dla k tó reg o u b rała się, zlekcew ażyła znowu W ale n te g o i przyszła do karczm y.
Ja k przed chwilą b o ry k ało się w jej duszy, ta k teraz w szystko ustało, zapanow ała w niej ta k a cisza, tak i chłód, ja k b y zam iast serca i innych organów , m iała w sobie lód i głuszę. Oprócz teg o dziw nego zjawiska, przybyło jeszcze d ru g ie : R ózia, stała się nadzw yczajnie trzeźw ą. Trzeźw ość ta o darła powab zabaw y z blasku, a odsłoniła niezdrow y zapał — całą grozę nadużyć, spełnianych lekkom yślnie, naganną pija ty k ę , niem oralne flirty...
W szy stk o to, ja k błyskaw ica, przeszło przez um ysł R ó zi i po raz pierw szy zrodziło się w niej ufczucie niesm aku do zabaw, w stręt do karczem nego
powietrza, niechęć do lekkom yślnej, rów ieśnej m ło
dzieży.
I znów sta n ą ł jej w oczach W a le n ty — jego reg u la rn y try b życia, a przedew szystkiem oszczędza
jący zdrow ie : W a le n ty nie b y ł nig d y podniecony, nie p ló tł dwuznacznie, nie szczypał — W a le n ty nie spędziłby ani jednej nocy na takiej podłej zabaw ie, nie k u siłb y dziew ek, nie piłby nad m iarę i nie sie
działby w zadym ionej, karczem nej izbie.
Jednem słowem, zalety W a le n te g o , recy d o w ały się w duszy R ó zi jednym tchem i z ta k ą stanow czo
ścią, że aż czuła dumę.
A tym czasem otoczono ją ze w szystkich stron, w ykrzykiw ano. — F ra n e k , ukryw ając pom ieszanie z pow odu jej obojętności, w ykrzykiw ał najwięcej a naw et cm oknął ją w policzek. Gniew p o rw ał R ó zię, szybko osw obodziła się г gro m ad y wielbicieli i w yb ieg ła z karczm y...
— Już teraz napew ne nie przyjdzie tam więcej, nie sprzeniew ierzy się W alentem u...
I istotnie. B yła to już o statnia w alka z pokusą.
R ózia sta ła się inną, całkiem inną. O bojętność i w stręt ułożyły się na dnie duszy i drzem ały jak dwa b ry tan y u bram folw arcznych, ale g d y tylko zbliżała się m yśl o F ran k u , budziły się one i odpędzały na
trętną.
G dyby W a le n ty należał do ludzi, k tórzy nigdy w życiu z niczego nie byli zadowoleni, po raz pierw szy z R ózi m usiałby być zadow olonym .
(C ią g d a ls z y n a s t ą p i ) .
Wielka praca wre dokoła:
—W pole 'wyszedł wszystek lud Znój gorący ściera z czoła, Zbiera, garścią boski cud.
Zbiera raźno złote zboże, Co w jesieni w ziemię wsiał, Co m u przyświecały zorze, W które P a n B óg łaski zlał.
L u d go zbiera i dziękuje Stw órcy za ów wielki dar, I ze wszystkich s ił pracuje
—Choć go pali słońca żar.
Zbiera zboże z tą uciechą,
Ze z tych pięknych, złotych zbóż, Będzie w łasny chleb pod strzechą,
Skąd po wstanie wolność ju ż.
Ż n iw a
—te są świętem ludu, B o w nich ma podstawę, byt, B oska siła i moc cudu,
Z nich wolności zejdzie świt.
W ięc się cieszmy z pracy owej, Bóg poszczęści w szystkim z nieb, M y, pracując w myśli zdrowej, Zdobędziemy w olność-chleb.
J ó z e f N o c e k .
Żniwa.
Nr 2 8 »R. O L А* 4 4 1
A r c y k s ią ż ę Karol Franciszek Józef i m a ł ż o n k a jego Zyta.
P o strasznej zbrodni w Serajew ie, spraw a na
stępstw a tronu została zaraz załatw iona,gdyż w myśl sankcyi pragm atycznej p rzypadło ono arcyksięciu K arolow i F ranciszkow i Józefowi.
O becny następca tro n u urodził się dnia 17 sier
pnia 1887, skończy więc niebaw em 27 lat. W y c h o w ał się pod k ieru n k iem sw ego stryja, arcyksięcia F ran ciszka F e rd y n an d a. P o złożeniu m atury w je- dnem z gim nazyów w iedeńskich, do k tó re g o uczę
szczał był na w y kłady niek tó ry ch przedm iotów , w stąpił do w ojska i o d b y w ał służbę kolejno w k on
nicy i piechocie.
W dw udziestym czw artym roku życia, dnia 21 października 1911 ożenił się z księżną Zytą, po
chodzącą z dom u parm eńsko-bourbońskiego. U roczy
stość ślubna o dbyła się w obecności cesarza na zam ku S chw arzau pod W ie n e r N eustat.
P o ślubnej podróży p a ra arcyksiążęca zamie
szkała naprzód w Czechach, gdzie arcyksiążę służył w 8 p u łk u dragonów . G dy pu łk ten został przenie siony do S tanisław ow a i K ołom yi, arcyksiążę wraz z pułkiem w w ojskow ym porządku p rzy b y ł do Ga- licyi, a m ałżonka jechała za p u łkiem w autom obilu.
A rcyksiążę m iał w tedy ran g ę rotm istrza.
Przyjazd arcyksięcia K a ro la F ranciszka Józefa do G alicyi w yw ołał sym patyczne uczucia w śród ca
łej ludności kraju. A rcyksięciu i jeg o m ałżonce zgo.
tow ano uroczyste przyjęcie w K ra k o w ie i Lwowie i w m iastach prow incyonalnych, a wszędzie parze
arcyksiążęcej przedstaw iali się reprezentanci władz rządow ych i autonom icznych, a także szerszy ogół ludności nie szczędził arcyksięstw u oznak szczerej sym patyi.
A rcyksiążę K a ro l F ranciszek Jó zef m ieszkał za pobytu sw ego w G alicyi rok cały w K ołom yi, gdzie szw adron jeg o b y ł stacyonow any. W K ołom yi arcyksiążęca p a ra pozyskała sobie serca mieszkańców unikaniem wielkiej pom py, p ro sto tą w sposobie ży
cia, przystępnością i życzliwością, okazyw aną ludno
ści. A rcyksięstw o zbliżyli się za swego p o bytu w G a
licyi także do k ó ł ary sto k racy i polskiej. G dy więc arcyksiążę został w randze m ajora przeniesiony do 39 p u łk u piechoty do W iednia, żegnano arcyksiążę- cą p a rę z w ielką serdecznością.
A rcyksiężę K a ro l F ranciszek Józef jest całą duszą oddany spraw om wojskowym , a w służbie o d znacza się nadzwyczajną obowiązkowością. N a szer
szej widowni jeszcze nie w ystępow ał, chyba tylko przy okazyach, g d y w zastępstw ie cesarza pełnił obo
w iązki reprezentacyjne.
O becny następca tronu ma dw oje dzieci. Są to : arcyksiążę F ranciszek Jó z ef O tton, urodzony 20 listo p ad a 1912 r., i arcyksiężniczka A delajda, urodzoną 3 stycznia 1914 roku.
P o śm ierci arcyksięcia F ranciszka F erd y n an d a m ajątek rodziny d’E ste przy p ad a obecnem u następcy tronu arcyksięciu K arolow i Franciszkow i Józefowi.
W a rto ść tego m ajątku obliczają na 25 mil. koron.