• Nie Znaleziono Wyników

świadczenia opieki w środowisku lokalnym

(Analiza przypadku)

Podczas wakacji 1995 oraz 1996 byłem uczestnikiem studenckich obozów nauko-wych w Wąwolnicy pod Lublinem. Studenci pod kierownictwem socjologa, prof. Zofii Kawczyńskiej-Butrym badali najpierw problemy zdrowotne i warunki życiowe mieszka-ńców gminy, a następnie przekazywali im swoją wiedzę i przekonywali ich do potrakto-wania własnego zdrowia i zdrowia rodziny jako ważnej sprawy. Przekonywali ich także do wspólnego działania dla poprawy warunków życia w gminie. W tę działalność zaanga-żowali się wszyscy - nie wyłączając miejscowego księdza proboszcza, nauczycieli, bi-bliotekarza i wójta.

W referacie postaram się scharakteryzować gminne środowisko. Przedstawię etapy świadczenia opieki nad rodziną w wybranej społeczności lokalnej. Materiał badawczy to dwuletnia obserwacja i praca na rzecz rodziny żyjącej w Wąwolnicy.

Gmina liczy około 5 tysięcy mieszkańców, trudniących się głównie rolnictwem.

Położona jest w malowniczej okolicy nad Wisłą, blisko Kazimierza Dolnego - znanego już w XIV wieku jako miasto na szlaku handlowym, a współcześnie jako centrum turysty-ki i życia kulturalnego. Dotychczasową swoją pracę w środowisku, o którym chcę mó-wić, mogę podzielić na kilka etapów. Wyznacznikami podziału są szczególne zdarzenia zaszłe na przestrzeni dwóch lat.

Pierwszy etap to obserwacja rodziny i pierwszy z nią kontakt - lato 1995. Przypad-kowe spotkanie ich na ulicy, potwierdziło wcześniejszy opis. Były to charakterystyczne trzy postacie, z transportowym wózkiem na 2 kółkach, w otoczeniu psów różnej maści i wielkości. Udało mi się wymienić kilka zdań i ustalić termin wizyty. Po raz pierwszy przyjęto mnie na podwórzu. W tym czasie wspólnie zamieszkałą rodzinę stanowiły trzy osoby: Leokadia, urodzona w 1926 roku z utrwalonym skrzywieniem kręgosłupa, inwa-lidka II grupy; Zofia, urodzona w 1931 roku, rodzona siostra Leokadii, inwainwa-lidka I grupy po chorobie Heinego- Medina, z prawostronnym niedowładem; Marian - 40-letni sio-strzeniec, upośledzony umysłowo.

Rodzina nie utrzymywała żadnych kontaktów towarzyskich na terenie swojego domu. Nikt nie był do niego wpuszczany. Teren dookoła domu był bardzo zaniedbany, za-śmiecony różnymi zbędnymi rzeczami, szmatami. Niektóre udawały suszące się pranie.

Dom był murowany, podpiwniczony, światło i woda doprowadzone, niestety brakowało kanalizacji. Potrzeby fizjologiczne były załatwiane w bliskim otoczeniu.

Współdziałanie jako podstawa. 93 W pobliżu stała murowana obora, w której trzymano bydło i trzodę (tak sądziłem roz-poznając dochodzące z niej dźwięki). Po podwórzu chodziły kury, kaczki i gęsi. Mimo braku kontaktów na terenie własnego domu, dwie kobiety i ich upośledzony siostrzeniec pozostawali w kontaktach z mieszkańcami gminy. Jednak nikt z rodziny i ze społeczno-ści lokalnej nie spieszył im z pomocą.

Po wstępnych rozmowach uznałem za pierwszoplanowe, a nawet naglące, poprawie-nie stanu higienicznego. Kobiety zapewniały mpoprawie-nie, że zrobią to same. Natomiast ja zająłem się Marianem. W czasie kąpieli okazało się, że będziemy musieli odwiedzić gabi-net lekarski z powodu rozległej przepukliny.

Problemów przybywało, jedne były następstwem drugich. Ja miałem pomagać roz-wiązywać je, wspierać, doradzać co i jak trzeba zrobić. Cieszyłem się, gdy Marian czy-sty, przebrany w świeżą odzież, pachnący, z założonymi do tyły rękoma wędrował ulicą Wąwolnicy. Zaczynałem wierzyć, że pękają bariery nieufności. Próbowałem przekony-wać jaką wartość stanowi zdrowie, jak należy postępoprzekony-wać, by utrzymać je na odpowied-nim poziomie. Później wykorzystywałem różne okoliczności, by odwiedzać to środowi-sko. Nie chciałem dopuścić do zerwania kontaktów. Zdawałem sobie sprawę jak ważne są dla nich moje wizyty.

Kolejnym, drugim etapem bezpośredniej pracy w tym środowisku był obóz stu-dencki w lipcu 1996 roku. Nastąpiły zmiany w rodzinie, nad którą sprawowałem opiekę.

Marian został ubezwłasnowolniony. Sąd przyznał opiekę nad nim jego siostrze. W związku z tą sytuacją opuścił dom ciotek i zamieszkał razem z rodziną siostry w bloku, w mieszkaniu zakładowym, w miejscowości odległej o kilka kilometrów od Wąwolnicy.

Gdy dotarłem do nowego miejsca pobytu Mariana, jego siostra, pani Barbara zapew-niała, że ma tu lepsze warunki. „Jest zadbany, czysty, ma ugotowane, głodny nie chodzi.

Jest pod stałą opieką psychiatry, dostaje leki" - mówiła. Zwróciłem uwagę, że trzeba po-myśleć o tym, by ciotki mogły go widywać (byli mocno ze sobą związani). Ustaliliśmy, że zostaną umożliwione spotkania. Ciotki będą mogły zabierać go do Wąwolnicy. Sytu-acja ta, to nowe zadania dla mnie. Bycie negocjatorem skłóconych kobiet nie było łatwe.

Zdawałem sobie sprawę, że potrzebują wsparcia, możliwości porozumiewania się ze mną. Dobrym rozwiązaniem okazała się korespondencja. Średnio otrzymywałem, i otrzy-muję do dziś, jeden list na miesiąc. Na tym etapie moich obserwacji i działań nie zauwa-żyłem włączania się środowiska do pomocy tej rodzinie. Nawet, gdy jesienią, w czasie odwiedzin Mariana w Wąwolnicy pani Leokadia została potrącona przez samochód. Nie zgodziła się wówczas na odwiezienie do szpitala, mimo że na miejsce wypadku przybyło pogotowie ratunkowe. Choć zdecydowała o pozostaniu w domu, nikt nie spieszył z po-mocą. O tym co zaszło powiadomiono mnie listownie. Pojechałem natychmiast. Wtedy to po raz pierwszy przekroczyłem próg ich domu.

Zaczął się kolejny, trzeci etap moich działań. Poszkodowana nie wstawała z łóżka.

Nie miała zapewnionej żadnej opieki z zewnątrz. Wszystkie obowiązki spadły na Zofię.

Wnętrze domu wymagało remontu, systematycznego ogrzewania. W sieni trzymano pro-sięta. Nalegałem, by znalazły się we właściwym miejscu. Chciałem ustalić kolejność porządków oferując swojąpomoc. Wciąż szukałem możliwości wspólnego działania, nie wyręczania, nie narzucania własnego zdania. Usiłowałem być doradcą. W tej trudnej sy-tuacji nie mogłem oczekiwać szybkich efektów.

94 Maciej Mirnowicz

Podczas kolejnej wizyty dowiedziałem się, że w obawie przed zemstą sprawcy wy-padku samochodowego, Leokadia wycofała swój wniosek o odszkodowanie. Na tę decy-zję nie miałem wpływu. Z późniejszych listów wynikało, że czuła się bardzo samotna, często zamykana przez siostrę w domu. Nikt ich nie odwiedzał, mimo iż ta sytuacja była znana w środowisku. Z niewyjaśnionych dla mnie przyczyn nie otrzymywała pomocy medycznej.

W styczniu 1997 roku Leokadia nagle zmarła. Zostałem powiadomiony o dacie po-grzebu, na który pojechałem. Osierocona Zofia oczekiwała mnie. Towarzyszyłem jej pod-czas ceremonii. W pogrzebie brali udział prawie wszyscy mieszkańcy Wąwolnicy. Z roz-mowy z Zofią dowiedziałem się, że jestem jej jedynym przyjacielem, że nie ma już niko-go na tym świecie. Potrzebowała wysłuchania, wyżalenia się komuś. Wybrała mnie. Przy rozmowie byli obecni członkowie rodziny: Marian, siostrzenica Barbara. Tłumaczyliś-my teraz wspólnie, że nie jest sama, że wkoło są życzliwi ludzie. Nie zostawili jej, pomo-gli w tak trudnej chwili i na pewno pomogą na tyle, na ile im sama pozwoli. Barbara pro-siła o zlikwidowanie inwentarza. Nie włączałem się do tej części rozmowy, gdyż uwa-żałem to za sprawę majątkową dotyczącą wyłącznie członków rodziny.

Namawiałem do zastanowienia się co można poprawić, ulepszyć, żeby Zofii żyło się lepiej. Usiłowałem przekonać, że w końcu znajdą się ludzie, którzy chętnie pomogą.

Tyle prac czekało na wykonanie.

Zaczął się kolejny, czwarty etap realizacji procesu opieki. Od momentu pogrzebu wydarzyło się bardzo wiele. Zofia przebyła operację wyrostka. Jak pamiętam przekona-nie jej o koprzekona-nieczności wykonania zabiegu graniczyło z cudem. Święta Wielkanocne spę-dziła w szpitalu. Odwiedzałem ją tam. W tym czasie do prac w gospodarstwie udało się uzyskać pomoc sąsiedzką. Wspólnie z dalszą rodziną doprowadzano dom do porządku.

Sukcesywnie wyzbywano się inwentarza. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczano na materiały do koniecznego remontu. Po powrocie Zofii ze szpitala nadzór nad jej zdro-wiem powierzyliśmy na miesiąc opiekunce z Ośrodka Pomocy Społecznej.

Imieniny Zofii odbyły się w nieoczekiwanej scenerii, przy zastawionym stole, w po-sprzątanym, odnowionym pokoju. Przybyli z serdecznymi życzeniami sąsiedzi, rodzina, znajomi. To co wydawało się niemożliwym stało się faktem. Żegnając się z nami Zofia zapewniała, że to początek zmian. W przyszłości będą następne. „ Żeby nie wiem co, mu-szę to zrobić... Będę żyła jak ludzie " - mówiła. To zupełnie nowe życie Zofii, a może również nowe dla lokalnego środowiska gminy Wąwolnica. Czyż to nie to, o co chodzi w pielęgniarstwie rodzinnym: stworzenie płaszczyzny współdziałania osoby, jej rodziny i sąsiadów, oraz pielęgniarki czy pielęgniarza, jak również przekonanie, by zainteresowa-ny aktywnie uczestniczył w tym procesie?