I 14 l< M M I I I
Po południu w izbie zaturkotał kołowrotek. Jadwiga zastała Cyryla z ojcem przed stodołą. Układali deski.
— Chodź tu!
— Czego chcesz?
— Chodź.
Ojciec przestał równać deski.
Przyszli do izby. Matka przy kołowrotku popuszczała palcami włókna wełny umocowanej na kądzieli, włókno nawijało się na wrze
ciono, kłębek rosnął, a drewniany pedał migał nad podłogą.
— Po co mnie tu ciągniesz?
— Czy to nie ładne?
— Czyś ty z gruszki spadła? To nie widziałaś jeszcze kołowrotka?
— A ty nie czaruj — zwrócił się ojciec do matki. — Ziemniaki już po
kroiłaś?
— Małyjurek już przyszedł z końmi?
— Ziemniaki już miały być w ziemi.
— Nie było nas tutaj. Miałam trochę wełny. Już dawno bym ją sp rzą d ła . . .
— Pomożemy wam sadzić ziemniaki — odezwała się Jadwiga.
Małyjurek przyjechał dopiero następnego dnia. Przywiózł trzyle-mieszowy pług do kopcowania ugoru, ale ziemia była jeszcze lepka i praca szła ciężko. Musieli więc zaczekać jeszcze dzień lub dwa, aż ziemia przeschnie.
Wieczorem wełna była już sprzędzona i zwinięta w kłębek.
— Weź to — matka podała kłębek Jadwidze. Na kopytka dla was obu wystarczy. Umierz robić na drutach?
— Skarpetek jeszcze nie robiłam. — Dotknęła kłębkiem twarzy.
Drapało.
Cyryl nałupał szczap na podpałkę. Napalił w piecu i przy lampie na
ftowej umawiali się, kto zajdzie zamówić elektryka. Skorzystał z okazji, że ojciec wyszedł z izby, i zapytał matki: — W zameczku sta
le drzemał, a tu ani chwili nie usiedzi? — Nie zdążyła odpowiedzieć.
Ojciec przyniósł naręcze drewna. Położył drewno koło pieca i zaczął dokładać do pieca.
— Czy chodzi jeszcze kto w sukiennych spodniach? - zapytała Jadwiga.
— My? — zapytał ojciec od pieca.
— Te już zdarli nasi — odpowiedziała matka.
— My też co nieco — dodał ojciec.
— Skąd mieliście sukno? •
— Grube robiliśmy sami, cienkie kupowaliśmy — wyjaśnił.
— Kupowali? A za co? — nie zgadzała się matka.
— Buty na dziesięć lat.
— Na dwadzieścia. Chodziło się w kierpcach. Jeszcze myśmy chodzili w kierpcach.
— To brzmi jak w bajce — nie dowierzała Jadwiga.
— Ładna mi bajka — bronił się ojciec. — To wy dziś żyjecie w ba
jecznym świecie. Myśmy w takim nie żyli.
— Mieliście dosyć wełny?
— Wełny tak, ale ziemniaków mało.
— Skąd wzięły się owce w górach? — pytała z ciekawością.
— Sprowadzili je z dołów.
— Spadły z nieba — zaprzeczył Cyryl.
— Kłamiesz.
Rodzice się śmiali, ale Cyryl nadal przekomarzał się z Jadwigą:
[ 4 9 ]
— Naprawdę spadły z nieba. Na początku świata pasły się tylko w niebie. Aż jednego razu zdarzyło się, co miało się zdarzyć. Pasterz chodził z tysięcznym stadem na piechotę i boso. Psów miał mało, które w dodatku stale poszczekiwały na księżyc i gubiły się. Kto więc miał naganiać stado? Stado to więc nigdy nie było razem, tak, żeby niebo było całe białe.
Dwie sztuki pobiegły na żyźniejsze pastwisko. Kiedy owca i bara
nek były już bardzo daleko od stada, baca zauważył ich brak i po
szedł ich szukać. Nie widziały. Grał na fujarce. Nie słyszały. Na
woływał. Nie widziały, ani nie słyszały. Poszczuł psy. Psy z oczami tuż nad chmurą, po której owce wędrowały, nie widziały zbyt daleko, biegały wokół bacy i bezradne naszczekiwały. Nie wywęszyły nicze
go, ponieważ chmury były bezbarwne, bez smaku i zapachu i nie za
trzymywały żadnego zapachu.
Baca posiniał ze złości. Zatupał o chmurę. Grzmiało. Firmament drżał, pioruny pruły poszwy anielskich pierzyn, włosy cherubinów płonęły nad barankami, ale baran z owcą nie wracały. Słońce w końcu wysuszyło niebo, a po baranku i owcy nie pozostało na nie
bie żadnego śladu. Zapadły się na Girową.
— Zbzikowałeś — stwierdziła Jadwiga. — Ostatnio mi tłumaczyłeś, że owca to najbardziej rozpowszechniony gatunek zwierząt na świę
cie. Mają więcej ras niż jakiekolwiek inne zwierzę gospodarskie.
Występują od bieguna północnego po równik i od gór po morza. Są pono w rozkwicie rozwoju biologicznego, powstają stale nowe mo
dyfikacje i rasy, a nawet wyprzedzają najstarsze oswojone zwierzę, psa. Dlatego też psy nie mogły ich upilnować.
— To wszystko prawda. Ale tamta historia z niebem ma się tro
szeczkę inaczej. Baran z owcą spadł na skałkę, tam, gdzie dziś stoi wieża triangulacyjna. Przez ten upadek na ziemię zamknęły się za ni
mi niebiosa. W ówczas nie miały jeszcze kożuchów, nie było też drewnianej piramidy. Było mroźno i padał śnieg. Zwierzęta tuliły się do siebie, ale nie mogły się zagrzać. Przez chwilę próbowały się paść. Drżały i beczały z głodu.
— Jak mogły się paść zimą. Przecież wtedy nawet psia trawa nie rośnie.
— Szedł obok góral i zauważył golasów, których dotychczas znał tylko z nieba, i użalił się nad nimi. Zdjął z ramion kożuch i okrył je.
— Skąd miał kożuch? Przecież kożuchy są z owczej skóry.
— Nie miał owczego kożucha, miał kożuch z mgły, biały jak wapno.
— Nie było mu w nim ciepło. Dlaczego nie miał na przykład czarne
go kożucha?
*— Wówczas jeszcze pod górami nie było hut i gronie nie znały czarnego wiatru. Kożuch był z nieba, jak wszystko wtedy. Góral ru
szył przed siebie, po stu krokach obejrzał się. Popełnił błąd. Baran
i owca przymarzły do skałki, a kiedy zwierzęta zobaczyły, że góral się ogląda, zabeczały jeszcze rozpaczliwej. Poruszyło się w nim sumie
nie. Nie może przecież zostawić biedactwa, żeby zmarzły. Chodźcie ze mną, krzyknął. I on poczuł chłód, i już chciał być w ciepłym i su
chym miejscu. Zwierzęta zerwały się i przybiegły. Doszli wspólnie do drewnianej kuczy goroia. Otworzył szeroko drzwi i wskazał im miejs
ce za piecem. Baran i owca szły ciasno koło siebie, żeby, broń Boże, nie spadł z nich kożuch, i zatrzymały się dopiero za piecem. Gorol rozpalił ogień.
Kucza miała jedno małe okienko i niską powałę. Dym z kurloka szczypał w oczy. Baran i owca przylgnęły do siebie i ze łzami w o- czach wspominały niebieskie pastwiska, gdzie wszystkiego było pod dostatkiem, powietrze było kryształowe, a pod nogami nie było gliny.
Prześladował je ten okropny dym. Zwierzęta płakały łzami dużymi jak solony groch.
— Już dosyć — żachnęła się Jadwiga.
— Zaczekajcie, zaraz wrócę, powiedział gorol do zwierząt i wy
szedł. Drzwi zaparł zasuwą. A potem wszystko było jak u ludzi. Za piecem wszystko się kończy, chociaż czasami wydaje się, że rozpo
czyna. Zaś tam, gdzie marznie, słowami się nie zagrzejesz — uśmie
chnął się Cyryl.
— W piecu ci wygasło, owczorzu — przypominała mu Jadwiga.
— Gorol wrócił przed Wielkanocą. Zwierzęta zimą wychodziły z iz
by tylko przez małe okienko, odgrzebywały śnieg i skubały zleżałą trawę, a kiedy miały pragnienie, piły śnieg. Spały za zimnym piecem, a kożuch je grzał, aż przyrósł im do grzbietów. Jedno bez drugiego nie mogło zrobić kroku. Gorol cieszył się, że nie jest w kuczy sam, pogodził się ze stratą kożucha, jest wiosna, i odciął barana od owcy.
Kożuch owinął się wokół boków, pod brzuchem aż po kolanka. Tylko głowy i nóżki nie zmieściły się w nim. Od suchej trawy i śniegu przy
brał kolor wosku.
Baran podszedł do gorola i dziękując kiwnieniem głowy powie
dział: beeee. Owca dziękowała z kąta: beee. Gorol znalazł na ubitej ziemi małego baranka w kędzierzawym kożuszku. Pasuje, przecież jest Wielkanoc, zamam rotał pod wąsami wznoszącymi się w górę jak dym. Owcza rodzinka roniła łzy ze szczęścia, a gorol narzekał. Co ja pocznę, jak was wyżywię? Otworzył drzwi, trójka przeskoczyła próg i już po kłopotach. Wokół kuczy zieleniła się trawa.
— Coś mi się wydaje, że z nieba prędzej mogły spaść kozy niż ow
ce, te mają bardziej diabelską naturę — dorzucił ojciec. — A znacie tę bojkę?
Owczorze, owczorze, Pónbóg was pokorze, Siedzicie w karczmiczce, Owieczki w koszorze.
[ 5 1 ]
Następnie Klimasowie sadzili ziemniaki. Było po Wielkiejnocy, naj
odpowiedniejsza pora do koszarzenia nasunęła ojcu pomysł. Kupili od Małyjurka owcę z dwiema jagniętami i z pustej chlewni zrobili owczarnię. Klimas karmił je odpadami i sianem.
— Powinniśmy kupić krowę — powiedział żonie kilka razy w ciągu dnia. — Potrzebujemy mleka.
Nie chciała o tym słyszeć.
— Jak długo chcesz tu zostać? — pytała.
— Do jesieni, potem krowę sprzedamy.
— Nikt jej nie kupi.
— No to przezimujemy. W przyszłym roku kupię konia.
Nie chciała. Tylko głośno. Po cichu się zastanawiała.
Z czeskiego tłumaczył KAZIMIERZ JAWORSKI
Fragmenty większej całości, nazwanej,,Średnie słońce" z książki Jindri- cha Zogaty pt. „Publiczna zieleń“ (Vefejnä zeleń). Bohater opowiadania wraca z wielkiego miasta do swego rodzinnego domu, do swych korzeni śląskich, z którymi nie mogą się rozstać również jego rodzice, spędzają
cy zimę w Domu Emerytów w Ligotce Kameralnej, a latem przyjeżdżają tam, gdzie tyle lat ciężko pracowali. Te góry i potrzeba pracy ich ożywia
ją, dodają im energii i chęci życia.