• Nie Znaleziono Wyników

Z DZIEJÓW SZKOLNICTWA

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 32-44)

SZKOLĄ W WIELOPOLU

Wielopole — to niewielka wieś wciśnięta w dolinę między Żukowem Górnym, Trzy- cieżem, Trzanowicami i Ropicą. Pierwotnie wieś ta nie miała własnej szkoły, dzieci uczęszczały według wyznania do szkół w Żukowie Górnym lub Trzycieżu. Dopiero po roku 1869, po wydaniu nowej ustawy szkolnej i wprowadzeniu przymusu szkolnego, wielo- polanie powzięli myśl wybudowania własnej szkoły. Wielkie zasługi w urzeczywistnieniu tej myśli położył ówczesny przełożony gminy, rolnik Adam Cienciala. Sprawa nie była pro­

sta, bowiem Wielopole liczyło wówczas za­

ledwie 45 domów. Lecz szlachetny upór zwy­

ciężył. Członkowie zastępstwa gminnego Jerzy Janik i Jan Land przeprowadzili zbiórkę na budowę szkoły wśród mieszkańców po­

wiatów cieszyńskiego i bielskiego, obywatel Jan Dorda wpłynął na Powiatową Radę Szkolną w Cieszynie i ta postarała się dla Wielopola o subwencję krajową, zaś przełożony gminy Adam Cieńciała bezintere­

sownie przekazał miejsce pod budowę szkoły i na ogród szkolny. W dniu 15 listopada 1872 roku zapadła uchwała Zastępstwa Gminnego w Wielopolu o przystąpieniu do budowy włas­

nego budynku szkolnego. Prace budowlane rozpoczęto na wiosnę następnego roku i dzięki usilnej pracy wszystkich miesz­

kańców w ciągu zaledwie siedmiu miesięcy

stanął w centrum gminy porządny murowany budynek z całym wyposażeniem wewnę­

trznym oraz budynek gospodarczy. Uroczys­

te otwarcie szkoły odbyło się na początku lis­

topada 1873 roku przy udziale niemal wszystkich mieszkańców Wielopola i licznych gości z Cieszyna i okolicy.

Na kierownika szkoły został powołany Jan Niemczyk, rodak z Trzanowic, dotychczaso­

wy nauczyciel w Rzece. Pracował w Wielopo­

lu przez trzy lata, potem przeszedł do szkoły w Bystrzycy. W szkolnictwie przejawił się w tym czasie brak kwalifikowanych nauczy­

cieli, toteż po odejściu Niemczyka zastępczo uczył wielopolskie dzieci miejscowy gospo­

darz Paweł Krzywoń. Dopiero z początkiem roku szkolnego 1877/78 przyszedł do Wielo­

pola młody absolwent seminarium nauczy­

cielskiego w Cieszynie, Andrzej Kowala. Lecz i ten nie zagrzał tu długo miejsca i po czte- i rech latach odszedł do rodzinnego Nydku. Do wielopolskiej szkoły przyszedł z Bystrzycy Gustaw Sładeczek, który przez 43 lata kształcił umysły i charaktery miejscowych dzieci, był ogólnie łubiany i jest do dziś wspo­

minany. Odszedł na emeryturę w 1926 roku.

Pierwsi trzej nauczyciele byli typowymi na­

uczycielami austriackimi, wychowankami nie­

mieckiego seminarium nauczycielskiego w Cieszynie. Sami raczej przyznawali się do niemczyzny, choć Gustaw Sładeczek poda­

wał się za Polaka. Obce im były sprawy uś-[ 3 0 ]

wiadamiania narodowego czy też pracy kul­

turalnej w gminie. Zajmowali się raczej go­

spodarczymi sprawami gminy, z reguły pełnili funkcje sekretarzy gminnych, pracowali w miejscowym Kółku Rolniczym i w Straży Pożarnej.

Na następcę Sładeczka powołano Konra­

da Adamca, dotychczasowego nauczyciela w Lesznej Dolnej. Ten po pięciu latach pracy w Wielopolu na własne żądanie przeszedł w roku 1930 na nauczyciela języka niemiec­

kiego do czeskiej szkoły wydziałowej w Gnoj­

niku. Na opróżnione miejsce przyszedł z Ro- picy Leonard Guńka. Lecz kiedy w roku 1932 Adamiec powrócił do Wielopola, Guńka od­

szedł do Nawsia-Jasienia. Konrad Adamiec działał w Wielopolu do roku 1938. Wtedy władze polskie przeniosły go do Koniakowa za Istebną, dokąd z Wielopola dojeżdżał.

W tych czasach w Wielopolu uczył Moczkorz, młody nauczyciel z głębi Polski.

Konrad Adamiec był człowiekiem ambit­

nym i niezwykle przebiegłym. Pochodził z po­

wiatu bielskiego, wyniósł z domu i ze szkoły wychowanie niemieckie i sam czuł się Niem­

cem. Okazało się to dobitnie podczas oku­

pacji hitlerowskiej, gdy ucząc w niemieckiej szkole w Trzyńcu wyjątkowo grubiańsko od­

dziestych liczba ta zaczęła spadać a to z po­

wodu powstania w Wielopolu drugiej szkoły

— czeskiej. W roku 1933 liczba jej uczniów wynosiła 50.

Po okupacji niemieckiej, kiedy we wszyst­

kich gminach otwierano polskie szkoły, w Wielopolu nie zgłosiła się dostateczna licz­

ba dzieci, wymagana na otwarcie przynajm­

niej jednej klasy. Polacy musieli więc posyłać swe dzieci do sąsiedniej szkoły w Trzycieżu, nie rezygnowali jednak ze starań o własną szkołę. Na skutek zabiegów przewodniczące­

go Miejscowej Rady Narodowej obywatela Adama Gutka Powiatowa Rada Narodowa w Cz. Cieszynie zezwoliła dekretem z dnia 15.8.1952 1. IV/1—1952—MO na otwarcie w Wielopolu polskiej klasy elokowanej pod kierownictwem Polskiej Szkoły Ludowej w Trzycieżu. Do klasy wpisało się 13 dzieci,

zaś nauka rozpoczęła się 1. 9. 1952 w bu­

dynku dawnej szkoły polskiej, w części prze­

znaczonej na mieszkanie nauczyciela, gdyż lokal klasowy był zajęty przez szkołę czeską.

Niestety, nauczyciele polskiej klasy zmie­

niali się jak obrazki w kalejdoskopie. Pierw­

szym był Rudolf Harok, lecz już po dwóch miesiącach wrócił do Nieborów. Na jego miejsce przyszedł Bogusław Janiczek i po ro­

ku odszedł do służby wojskowej. Po nim u- czyła w Wielopolu Zofia Tesarczyk, która również po roku przeszła do funkcji dyrektorki szkoły w Trzycieżu. Na jej miejsce przyszedł Henryk Swaczyna z Raju, lecz już w nowym roku szkolnym odszedł do powiatu karwińskiego. Króciutko zastępuje go Henryk Kotas, by po dwóch miesiącach odejść do wojska. Niecały rok pobył w Wielopolu Karol Kajfosz z Żukowa Dolnego. Z dniem 1.9 .1 9 5 6 klasę elokowaną zamieniono na samodzielną jednoklasową szkolę. Jej dyrek­

torka Marta Gomoła już po roku powróciła do Boconowic. Nowo zamianowana dyrektorka Anna Jeżowicz z Doi. Żukowa pracowała w Wielopolu do roku 1962. Wtedy to liczba uczniów spadła poniżej dziesięciu i szkołę zamknięto. Trzeba przyznać, że w tym czasie w ogóle obniżył się w Wielopolu stan dzieci w wieku szkolnym, bowiem większość mło­

dych małżeństw odchodziła ze wsi do miast, osiedli przemysłowych lub tzw. gmin środo­

wiskowych. Również liczba dzieci w szkole czeskiej uległa znacznemu obniżeniu, toteż i ta szkoła została zamknięta.

I tak dzieci polskie z Wielopola znowu szu­

kały schronienia w szkołach sąsiednich gmin

— Żukowa Górnego, Trzycieża, Trzanowic, a kiedy i te przestały istnieć, dojeżdżają autobusem do Gnojnika lub dalekiego Czes­

kiego Cieszyna.

Warto dodać, że po wojnie nikt z nauczy­

cieli powstałej i w trudnych warunkach pracu­

jącej wielopolskiej szkoły nie mieszkał na stałe w miejscu. Ich kontakt z rodzicami był więc mały, często się zmieniali, nie mogli też poświęcać się pracy społecznej we wsi. Wie­

lopole jest bodajże jedyną miejscowością cieszyńską, gdzie nie działa Koło pezetkaow- skie. Skutki tego wszystkiego nie dały długo czekać na siebie.

JÓZEF MACURA [ 31

]

I i / l HU I / ____

B K A N N t _______________________________

i

DESZCZ

[ 3 2 ]

[ 3 3 ]

m i i E i H _______

P K Z E C Z E I _____________________

TECZKA

Wiele teczek zdarło skórę z siebie Wiele teczek dyndało u boku Mieszkają w siódmym niebie zakazanych widoków

Jest jednak wielka teka spraw których tu nie słyszą Spisałeś co mnie czeka na końcu życiorysu

Teczka nie jest zbyt gruba ale ty wiesz najlepiej czy się ten spacer udał co wszystko było cierpkie

Zanim postawisz kropkę za tym ostatnim zdaniem jeszcze ci może powiem

co chciałbym w ciemność zanieść

A więc cztery księżyce kilka drobnych kamieni nieskazitelną ciszę i mgły jesiennej przesyt ślimaka w żmudnej drodze uśmiech bezbronnych wnuków odbicie nieba w wodzie

i muszlę pełną szumu i czyste ręce swoje a także ręce czyste a także barwny kojec i nuty na pulpicie Gdybyś jeszcze pozwolił mój losie na poprawki wziąłbym drżenie topoli i czarne piórko kawki Niósłbym to aż do cienia Więcej nie będę mówić aha

jeszcze bo zapomniałem jak na śmierć — daję słowo — chciałbym czarny atrament zamienić na zielony Zanim mnie zły sen zdusi chciałbym napisać wierszyk który by kogoś wzruszył I na dnie mojej teczki schowam także milczenie tak mocne w swej wymowie że będą szeptać cienie żałobne

Wiele teczek zdarło siebie Wiele dyndało u boku Mieszkają w siódmym niebie zakazanych widoków [ 3 4 ]

DRZWI Czarne drzwi piekieł Białe do nieba Za zielonymi mieszka nadzieja A kiedy księżyc rozdaje klucze posrebrzane

Wierzę w niesprawność sprężyn i nad ranem

na poddaszu nieba na niebieskim strychu Księżyc jest zajęty wyrobem wytrychów Nie zamykam drzwi na klucz Moje drzwi zawsze na oścież za drzwiami słów

mieszka bezbronny człowiek A jeśli jestem zmuszony

do obcych drzwi zapukać — wiem — nikt mnie nie obroni

nikt nie wysłucha WAZON

Otwiera zachłanną paszczę a w naszym domu nie ma ofiary Zaraz się zacznie napływ odruchów

Moja droga

instynkty ruszą żeby wojować Nóż błyska w głębi twoich oczu

bo chcesz nakarmić wazon Dreszcz już przeleciał przez ogród

Róże ci czujnie na ręce patrzą Płynie krew zielona w zagonach Wazon na stole jest napełniony

Róże coś cicho szepczą W gęstwinie woni zabłądził promyk

w głębi bukietu Splamione dłonie

masz moja miła We krwi zielonej palce zmoczyłaś Nie zamykam na klucz

nawet dla nieprzyjaciół Za drzwiami wielkiej tajemnicy klamki i zapadnie

Za drzwiami wielkiej słodyczy cicho Drzwi przepuszczają przyjaźnie Nie zamykam drzwi na klucz nawet dla byłych przyjaciół i wiem że drzwi to muszą czuć:

płaczą

oliwnymi łzami

nade mną nad tobą nad nami Drzwi przybierają cechy strażników Mają charakter właścicieli

przybytku

[ 3 5 ]

H l V M M I M ______________

I I I / < I _______________________

U M I M i M

Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zima nadeszła tak nagle, lodem skuła taflę wody na stawach i ciężkimi, niemalże błękitnymi czapam i śniegu przykryła wieś w ciągu jednej nocy. Nawet najstarsi ludzie czegoś podobnego nie pamiętali. A byli tacy, co żyli już tak długo, że pewnie już nikt by ich zim nie zliczył.

Tak szybko ta zima nadeszła, że ludzie ze zdziwienia gęby pootwie­

rali, i to tak, że sołtys musiał ich do porządku nawoływać i gęby im zamykać, bo z tymi otwartymi gębami jak matoły wyglądali. Tak to rychło nadeszła ta pamiętna zima. A stało się tak chyba dlatego, by przykryła smutek, który panował od paru dni we wsi, po pogrzebie Palika. Właśnie tego Palika, którego nacz ojciec nie lubił, a wręcz między nim i Palikiem płonęła od paru lat okrutna nienawiść. I taką siłę, taką moc miała ta nienawiść, że uratowała życie memu ojcu, mo­

jej matce i mnie.

A było tak, że w dniu, w którym odbywał się pogrzeb, powietrze od samego rana było ciężkie jakieś i duszne. I kondukt też się wlókł tak ciężko a pieśń pogrzebna snuła się leniwiej niż zazwyczaj. A kiedy wreszcie kondukt dotarł na cmentarz i trumnę złożono na grobie, na­

deszła straszna ulewa. Lało tak, że straszno na tym cmentarzu było, straszniej niż być powinno. A strumienie wody tak silne były. że na­

wet pieśń pogrzebną przerwały, a ludzie na cmentarzu zbili się w jed­

ną małą czarną chmurę, która chwiała się i drżała, dygotała i mdlała, a potem się skryła w kaplicy.

Nad grobem został tylko grabarz i swoim płaszczem trumnę nakry­

wał, by nieboszczykowi zapewnić wieczny odpoczynek w suchym przybytku. I to go uratowało, bo kiedy tak tę trumnę nakrywał, grom

rys. JAN RUSNOK [ 3 7 ]

zabłysł i zagrzmiał uderzając prosto w krzyż na szczycie kaplicy, aż mur się zatrząsł i pękł, a potem rozlała się cisza. Wszystko zamarło.

Dopiero po długiej chwili grabarz się ocknął. Wszedł do kaplicy.

A kiedy wszedł do kaplicy, zobaczył, że jeszcze dużo roboty go cze­

ka, więcej niż kiedykolwiek. Podłoga pod ścianami usłana była nie­

boszczykami, a tylko ksiądz, choć żywy, jak nieżywy stał na środku i zmawiał gorącą modlitwę za tych, którzy sami już zmawiać jej nie mogli. Nie mogli, choćby chcieli.

Naszej rodziny jednak przy tym nie było, bo ojciec nie lubił Palika i postanowił, że nikt z naszego domu na pogrzeb nie pójdzie.

I nadeszła ta zima. Codziennie rano przypinałem narty do nóg, za­

rzucałem teczkę pełną książek na plecy i czekałem na skraju drogi.

Już z daleka słyszałem dzwonek u sań. Ten dzwonek dzwonił jak kryształ po całej dolinie, turlał się po tym śniegu, a ten śnieg jakby od zachwytu lśnił srebrzyście. W końcu zjawiły się na zakręcie drogi sanie, które ciągnął Pan. Tak po prostu nazywał się koń starego Wołka. Pan ciągnął lekko sanie pod górę, choć wypełnione były ciężkimi baniami z mlekiem. A kiedy podjeżdżał, chwytałem się z tyłu sań i na tych nartach mknąłem pod górę. Na tej górze, a raczej na wzgórzu stała szkoła, do której chodziłem, a naprzeciw, z drugiej strony, stała gospoda. W szkole było gwarno w dzień — w gospodzie wieczorem. Ja chodziłem do szkoły. Mój ojciec do gos­

pody nie chodził, od pewnego czasu, a to od dnia, w którym pokłócił się z Palikiem o drewno. A tak naprawdę wszystko zaczęło się od ba- ranów.

Przed paru laty barany ojca weszły na pole Palika i ten wszystkie zagonił do swojego chlewa. Zagonił je po cichu, w tajemnicy przed wszystkimi. I ojciec szukał, bo szkoda mu było tych baranów, matka rozpaczała, bo szkoda jej było tego runa, a runo miały barany w tym roku wyjątkowo piękne, i tak szukali przez kilka dni, aż stracili na­

dzieję. A kiedy już sobie tak stracili tę nadzieję, zjawił się Palik i tak mówi:

— No, jak sąsiedzie? Czemuście tacy zatroskani?

A ojciec na to:

— A nie słyszeliście, że mi się barany zapodziały?

I ten Palik na to rychło:

— A co nie powiecie? A może jeszcze nie stracone?

Matka już nosem pociąga, ojciec coraz smutniejszy:

— Nie ma już żadnej nadziei. Wszystko przepadło.

A Palik szelma zagaduje:

— A jakby się taki worek zboża znalazł, to i barany by się może znalazły?

Ojcu coś błysło w oku. I tak do Palika najpierw cicho a potem głośniej, niby dziki zwierz ryczy:

— A ty zbóju, ty złodzieju, ty cholero, tu skurwielu!

Palik zaś ciągle spokojny, z miną anielską:

— To dacie worek zboża, czy nie dacie?

A ojciec sapie i pluje, i ryczy, i nogami grzebie:

— A ty taki, a ty owaki. A ty jeszcze gorszy. A ty, ty, ty . . . najgor­

szy!!!

W końcu dał worek zboża i barany wróciły.

Lecz na tym się nie skończyło. Ojciec zaczął obmyślać, jakby tu sobie straty odbić. W końcu nic lepszego mu nie wpadło do głowy tylko to, że pojechał do lasu Palika i tam sobie drzew naścinał. Wraca z tego lasu zmitrężony, gardło i wnętrzności spieczone. Pić. Pić.

I jeszcze raz pić. A tu przy drodze gospoda. Któż by nie wstąpił.

Wchodzi więc ojciec, a tam już Palik z kuflem piwa w ręku czeka i do ojca:

— A wracajże, skurczybyku, z tym drewnem!

Ojciec śmiało:

— Jaki skurczybyku?

A ten Palik rękę zgina:

— Taki, taki!

Ojciec okiem łypie:

— Taki? A może i taki! Ale ty dwa razy większy!

A Palik już z pianą na kuflu i u pyska:

— A wracaj ty szybko, bo cię kuflem . . . Ojciec się stroszy:

— To ja siekierką!

I hyc do siebie. Ten z kuflem, ten z siekierką. Rąbią i walą. Syczą i sapią. Mruczą i wyją.

Aż polała się krew po ścianach, po podłodze a nawet po suficie.

Tego już było za wiele szynkarzowi. Krew na suficie!!! Złapał do ręki swoją pałkę i okłada. Teraz to dopiero Palik z ojcem syczy i sapie.

Mruczy i wyje. A szynkarzowa wiadro z wodą łapie i polewa.

W końcu się ocknęli i ze zwieszonymi głowami poszli każdy swoją drogą.

Ojciec dowlókł się do domu, padł na ławę i tak bezwładnie, że jeszcze się w głowę rąbnął. Matka umyła go a potem bimbru przy­

niosła i do ran wlewa. Ojciec wykrzywia się z bólu, aż skóra na twarzy pęka. A potem matka do kieliszka tego bimbru nalewa. Ojciec się uśmiecha.

Wlał do gardła, połknął i wzdycha:

— Haaa!!

I mówi do mnie:

— Chodź Heniek, nauczysz się rąbać siekierką.

I wziął tę siekierkę do ręki, idzie na dwór. Ja drepczę za nim, a coś mnie za gardło ściska. Ojciec wchodzi do kurnika, a gdy wychodzi, kurę za nogi trzyma. Kura skrzydłami łopoce, a ojciec do mnie m ówi:

— Lap.

Chwytam więc kurę za nogi.

— Masz.

I już w drugiej ręce siekierkę trzymam.

[ 3 9 ]

- R ą b !

Już pieniek podstawiony. Kura coraz dziksza. Kładę ją na pieńku przytrzymując ją jedną ręką a drugą siekierę podnoszę. Oczy przy­

mykam i . . . obok.

— Aj, niezdaro! - krzyczy ojciec.

Więc przymierzam jeszcze raz i . . . poleciało. Ale tylko pół głowy i pół dzioba z okiem. Więc musiałem poprawić. Matka stojąca w pro­

gu, widząc to, żegna się, a po chwili rękoma oczy zasłania, i znów się żegna na krzyż. A ojciec już indyka niesie. Indor już duży i szamoce się. Łapię go mocno, ale ciężki taki, że ledwie utrzymam — głowa już na pieńku — siekiera w górze — spada w dół i . . . poleciała głowa cała. Ulżyło mi. I tu nagle indyk się zrywa i biegnie ten bezgłowiec.

Zmierza prosto do sadu śniegiem całego zabielonego. I biega po tym sadzie, po tym śniegu. A na tej białej płaszczyźnie czerwoną wstążkę rozwija i splata.

W końcu indyk padł. Matka wycofała się do kuchni a ojciec wziął mnie za ramię i do chlewa ciągnie, gdzie prosiaki.

Jęknąłem :

— Co to, to n ie !

Staram się stawiać opór, ale ojciec jest silny i ciągnie mnie za so­

bą. W końcu stajemy w środku chlewa, jakby w jakiejś świątyni. Oj­

ciec kapelusz z głowy do ręki bierze i pokazuje prosiaki, które jesz­

cze małe beztroskie skaczą po chlewiku.

A ja tak myślę:

— Przecież one jeszcze za małe, nieduże takie . . . Wtem ojciec mówi:

— Za parę lat nauczysz się prosiaka ubijać, boś ty pierworodny i jednorodzony.

Tego dnia najbardziej mi było żal, że nie mam starszego brata.

Wieczorem uciekłem do stajni starego Wołka, gdzie odpoczywał Pan. Głaskałem go po szyi, karmiłem trawą i wpatrywałem się w jego duże, mądre i spokojne oko. To oko było takie łagodne, jakby sprzy­

mierzone z wszystkim, z całym światem, z całym tym życiem. Mój oj­

ciec też miał oko, chociaż nie takie duże i nie takie spokojne. Często się w nim zapalał taki dziwny ognik. Ognik — chochlik. Chochoł. Pa­

miętam tamtą niedzielę po rzezi. Jakby to święto jakieś było. Bo ro­

sół z kury był i pieczony indyk. Matka na przemian rzewnie płakała, że taka dobra to była nioska ta kura, a na przemian śmiała się i chi­

chotała, że taki dobry rosół, i tłusty, i żółty, żółciusieńki. A ojciec jak jaki król siedział za stołem i głową kiwał to na boki, to w tył i do przo­

du i mruczał zadowolony, zapewne ze mnie, bo patrzył na mnie z taką dumą. A potem znowu matka nad indykiem płakała, że jeszcze go szkoda było, bo taki mały, a potem znowu pod sufit ręce wznosiła, a z tych rąk tłuszcz kapał jak jakie bursztyny na stół, i dziękowała niebu, że indyk taki piękny i duży.

A mnie bolał brzuch i wymiotowałem.

Zima była naprawdę mroźna. Sypało śniegiem dniem i nocą. Śnieg skrzypiał a drzewa w sadzie, na tym mrozie, aż stękały i jęczały. Aż pewnego dnia najdorodniejsza jabłoń pękła i wybrzuszyła jasne — jasne, pachnące żywicą drewno. Ojciec klęczał przy tym drzewie cały dzień, jakby czekał na cud.

W końcu mnie zawołał i powiedział:

— Chodź Heniek, nauczysz się ciąć piłą . . .

Więc ciąłem tę jabłoń. A kiedy drzewo było ścięte, ojciec zamyślił się na chwilę. A kiedy pomyślał, podał mi siekierę:

- R ą b !

Rąbałem. Rąbałem co sił w rękach i całym ciele, jakby od tego mo­

je życie zależało. A co gałąź odpadła, oko ojca się zamgliło. I co gałąź odciąłem, to ją na bok odłożyłem i pień jak grzbiet konia poklepy­

wałem. A potem tak mi się samo powiedziało:

— Wiesz, tato, stare drzewo umarło, to nowe trzeba posadzić. A oj­

ciec cicho za mną powtórzył:

— Tak, nowe trzeba posadzić.

Potem chodził, a raczej sączył się po sadzie jak cień i liczył drze­

wa. Liczył drzewa powoli i cicho, jakby to swoje dni zliczał. Od tego momentu właściwie już w domu nie mieszkał, tylko w sadzie. Co drzewo odliczył, jego oko łagodniało. Stawało się coraz łagodniejsze.

W iosna na dobre zaczęła się sadowić w dolinie. Stary Wołek za­

mienił już sanie na wóz. Jak co rano czekałem na skraju drogi na wóz, ciągnięty przez Pana, a potem szedłem pod górkę za nim. Tego dnia wóz sunął jakoś wolno. Coraz wolniej. Kiedy wreszcie dotarł pod szkołę, usłyszałem głuchy łoskot. Aż się przestraszyłem. W yj­

rzałem ostrożnie spoza wozu. Pan leżał na drodze, oczy wywrócone, z gardła wydobywał się warkot. Spieniona ślina ciurkiem lała się z pyska na kamienistą drogę. Wołek chwilę stał w oniemieniu. Ja co­

fałem się powoli. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie, to nieprawda. To

fałem się powoli. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie, to nieprawda. To

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 32-44)