Teza mówiąca o tym, że najlepszymi fa
chowcami zostają zazwyczaj ludzie, którzy swój zawód odziedziczyli po rodzicach, w latach pięćdziesiątych odłożona została do lamusa historii. Ówcześni zawiadowcy ludzkim i losami odwoływali się do niej gor
liwie jedynie podczas werbunku młodej siły roboczej do rolnictwa i górnictwa. Synom lekarzy raczej nie umożliwiano kontynuacji rodzinnej tradycji. Z perspektywy czasu trudn o to zrozumieć. Młodemu człowieko
wi, który w yrastał w domu lekarza, który ma dostęp do literatury medycznej i per
m anentny kontakt z najżyczliwszym mu konstultantem w problematyce medycznej
— takiem u człowiekowi przecież łatwiej przychodzi zaliczanie kolejnych egzaminów na studiach medycznych a po uzyskaniu dyplom u lekarza osiągnięcie wysokiego poziom u fachowego.
Zdaje się to potwierdzać Bogusław Chwajol. który swój zawód „otrzymał w spadku“ właśnie po ojcu lekarzu. Całe szczęście, że maturę (w Gimnazjum w Orło- wej) zdał już w roku 1960 i przesądy z lat pięćdziesiątych nie były już tak ściśle prze
strzegane . . . Dzięki temu społeczeństwo otrzym ało lekarza, dla którego leczenie ludzi jest powołaniem i pasją zarazem.
PZKO zaś uzyskało aktywnego i ofiarnego społecznika, który zdołał skupić wokół sie
bie rodzim y światek medyczny i stworzyć mu możliwość zintegrowania sie na płasz
czyźnie „b ra n żo w o “ -towarzyskiej, je d n o cześnie roztaczając przed nim perspektywę częstego obcowania z polskimi
i czeskimi sławami w przeróżnych kierun
kach medycyny oraz koleżeńskiej wymiany doświadczeń w praktyce lekarskiej.
Pamiętam, że kiedy przed piętnastu laty zdarzyło mi się leczyć na oddziale urolo
gicznym hawierzowskiego szpitala, w dniu 4 marca wszyscy pacjenci, którzy mogli opuścić łóżko, wylegli na jadalnio-korytarz, aby tam spontanicznie urządzić dla swego lekarza urodzinowe przyjęcie — z kwiatami, tortem, gorącymi życzeniami, podziękowaniami za opiekę. Wzruszająca to była chwila. Łzy cisnęły się do oczu or
ganizatorów tego zaimprowizowanego bankietu, nie ukrył ich też sam dobro
czyńca tych ludzi: zastępca ordynatora, dr Bogusław Chwajol. Nie każdemu jest dane przyjmować w taki sposób życzenia na swoją
trzydziestkę-Doktorat medycyny Bogusław Chwajol uzyskał na Uniwersytecie Palackiego w Ołomuńcu w roku 1966. W latach 1970 i 1973 zdobył dwie specjalizacje — chirurga i urologa. Po studiach pracował jako le
karz, a później na stanowisku zastępcy or
dynatora oddziału urologicznego szpitala w Hawierzowie. Następnie przyjął posadę szefa działu urologicznego na oddziale chi
rurgicznym szpitala w Orłowej-Lutyni. Ale z dniem 1 lutego 1983 podziękował kar- wińskiej służbie zdrowia i przeniósł się do Nowego Jiczyna. Swoją decyzję tłumaczy faktem, że nie widział możliwości otwarcia samodzielnego oddziału urologicznego w szpitalu orłowskim — wygranie konkursu na ordynatora takiego oddziału szpitalne-[ 1 6 ]
Dr Bogusław Chwajol podczas doglądania badań ultrasonograficznych prowadzonych na jego pacjencie . . .
. . . oraz na sali w czasie operacji
fot. KAZIMIERZ SANTARIUS
[ 1 7 ]
go w Nowym Jiczynie przesądziło więc sprawę. Mija właśnie sześciolecie kariery ordynatora Chwajola w Nowym Jiczy
n i e . . . Utrudniony kontakt z pezetkaow- skim terenem nie zmienił jego stosunku do prowadzonego przezeń Klubu Medyków przy Zarządzie Głównym PZKO. Zapał do pracy w tym środowisku nie opuścił go, czego być może spodziewał się niejeden nieżyczliwy mu decydent. Przeciwnie, jego rozłąka z terenem wyzwoliła w nim nowe siły i inspirowała do podejmowania kolej
nych inicjatyw. Klub Medyków działa pod jego kierownictwem nieprzerwanie od lis
topada 1976 roku, przyjmując coraz to no
wych członków i sympatyków, niekoniecz
nie ze środowiska lekarzy, pielęgniarek czy farmaceutów.
Dr B. Chwajol zdążył się już też dobrze zapisać w Polskim Towarzystwie Lekar
skim. Rokrocznie bywa zapraszany na ko
lejne zjazdy naukowe zwoływane przez tę szacowną organizację. Na zjeździe urolo
gów w Szczecinie wygłosił odczyt, który na tym międzynarodowym forum wywołał spore zainteresowanie. Odczyt dotyczył współczesnego stanu diagnostyki i sku
teczności terapii raka stercza w warunkach szpitala nowojiczyńskiego.
Skąd to szczególne zwrócenie uwagi dra Chwajola na chorobę nowotworową ster
cza (prostaty — aby nie było wątpliwości
Stali „klienci“ karwińskiej służby zdro
wia wyrobili już sobie zdanie na temat jej poziomu. Nie nadąża ona z rozwijaniem — zgodnie z potrzebami — poszczególnych swoich gałęzi i ich wyposażaniem w no
woczesny sprzęt diagnostyczno-terapeu
tyczny. Musi to dziwić. Tym bardziej, że społeczeństwu karwińsko-hawierzowskiej aglomeracji od 40 lat wmawia się, że stano
wi czołówkę w gronie uprzywilejowanych skupisk ludzkich w republice. A motywuje się to wysoką wartością wytwarzanej przez to społeczeństwo części dochodu narodo
wego i uciążliwością warunków życia. Jed
ną z niedocenianych w Kamińskiem dzie
dzin medycyny jest właśnie urologia, podczas gdy procent zachorowalności mieszkańców tego regionu na kamicę ner
kową i inne choroby nerek, pęcherza mo
czowego i gruczołu krokowego jest tutaj wysoki. Oto opinia na ten temat dra Chwa
jola:
Dr Bogusław Chwajol, ordynator oddziału urologicznego szpitala powiatowego w No
wym Jiczynie w dniu 4 marca 1989 obchodził 45. urodziny. Z okazji tej rocznicy składamy Mu serdeczne życzenia sukcesów na sali operacyjnej, szczęścia i wszelkiej po
myślności w życiu osobistym i rodzinnym oraz kolejnych ciekawych inicjatyw w Klubie
Medyków. (s)
[ 1 8 ]
»G0ROLE«
WE FRANCJI
„Wyjyżdżej, furmanku, bo już na cie c za s . .
[ 3 ]
W źródłach pisanych pierwsza wzmianka 0 tym mieście pochodzi od nie byle jakiego autora, bo od samego Juliusza Cezara.
W pamiętnikach wojny galijskiej wspomina on, że odwiedził niewielką wysepkę na Se
kwanie, którą Galowie nazywali Lutece, Rzymianie zaś — Lutetia. Rozmawiał tam z naczelnikami małego galijskiego plemie
nia, którzy nazywali siebie Parisi. Owa wys
pa to dzisiejsza sekwańska lie de Cite, w samym sercu Paryża — bo to o nim mo
wa — a siedziba naczelników znajdowała się prawdopodobnie tam, gdzie stoi dziś katedra Notre-Dame.
I my, pragnąc poznać owo najsłynniejsze zachodnioeuropejskie miasto, mieszaninę ludzi, samochodów, wybrzeży z popular
nymi bukinistami, bulwarów z neonami, zakładów, muzeów i zabytków, zaplanowa
liśmy ryzykowne przedsięwzięcie — „Paryż w jeden dzień“. Ale tym razem nasi gościn
ni przyjaciele, skłonni przychylić nam nie
ba i pokazać wszystkie zakamarki Burgun- dii, zaprotestowali. Wyszły tu na jaw zwykłe animozje pomiędzy prowincjuszami a me
tropolią. Oczywiście, jest to normalne zja
wisko, sama znam z autopsji wzajemną ry
walizację pomiędzy mieszkańcami dawnej 1 obecnej stolicy Polski, ale tym razem byliśmy gośćmi i nasi gospodarze niemalże się obrazili. W końcu jednak dyplomatycz
nie wyjaśniliśmy im, że być we Francji,
a nie zobaczyć Paryża, to jakby zjeść obiad bez głównego dania. A że do francuskiego serca można dotrzeć przez żołądek, zgo
dzili się, ciężko przeżywając fakt, że, z ko
nieczności oszczędzania, nie będziemy się posilali „po ludzku“, to znaczy spokojnie i w domu.
Półżywi i senni, o godzinie 4 nad ranem, wsiedliśmy więc do autobusu, zapobiegli
wie załadowanego skrzynkami z prowian
tem, i ruszyliśmy na podbój stolicy, od
ległej o 333 km. Nasz nieoceniony gospodarz i przewodnik, pan Pernin, wska
zał miejsce postoju — parking otoczony laskiem — gdzie urządziliśmy zilustrowane już kiedyś przez Francuza „śniadanie na trawie“ . Zajęło nam to trochę cennego cza
su, ale w końcu po czterech godzinach jaz
dy znaleźliśmy się na peryferiach Paryża.
Tu spotkaliśmy się z ciekawym zjawiskiem.
Mianowicie ludzie nie zorientowani, chcąc wyjechać z Paryża, nawet po godzinie jaz
dy nie zauważą, że dawno przekroczyli gra
nice historycznego miasta — zabudowa jest ciągła, zwarta, bezustannie miejska.
Nie ma bowiem jednego Paryża — istnieje Paryż historyczny, „właściwy“, który na dobrą sprawę można by poznać po tygod
niu intensywnego zwiedzania. Jest on, jak na Europę, miastem średniej wielkości i najmniejszym departamentem Francji, li
czącym około 2,1 miliona ludzi. Trudniej [ 1 9 ]
przyszłaby znajomość Wielkiego Paryża, czyli w języku oficjalnym, Regionu Pary
skiego. Kolos ten zajmuje 12,2 procent te
rytorium Francji i zamieszkuje go ponad 10 milionów osób. Pewien dowcipny publi
cysta porównywał kiedyś Francję do „po raj wycieczkowy pełen sławnych pałaców i zamków.
Zetknęliśmy się też z prawdziwą fran
cuską zmorą — motoryzmem, przyczyną czterokilometrowego korka już na 18 km przed Paryżem. Dziś Francuzi są najbar
dziej zmotoryzowanym narodem w Europie — znajduje się tu ponad 17 milio
nów samochodów osobowych — a więc na 100 obywateli przypada 31 automobilów.
Poruszanie się po ulicach było nie lada problemem dla naszych kierowców, bo po
mimo znaków drogowych i widocznej obecności milicjantów wszędzie panował chaos i wielokierunkowy ruch, bagatelizo
wano wszelkie przepisy. Pomimo niepoko
ju zdążyliśmy się jednak nasycić widokiem wieży Eiffla, której sylwetka ukazała się na wiele kilometrów przed przyjazdem na miejsce. Jadąc wzdłuż Sekwany mijaliśmy paryskie mosty (dziś jest ich 35), w końcu zatrzymaliśmy się koło parku Tuileries, niedaleko Luwru. Z żalem trzeba było minąć to słynne francuskie muzeum naro
dowe, posiadające w swych ogromnych zbiorach Wenus z Milo i Giocondę Leonar
da.
Zaopatrzeni w plany miasta i podstawo
we słownictwo na wypadek zagubienia się (wszystko przygotowane przez przezor
nych gospodarzy), ruszyliśmy w stronę metra. Kolejny rekord — Francja była czwartym państwem na świecie, które wy
budowało metro, a jego sieć podziemna jest dziś najdłuższa i najgęstsza — posiada 360 stacji. Może dlatego, że liczy już ono prawie 90 lat, wydawało nam się mniej efektowne od błyszczącego praskiego
metra; za to zachwyciła nas obsługa i re
klama.
Po wielu naradach zdecydowaliśmy, że w tak krótkim czasie zwiedzimy obiekty najbardziej znane i charakterystyczne dla stolicy. Na pierwszy ogień poszła katedra Notre-Dame, sławna budowla średnio
wieczna, wzniesiona na wyspie Ile de Cite.
Wszyscy znawcy są zgodni, że jest to nie
porównywalne z niczym dzieło francuskie
go gotyku. Jej budowę rozpoczęto w roku 1163, zakończono w 1330. Jest to dopraw
dy imponująca budowla, ma 130 m długości i 35 m wysokości. W ciągu go
dziny poświęconej na zwiedzanie akurat udało się przejść tylko przez jej 5 bocznych naw i 37 kaplic, obejrzeć słynną gotycką madonnę i wspaniały witraż.
Ochłonęliśmy dopiero w dzielnicy St.
Michel, słynącej z wielu egzotycznych res
tauracji. Byliśmy dosłownie wciągani przez gorliwych właścicieli do środka. Wszystkie wystawy starały się kusić turystów, w gło
wie kręciło się od nęcących zapachów.
Francuzi ponoć rzadko chodzą do tego ty
pu restauracji, są one raczej atrakcją ma
sowo odwiedzaną przez cudzoziemców.
Właściciele zaś prześcigają się w po
mysłach, jak chociażby w restauracji „Pod Osłem“ , gdzie w westybulu trzymany jest stale . . . żywy osioł.
Jeśli chodzi o turystów, to tysiące z nich przyciąga najsłynniejsza ulica-pro- menada świata: Avenue des Champs-Ely
sees — Pola Elizejskie. Niedaleko stąd znajduje się Pałac Elizejski, siedziba prezy
denta. Niegdyś Pola, pełne charakterys
tycznych ogródków kawiarnianych, z któ
rych paryżanie obserwowali przesuwające się jezdnią karety, a później piętrowe autobusy i nieliczne eleganckie automobile, miały swój urok. Dziś przeob
raziły się we wrzaskliwy ciąg reklamowo- handlowo-rozrywkowy, pełen huku i spa
lin, bo jezdnia jest tu czteropasmowa.
O ile dziewczyny wzdychały smętnie przed wystawami sklepów „de luxe“ i magazyna
mi mody, chłopcy korzystali ze swobody w salonach samochodowych i z miną [ 2 0 ]
znawców zasiadali w najnowszych mode
lach.
Spacer zakończyliśmy na wielkim placu de Gaulle’a, który wieńczy słynny tu k Tri
umfalny, wybudowany w 1806 roku dla uczczenia zwycięstw armii Napoleona. Dziś jest to pomnik sławiący patriotyczne poświęcenie w walce o ojczyznę. W tym miejscu zbiega się 9 arterii komunikacyj
nych i dziesiątki mniejszych ulic, dlatego pod Luk można dotrzeć tylko przejściem podziemnym. Mimo to jeden z „Góroli“ po
bił swoisty rekord: widząc nas pod Lukiem, niefrasobliwie zszedł z chodnika i nie zważając na mrowie samochodów prze
szedł jedną z najruchliwszych arterii Pa
ryża. Powitaliśmy go salwą śmiechu i do
piero gdy zrozumiał swój wyczyn, zmiękły pod nim nogi. A wielu z nas odczuło tę przypadłość na własnej skórze, gdy w końcu stanęliśmy pod imponującą syl
wetką wieży Eiffla, która mierzy 320 me
trów.
Paryżanie nazywają ją „Starą damą“, dla Apollinaire’a była ona „pasterką chmur“, zaś przeciwnikom kojarzy się z „rozkra
czoną żyrafą“ albo z „wydrążonym świecz
nikiem“ . Stojąc pod nią nie można się po
zbyć mieszanych odczuć. Jej cztery
„nogi“, którymi opiera się ona o podłoże, dzielą wielkie odległości; w trzech z nich są zainstalowane windy, a w czwartej znajdują schody dla pieszych. Wieża ma trzy plat
formy, udostępnione publiczności:
w pierwszej mieści się restauracja „Pod Otwartym Niebem“, na drugiej kawiarnia i herbaciarnia, trzecia — na wysokości 276 m — odgrywa rolę galerii widokowej.
Mieliśmy mało czasu, a mimo to ludzie z kondycją zdecydowali się wyjść na którąś z platform; okazało się, że za „przy
jemność“ pieszej wspinaczki też trzeba było zapłacić, ale żądza poznania była w nas silniejsza. Borykając się z lękiem wy
sokości i słabością kończyn dolnych, z nie
złą zadyszką, sforsowaliśmy 347 schodów pierwszego piętra. Stąd, z wysokości 57 m, roztaczał się wspaniały widok na cały Pa
ryż. Chłopcy oczywiście pognali na drugie
,,Góro/e pod wieżą Eiffla"
piętro (125 m) i świadectwem tego wyczy
nu są nalepki zespołu widniejące wśród niezliczonych podpisów turystów z całego świata, którzy przybywają obejrzeć tę oso
bliwą konstrukcję, która ponoć nie boi się piorunów, pod naciskiem wichury odchyla się o 12 cm, lecz nie pęka, a gdy przygrzeje słońce, wydłuża się o 18 cm. Ona to przekazuje dziennik telewizyjny, kieruje lo
tami samolotów, samochodami milicji;
zjeżdżano już po jej schodach motocy
klem, a z jej platform skakało wielu samo
bójców. Sfrustrowany pisarz, Guy de Mau
passant, napisał kiedyś: „Opuszczam Paryż, bo wieża Eiffla zbytnio zaczęła mnie m ęczyć..
Nam też pod wieczór zaczęło dawać się we znaki zmęczenie fizyczne, a mimo to ruszyliśmy jeszcze w stronę wzgórza, zwa
nego Wzgórzem Sztuki albo Wzgórzem Pięknej Epiki — Montmartre’u. Paryż uchodzi do dziś za stolicę światowego ma
larstwa, co wiąże się przede wszystkim
fot. KAROL KUFA [ 21 ]
z niepowtarzalną atmosferą „belle epo- mistrz mieszka tu, za ścianą, nazywa się Pi
casso, Matisse albo Modigliani. Mistrz ma dziurawe buty i nie wie, co będzie jadł jutro na obiad, ale tworzy arcydzieła, w których można znaleźć rzeczy, jakich nigdy jeszcze w sztuce nie było. Zakochali się w labiryn
tach do dziś istniejących wąskich uliczek i w gościnnych gospodach ludowych, gdzie wszyscy się znali i serdecznie pozdrawiali.
Podążając w stronę tej dzielnicy artys
tów i rzemieślników, minęliśmy oświetlony Moulin Rouge i osławiony plac Pigalle, na którym jednak nie znaleźliśmy „najlep
szych kasztanów“. Mijając ulubioną karczmę bohemy „Pod Zwinnym Króli
kiem“, dotarliśmy w końcu na szczyt wzgórza. Tu, na placu Tertre, pod gołym niebem, wielu prawdziwych i fałszywych artystów maluje kiczowate pejzaże albo portrety na zamówienie. My jednak bardziej byliśmy zainteresowani widniejącymi spo
za budynków białymi wieżyczkami drugiej obok wieży Eiffla wizytówki Paryża — bazy
liki Sacre — Coeur. Gdy ujrzeliśmy ją w całej okazałości, co wrażliwsi oniemieli
— na tle ciemnego już nieba rysowały się białe kopuły i romańsko-bizantyjskie mury jakby ulepionej z cukru bajkowej bazyliki.
Zaskoczeniem była wiadomość, że jest ona stosunkowo nowa, gdyż wybudowano ją w latach 1873—1915. A więc i współczes
nych architektów i budowniczych stać na wystawienie takich cudów, które, zda
wałoby się, umieli tworzyć tylko nasi przodkowie. We wspaniałym, monumental
nym wnętrzu kolejna niespodzianka — figu
ra Chrystusa wyrzeźbiona według projektu J. V. Myslbeka. Z placu przed bazyliką widać było wspaniałą panoramę nocnego Paryża. Dominująca sylwetka całkowicie
oświetlonej wieży Eiffla przypominała gi
gantyczny świecznik.
Po tylu przeżyciach bardzo trudno było nam opuszczać Paryż. W drodze powrotnej też nie obyło się bez przygód — wprawdzie nie dokuczały nam żylaki, ale niektóre wrażliwsze żołądki nie mogły znieść dob
rodziejstw zimnego i bardzo urozmaicone
go bufetu. Na dodatek na nocnym parkingu zgubiliśmy naszego nieocenionego Pier- re’a. Mimo to dojechaliśmy szczęśliwie późną nocą.
A następny dzień stał już pod znakiem pożegnań. Po południu, prawie na waliz
kach, daliśmy nasz ostatni występ, który zgromadził najliczniejszą i wypróbowaną — bo naszą — publiczność. A potem . . . No cóż, zamiast rozdrapywania ran, mogła
bym zakończyć tę relację bajkową refleksją w stylu „i ja tam byłam, miód i wino piłam“.
Ale muszę dodać, że żegnani byliśmy na
prawdę z pompą; gospodarze przekazali na ręce naszego kierownika pamiątkowy puchar, a także niespodziankę — powięk
szone zdjęcie obu zespołów w strojach lu
dowych o rozmiarach obrazu. Tańczyliśmy, braliśmy udział w zabawnych konkursach i każdy z nas otrzymał jakieś souveniry i niespodzianki.
I w końcu popłynęły tak długo powstrzy
mywane łzy, szczere i autentyczne. Żegna
liśmy się tak, jakbyśmy się już nie mieli spotkać, jeszcze wspólnie śpiewaliśmy przed autobusem, a niektóre zapłakane dziewczyny (w tym Gigi — przesympatycz
na mamusia dwu synków) po prostu wśliznęły się pomiędzy nas do autobusu i nie chciały wysiąść. W tym dramatycznym momencie kierowca po prostu ruszył, ale po paru minutach uciekinierki wróciły do swych zaniepokojonych rodzin.
Opuszczaliśmy gościnną ziemię fran
cuską ze smutkiem, ale towarzyszyła nam nadzieja, że znów spotkamy się wszyscy za dwa lata — tym razem u nas!
RENATA PUTZLACHER
[ 2 2 ]