• Nie Znaleziono Wyników

BOGUSŁAW CHWAJOL

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 186-193)

Teza mówiąca o tym, że najlepszymi fa­

chowcami zostają zazwyczaj ludzie, którzy swój zawód odziedziczyli po rodzicach, w latach pięćdziesiątych odłożona została do lamusa historii. Ówcześni zawiadowcy ludzkim i losami odwoływali się do niej gor­

liwie jedynie podczas werbunku młodej siły roboczej do rolnictwa i górnictwa. Synom lekarzy raczej nie umożliwiano kontynuacji rodzinnej tradycji. Z perspektywy czasu trudn o to zrozumieć. Młodemu człowieko­

wi, który w yrastał w domu lekarza, który ma dostęp do literatury medycznej i per­

m anentny kontakt z najżyczliwszym mu konstultantem w problematyce medycznej

— takiem u człowiekowi przecież łatwiej przychodzi zaliczanie kolejnych egzaminów na studiach medycznych a po uzyskaniu dyplom u lekarza osiągnięcie wysokiego poziom u fachowego.

Zdaje się to potwierdzać Bogusław Chwajol. który swój zawód „otrzymał w spadku“ właśnie po ojcu lekarzu. Całe szczęście, że maturę (w Gimnazjum w Orło- wej) zdał już w roku 1960 i przesądy z lat pięćdziesiątych nie były już tak ściśle prze­

strzegane . . . Dzięki temu społeczeństwo otrzym ało lekarza, dla którego leczenie ludzi jest powołaniem i pasją zarazem.

PZKO zaś uzyskało aktywnego i ofiarnego społecznika, który zdołał skupić wokół sie­

bie rodzim y światek medyczny i stworzyć mu możliwość zintegrowania sie na płasz­

czyźnie „b ra n żo w o “ -towarzyskiej, je d n o ­ cześnie roztaczając przed nim perspektywę częstego obcowania z polskimi

i czeskimi sławami w przeróżnych kierun­

kach medycyny oraz koleżeńskiej wymiany doświadczeń w praktyce lekarskiej.

Pamiętam, że kiedy przed piętnastu laty zdarzyło mi się leczyć na oddziale urolo­

gicznym hawierzowskiego szpitala, w dniu 4 marca wszyscy pacjenci, którzy mogli opuścić łóżko, wylegli na jadalnio-korytarz, aby tam spontanicznie urządzić dla swego lekarza urodzinowe przyjęcie z kwiatami, tortem, gorącymi życzeniami, podziękowaniami za opiekę. Wzruszająca to była chwila. Łzy cisnęły się do oczu or­

ganizatorów tego zaimprowizowanego bankietu, nie ukrył ich też sam dobro­

czyńca tych ludzi: zastępca ordynatora, dr Bogusław Chwajol. Nie każdemu jest dane przyjmować w taki sposób życzenia na swoją

trzydziestkę-Doktorat medycyny Bogusław Chwajol uzyskał na Uniwersytecie Palackiego w Ołomuńcu w roku 1966. W latach 1970 i 1973 zdobył dwie specjalizacje — chirurga i urologa. Po studiach pracował jako le­

karz, a później na stanowisku zastępcy or­

dynatora oddziału urologicznego szpitala w Hawierzowie. Następnie przyjął posadę szefa działu urologicznego na oddziale chi­

rurgicznym szpitala w Orłowej-Lutyni. Ale z dniem 1 lutego 1983 podziękował kar- wińskiej służbie zdrowia i przeniósł się do Nowego Jiczyna. Swoją decyzję tłumaczy faktem, że nie widział możliwości otwarcia samodzielnego oddziału urologicznego w szpitalu orłowskim — wygranie konkursu na ordynatora takiego oddziału szpitalne-[ 1 6 ]

Dr Bogusław Chwajol podczas doglądania badań ultrasonograficznych prowadzonych na jego pacjencie . . .

. . . oraz na sali w czasie operacji

fot. KAZIMIERZ SANTARIUS

[ 1 7 ]

go w Nowym Jiczynie przesądziło więc sprawę. Mija właśnie sześciolecie kariery ordynatora Chwajola w Nowym Jiczy­

n i e . . . Utrudniony kontakt z pezetkaow- skim terenem nie zmienił jego stosunku do prowadzonego przezeń Klubu Medyków przy Zarządzie Głównym PZKO. Zapał do pracy w tym środowisku nie opuścił go, czego być może spodziewał się niejeden nieżyczliwy mu decydent. Przeciwnie, jego rozłąka z terenem wyzwoliła w nim nowe siły i inspirowała do podejmowania kolej­

nych inicjatyw. Klub Medyków działa pod jego kierownictwem nieprzerwanie od lis­

topada 1976 roku, przyjmując coraz to no­

wych członków i sympatyków, niekoniecz­

nie ze środowiska lekarzy, pielęgniarek czy farmaceutów.

Dr B. Chwajol zdążył się już też dobrze zapisać w Polskim Towarzystwie Lekar­

skim. Rokrocznie bywa zapraszany na ko­

lejne zjazdy naukowe zwoływane przez tę szacowną organizację. Na zjeździe urolo­

gów w Szczecinie wygłosił odczyt, który na tym międzynarodowym forum wywołał spore zainteresowanie. Odczyt dotyczył współczesnego stanu diagnostyki i sku­

teczności terapii raka stercza w warunkach szpitala nowojiczyńskiego.

Skąd to szczególne zwrócenie uwagi dra Chwajola na chorobę nowotworową ster­

cza (prostaty — aby nie było wątpliwości

Stali „klienci“ karwińskiej służby zdro­

wia wyrobili już sobie zdanie na temat jej poziomu. Nie nadąża ona z rozwijaniem — zgodnie z potrzebami — poszczególnych swoich gałęzi i ich wyposażaniem w no­

woczesny sprzęt diagnostyczno-terapeu­

tyczny. Musi to dziwić. Tym bardziej, że społeczeństwu karwińsko-hawierzowskiej aglomeracji od 40 lat wmawia się, że stano­

wi czołówkę w gronie uprzywilejowanych skupisk ludzkich w republice. A motywuje się to wysoką wartością wytwarzanej przez to społeczeństwo części dochodu narodo­

wego i uciążliwością warunków życia. Jed­

ną z niedocenianych w Kamińskiem dzie­

dzin medycyny jest właśnie urologia, podczas gdy procent zachorowalności mieszkańców tego regionu na kamicę ner­

kową i inne choroby nerek, pęcherza mo­

czowego i gruczołu krokowego jest tutaj wysoki. Oto opinia na ten temat dra Chwa­

jola:

Dr Bogusław Chwajol, ordynator oddziału urologicznego szpitala powiatowego w No­

wym Jiczynie w dniu 4 marca 1989 obchodził 45. urodziny. Z okazji tej rocznicy składamy Mu serdeczne życzenia sukcesów na sali operacyjnej, szczęścia i wszelkiej po­

myślności w życiu osobistym i rodzinnym oraz kolejnych ciekawych inicjatyw w Klubie

Medyków. (s)

[ 1 8 ]

»G0ROLE«

WE FRANCJI

„Wyjyżdżej, furmanku, bo już na cie c za s . .

[ 3 ]

W źródłach pisanych pierwsza wzmianka 0 tym mieście pochodzi od nie byle jakiego autora, bo od samego Juliusza Cezara.

W pamiętnikach wojny galijskiej wspomina on, że odwiedził niewielką wysepkę na Se­

kwanie, którą Galowie nazywali Lutece, Rzymianie zaś — Lutetia. Rozmawiał tam z naczelnikami małego galijskiego plemie­

nia, którzy nazywali siebie Parisi. Owa wys­

pa to dzisiejsza sekwańska lie de Cite, w samym sercu Paryża — bo to o nim mo­

wa — a siedziba naczelników znajdowała się prawdopodobnie tam, gdzie stoi dziś katedra Notre-Dame.

I my, pragnąc poznać owo najsłynniejsze zachodnioeuropejskie miasto, mieszaninę ludzi, samochodów, wybrzeży z popular­

nymi bukinistami, bulwarów z neonami, zakładów, muzeów i zabytków, zaplanowa­

liśmy ryzykowne przedsięwzięcie — „Paryż w jeden dzień“. Ale tym razem nasi gościn­

ni przyjaciele, skłonni przychylić nam nie­

ba i pokazać wszystkie zakamarki Burgun- dii, zaprotestowali. Wyszły tu na jaw zwykłe animozje pomiędzy prowincjuszami a me­

tropolią. Oczywiście, jest to normalne zja­

wisko, sama znam z autopsji wzajemną ry­

walizację pomiędzy mieszkańcami dawnej 1 obecnej stolicy Polski, ale tym razem byliśmy gośćmi i nasi gospodarze niemalże się obrazili. W końcu jednak dyplomatycz­

nie wyjaśniliśmy im, że być we Francji,

a nie zobaczyć Paryża, to jakby zjeść obiad bez głównego dania. A że do francuskiego serca można dotrzeć przez żołądek, zgo­

dzili się, ciężko przeżywając fakt, że, z ko­

nieczności oszczędzania, nie będziemy się posilali „po ludzku“, to znaczy spokojnie i w domu.

Półżywi i senni, o godzinie 4 nad ranem, wsiedliśmy więc do autobusu, zapobiegli­

wie załadowanego skrzynkami z prowian­

tem, i ruszyliśmy na podbój stolicy, od­

ległej o 333 km. Nasz nieoceniony gospodarz i przewodnik, pan Pernin, wska­

zał miejsce postoju — parking otoczony laskiem — gdzie urządziliśmy zilustrowane już kiedyś przez Francuza „śniadanie na trawie“ . Zajęło nam to trochę cennego cza­

su, ale w końcu po czterech godzinach jaz­

dy znaleźliśmy się na peryferiach Paryża.

Tu spotkaliśmy się z ciekawym zjawiskiem.

Mianowicie ludzie nie zorientowani, chcąc wyjechać z Paryża, nawet po godzinie jaz­

dy nie zauważą, że dawno przekroczyli gra­

nice historycznego miasta — zabudowa jest ciągła, zwarta, bezustannie miejska.

Nie ma bowiem jednego Paryża — istnieje Paryż historyczny, „właściwy“, który na dobrą sprawę można by poznać po tygod­

niu intensywnego zwiedzania. Jest on, jak na Europę, miastem średniej wielkości i najmniejszym departamentem Francji, li­

czącym około 2,1 miliona ludzi. Trudniej [ 1 9 ]

przyszłaby znajomość Wielkiego Paryża, czyli w języku oficjalnym, Regionu Pary­

skiego. Kolos ten zajmuje 12,2 procent te­

rytorium Francji i zamieszkuje go ponad 10 milionów osób. Pewien dowcipny publi­

cysta porównywał kiedyś Francję do „po­ raj wycieczkowy pełen sławnych pałaców i zamków.

Zetknęliśmy się też z prawdziwą fran­

cuską zmorą — motoryzmem, przyczyną czterokilometrowego korka już na 18 km przed Paryżem. Dziś Francuzi są najbar­

dziej zmotoryzowanym narodem w Europie — znajduje się tu ponad 17 milio­

nów samochodów osobowych — a więc na 100 obywateli przypada 31 automobilów.

Poruszanie się po ulicach było nie lada problemem dla naszych kierowców, bo po­

mimo znaków drogowych i widocznej obecności milicjantów wszędzie panował chaos i wielokierunkowy ruch, bagatelizo­

wano wszelkie przepisy. Pomimo niepoko­

ju zdążyliśmy się jednak nasycić widokiem wieży Eiffla, której sylwetka ukazała się na wiele kilometrów przed przyjazdem na miejsce. Jadąc wzdłuż Sekwany mijaliśmy paryskie mosty (dziś jest ich 35), w końcu zatrzymaliśmy się koło parku Tuileries, niedaleko Luwru. Z żalem trzeba było minąć to słynne francuskie muzeum naro­

dowe, posiadające w swych ogromnych zbiorach Wenus z Milo i Giocondę Leonar­

da.

Zaopatrzeni w plany miasta i podstawo­

we słownictwo na wypadek zagubienia się (wszystko przygotowane przez przezor­

nych gospodarzy), ruszyliśmy w stronę metra. Kolejny rekord — Francja była czwartym państwem na świecie, które wy­

budowało metro, a jego sieć podziemna jest dziś najdłuższa i najgęstsza — posiada 360 stacji. Może dlatego, że liczy już ono prawie 90 lat, wydawało nam się mniej efektowne od błyszczącego praskiego

metra; za to zachwyciła nas obsługa i re­

klama.

Po wielu naradach zdecydowaliśmy, że w tak krótkim czasie zwiedzimy obiekty najbardziej znane i charakterystyczne dla stolicy. Na pierwszy ogień poszła katedra Notre-Dame, sławna budowla średnio­

wieczna, wzniesiona na wyspie Ile de Cite.

Wszyscy znawcy są zgodni, że jest to nie­

porównywalne z niczym dzieło francuskie­

go gotyku. Jej budowę rozpoczęto w roku 1163, zakończono w 1330. Jest to dopraw­

dy imponująca budowla, ma 130 m długości i 35 m wysokości. W ciągu go­

dziny poświęconej na zwiedzanie akurat udało się przejść tylko przez jej 5 bocznych naw i 37 kaplic, obejrzeć słynną gotycką madonnę i wspaniały witraż.

Ochłonęliśmy dopiero w dzielnicy St.

Michel, słynącej z wielu egzotycznych res­

tauracji. Byliśmy dosłownie wciągani przez gorliwych właścicieli do środka. Wszystkie wystawy starały się kusić turystów, w gło­

wie kręciło się od nęcących zapachów.

Francuzi ponoć rzadko chodzą do tego ty­

pu restauracji, są one raczej atrakcją ma­

sowo odwiedzaną przez cudzoziemców.

Właściciele zaś prześcigają się w po­

mysłach, jak chociażby w restauracji „Pod Osłem“ , gdzie w westybulu trzymany jest stale . . . żywy osioł.

Jeśli chodzi o turystów, to tysiące z nich przyciąga najsłynniejsza ulica-pro- menada świata: Avenue des Champs-Ely­

sees — Pola Elizejskie. Niedaleko stąd znajduje się Pałac Elizejski, siedziba prezy­

denta. Niegdyś Pola, pełne charakterys­

tycznych ogródków kawiarnianych, z któ­

rych paryżanie obserwowali przesuwające się jezdnią karety, a później piętrowe autobusy i nieliczne eleganckie automobile, miały swój urok. Dziś przeob­

raziły się we wrzaskliwy ciąg reklamowo- handlowo-rozrywkowy, pełen huku i spa­

lin, bo jezdnia jest tu czteropasmowa.

O ile dziewczyny wzdychały smętnie przed wystawami sklepów „de luxe“ i magazyna­

mi mody, chłopcy korzystali ze swobody w salonach samochodowych i z miną [ 2 0 ]

znawców zasiadali w najnowszych mode­

lach.

Spacer zakończyliśmy na wielkim placu de Gaulle’a, który wieńczy słynny tu k Tri­

umfalny, wybudowany w 1806 roku dla uczczenia zwycięstw armii Napoleona. Dziś jest to pomnik sławiący patriotyczne poświęcenie w walce o ojczyznę. W tym miejscu zbiega się 9 arterii komunikacyj­

nych i dziesiątki mniejszych ulic, dlatego pod Luk można dotrzeć tylko przejściem podziemnym. Mimo to jeden z „Góroli“ po­

bił swoisty rekord: widząc nas pod Lukiem, niefrasobliwie zszedł z chodnika i nie zważając na mrowie samochodów prze­

szedł jedną z najruchliwszych arterii Pa­

ryża. Powitaliśmy go salwą śmiechu i do­

piero gdy zrozumiał swój wyczyn, zmiękły pod nim nogi. A wielu z nas odczuło tę przypadłość na własnej skórze, gdy w końcu stanęliśmy pod imponującą syl­

wetką wieży Eiffla, która mierzy 320 me­

trów.

Paryżanie nazywają ją „Starą damą“, dla Apollinaire’a była ona „pasterką chmur“, zaś przeciwnikom kojarzy się z „rozkra­

czoną żyrafą“ albo z „wydrążonym świecz­

nikiem“ . Stojąc pod nią nie można się po­

zbyć mieszanych odczuć. Jej cztery

„nogi“, którymi opiera się ona o podłoże, dzielą wielkie odległości; w trzech z nich są zainstalowane windy, a w czwartej znajdują schody dla pieszych. Wieża ma trzy plat­

formy, udostępnione publiczności:

w pierwszej mieści się restauracja „Pod Otwartym Niebem“, na drugiej kawiarnia i herbaciarnia, trzecia — na wysokości 276 m — odgrywa rolę galerii widokowej.

Mieliśmy mało czasu, a mimo to ludzie z kondycją zdecydowali się wyjść na którąś z platform; okazało się, że za „przy­

jemność“ pieszej wspinaczki też trzeba było zapłacić, ale żądza poznania była w nas silniejsza. Borykając się z lękiem wy­

sokości i słabością kończyn dolnych, z nie­

złą zadyszką, sforsowaliśmy 347 schodów pierwszego piętra. Stąd, z wysokości 57 m, roztaczał się wspaniały widok na cały Pa­

ryż. Chłopcy oczywiście pognali na drugie

,,Góro/e pod wieżą Eiffla"

piętro (125 m) i świadectwem tego wyczy­

nu są nalepki zespołu widniejące wśród niezliczonych podpisów turystów z całego świata, którzy przybywają obejrzeć tę oso­

bliwą konstrukcję, która ponoć nie boi się piorunów, pod naciskiem wichury odchyla się o 12 cm, lecz nie pęka, a gdy przygrzeje słońce, wydłuża się o 18 cm. Ona to przekazuje dziennik telewizyjny, kieruje lo­

tami samolotów, samochodami milicji;

zjeżdżano już po jej schodach motocy­

klem, a z jej platform skakało wielu samo­

bójców. Sfrustrowany pisarz, Guy de Mau­

passant, napisał kiedyś: „Opuszczam Paryż, bo wieża Eiffla zbytnio zaczęła mnie m ęczyć..

Nam też pod wieczór zaczęło dawać się we znaki zmęczenie fizyczne, a mimo to ruszyliśmy jeszcze w stronę wzgórza, zwa­

nego Wzgórzem Sztuki albo Wzgórzem Pięknej Epiki — Montmartre’u. Paryż uchodzi do dziś za stolicę światowego ma­

larstwa, co wiąże się przede wszystkim

fot. KAROL KUFA [ 21 ]

z niepowtarzalną atmosferą „belle epo- mistrz mieszka tu, za ścianą, nazywa się Pi­

casso, Matisse albo Modigliani. Mistrz ma dziurawe buty i nie wie, co będzie jadł jutro na obiad, ale tworzy arcydzieła, w których można znaleźć rzeczy, jakich nigdy jeszcze w sztuce nie było. Zakochali się w labiryn­

tach do dziś istniejących wąskich uliczek i w gościnnych gospodach ludowych, gdzie wszyscy się znali i serdecznie pozdrawiali.

Podążając w stronę tej dzielnicy artys­

tów i rzemieślników, minęliśmy oświetlony Moulin Rouge i osławiony plac Pigalle, na którym jednak nie znaleźliśmy „najlep­

szych kasztanów“. Mijając ulubioną karczmę bohemy „Pod Zwinnym Króli­

kiem“, dotarliśmy w końcu na szczyt wzgórza. Tu, na placu Tertre, pod gołym niebem, wielu prawdziwych i fałszywych artystów maluje kiczowate pejzaże albo portrety na zamówienie. My jednak bardziej byliśmy zainteresowani widniejącymi spo­

za budynków białymi wieżyczkami drugiej obok wieży Eiffla wizytówki Paryża — bazy­

liki Sacre — Coeur. Gdy ujrzeliśmy ją w całej okazałości, co wrażliwsi oniemieli

— na tle ciemnego już nieba rysowały się białe kopuły i romańsko-bizantyjskie mury jakby ulepionej z cukru bajkowej bazyliki.

Zaskoczeniem była wiadomość, że jest ona stosunkowo nowa, gdyż wybudowano ją w latach 1873—1915. A więc i współczes­

nych architektów i budowniczych stać na wystawienie takich cudów, które, zda­

wałoby się, umieli tworzyć tylko nasi przodkowie. We wspaniałym, monumental­

nym wnętrzu kolejna niespodzianka — figu­

ra Chrystusa wyrzeźbiona według projektu J. V. Myslbeka. Z placu przed bazyliką widać było wspaniałą panoramę nocnego Paryża. Dominująca sylwetka całkowicie

oświetlonej wieży Eiffla przypominała gi­

gantyczny świecznik.

Po tylu przeżyciach bardzo trudno było nam opuszczać Paryż. W drodze powrotnej też nie obyło się bez przygód — wprawdzie nie dokuczały nam żylaki, ale niektóre wrażliwsze żołądki nie mogły znieść dob­

rodziejstw zimnego i bardzo urozmaicone­

go bufetu. Na dodatek na nocnym parkingu zgubiliśmy naszego nieocenionego Pier- re’a. Mimo to dojechaliśmy szczęśliwie późną nocą.

A następny dzień stał już pod znakiem pożegnań. Po południu, prawie na waliz­

kach, daliśmy nasz ostatni występ, który zgromadził najliczniejszą i wypróbowaną — bo naszą — publiczność. A potem . . . No cóż, zamiast rozdrapywania ran, mogła­

bym zakończyć tę relację bajkową refleksją w stylu „i ja tam byłam, miód i wino piłam“.

Ale muszę dodać, że żegnani byliśmy na­

prawdę z pompą; gospodarze przekazali na ręce naszego kierownika pamiątkowy puchar, a także niespodziankę — powięk­

szone zdjęcie obu zespołów w strojach lu­

dowych o rozmiarach obrazu. Tańczyliśmy, braliśmy udział w zabawnych konkursach i każdy z nas otrzymał jakieś souveniry i niespodzianki.

I w końcu popłynęły tak długo powstrzy­

mywane łzy, szczere i autentyczne. Żegna­

liśmy się tak, jakbyśmy się już nie mieli spotkać, jeszcze wspólnie śpiewaliśmy przed autobusem, a niektóre zapłakane dziewczyny (w tym Gigi — przesympatycz­

na mamusia dwu synków) po prostu wśliznęły się pomiędzy nas do autobusu i nie chciały wysiąść. W tym dramatycznym momencie kierowca po prostu ruszył, ale po paru minutach uciekinierki wróciły do swych zaniepokojonych rodzin.

Opuszczaliśmy gościnną ziemię fran­

cuską ze smutkiem, ale towarzyszyła nam nadzieja, że znów spotkamy się wszyscy za dwa lata — tym razem u nas!

RENATA PUTZLACHER

[ 2 2 ]

PRZEZ PRYZMAT PZKO

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 186-193)