• Nie Znaleziono Wyników

Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12"

Copied!
1012
0
0

Pełen tekst

(1)

1/89

(2)

W tym roku już po raz jedenasty uczestnicy tradycyjnego ,,Baiu Gorolskiego“, organizowanego przez zesp ól,,Górnie" MK PZKO w Mostach kolo Jabłonkowa, bawią się ,,na ludowo" i obowiąz­

kowo w strojach ludowych

(3)

t-L «'

IW

DZIECI

WSZYSTKIE NASZE

Ujmując jak najszerzej temat zawarty w tytule nie sprzeciwimy się prawdzie twierdząc, iż dziećmi jesteśmy wszyscy — dziećmi swoich rodziców. Piękna skojarzona z patriotyz­

mem przenośnia każe nam nazywać się dziećmi matki ojczyzny. Wszyscy też jesteśmy dziećmi matki przyrody, ludzie wierzący uważają za swą matkę Kościół, ktoś gotów jest czuć się dzieckiem czegoś lub kogoś tam jeszcze. Potwierdzeniem tak różnie pojmowane­

go i odczuwanego dzieciństwa może być nasze dziecinne się zachowanie wobec tych wszystkich matek — od przynoszącego szacunek, radość, poprzez obojętność aż po wstyd i krzywdę.

Najściślej jednak określa dziecko hasło encyklopedyczne mówiące, iż jest to człowiek w pierwszym okresie postnatalnego rozwoju osobniczego, od chwili urodzenia do za­

kończenia procesu wzrastania. Tu mogą się obrazić dziewczęta i chłopcy mający poza so­

bą okres tzw. późnego dzieciństwa, bowiem ich należałoby nazywać już nie dziećmi, a młodzieżą.

Istnieje powiedzenie, przypisywane Tuwimowi, ale wyraził je może ktoś inny, że dla dzieci należy tworzyć piękno tak samo jak dla dorosłych, tyle że dużo lepiej. Z tą intencją zgadzają się nie tylko myślący o dzieciach literaci i ludzie sztuki, ale wszyscy mający coś do powiedzenia i zrobienia w sprawach kształtowania jakości życia państwa i społe­

czeństwa. I chyba szczęśliwe jest dzieciństwo dzieci wszędzie tam, gdzie wspomniane in­

tencje przybierają kształt konkretnych w interesie dzieci decyzji i działań. Nie może nas wszak uspokajać fakt, że dzieciństwo sielskie — anielskie ma większość najmłodszego pokolenia ludzkości, kiedy wiemy, jak dzisiejszy świat, pełen jaskrawych przeciwieństw i problemów, jest dla setek milionów dzieci groźny i zły. Dzieci okradzione o możliwość korzystania z cudowności bycia w szkole, zmuszane pracować zarobkowo, dzieci żeb­

rzące, bezdomne, głodujące, skazane na śmierć z niedożywienia, dzieci przez rodziców sprzedawane, a nawet im rabowane dla eksperymentów chirurgicznych — to tylko niektó­

re z bardzo wielu krzywd czynionych dzieciom przez cywilizowany świat XX wieku. Świa­

doma tych tragedii społeczność międzynarodowa powołała w 1946 roku przy ONZ orga­

nizację — Międzynarodowy Fundusz Narodów Zjednoczonych Doraźnej Pomocy Dzieciom, przekształcony w roku 1953 na Fundusz Narodów Zjednoczonych Pomocy Dzieciom (UNICEF), finansowany ze składek członkowskich państw ONZ, darów instytucji i osób prywatnych oraz innych źródeł. W 1956 roku UNICEF przyznano pokojową Nagrodę Nobla. Na rzecz pomocy cierpiącym dzieciom świadczymy więc wszyscy jako państwo członkowskie ONZ, a także indywidualnie, kupując popularne torby-reklamówki lub różne zabawki itp. z nadrukiem UNICEF. Z intencjami UNICEF pokrywa się także nasza internac- jonalistyczna różnego rodzaju pomoc krajom tzw. „trzeciego świata“, których rozwój go­

spodarczy i socjalny jest jedną z dróg do poprawy losu żyjących w tych krajach dzieci.

Współczując dzieciom w różnych krajach świata odczuwamy błogi spokój, że dramaty odgrywają się nie u nas, a gdzieś daleko w Afryce, Ameryce Łacińskiej. . . Nasze państwo i społeczeństwo stara się rzeczywiście traktować najmłodsze pokolenie jak najcenniejszy fot. CZESŁAW GÓRAL

IZ , (JO

(4)

skarb narodu. Można tu udowodnić wyszczególnieniem aktów prawnych, świadczeń fi­

nansowych i szeregu dobrodziejstw dotyczących matek, dzieci, rodzin wielodzietnych, co stawia nas w gronie państw przodujących w trosce o demograficzną przyszłość narodu.

Przy tym wszystkim istnieją sytuacje i zjawiska, których przysłanianie twierdzeniami, że chodzi o znikom y odsetek całości, wąski margines, sprawy osobiste wymykające się in­

gerencji społeczeństwa, byłoby zaprzeczeniem naszej troski o dzieci, które przecież w tym kraju wszystkie są nasze. Nie można chyba w nieskończoność godzić się z sytuacją w niektórych nowo budowanych osiedlach, gdzie dzieci rodzą się i rosną szyb­

ciej niż mające im służyć żłobki, przedszkola i szkoły. Nie przynoszą nam zaszczytu liczby dzieci oddawanych do domów dziecka, bo porzuconych przez rodziców, niechcianych lub uratowanych przed ich demoralizującym wpływem. Dane statystyczne o liczebności rozwodów w naszym kraju każą dostrzegać w prawie obywatela do organizowania sobie własnego życia niekorzystny wpływ rozbicia rodziny na przyszłość dziecka. Wiele zwłaszcza ostatnio mówi się i pisze o ochronie środowiska naturalnego, o konieczności ratowania czystej przyrody dla przyszłych pokoleń. Robi się w tej sprawie dużo, lecz nie dość szyb­

ko, i długo jeszcze grozić będą smogi, kwaśne deszcze, straszyć martwe rzeki, ginące la­

sy, co z pewnością nijak nie sprzyja zdrowiu dzieci dzisiejszych i tych, które będą się w najbliższym czasie rodzić. Jest więc i w tej dobrej dla dzieci sytuacji w naszym kraju wiele do zrobienia w dziedzinie prawnej, ekonomicznej i różnych formach oddziaływania na sumienie opinii społecznej; zadania długofalowe dla polityków, prawników, ludzi odpo­

wiedzialnych za gospodarkę, a także organizacji społecznych.

Może ktoś zakwestionować powyższe przydługie wywody na temat dziecka, uważając je za zbędne, bowiem nasz Związek docenia potrzeby swego „narybku" starając się o opty­

malne ich uwzględnianie w działalności Zarządu Głównego i Kół terenowych. Działa dla naszych dzieci Teatizyk ZG PZKO „Bajka". W kilku grupach pracuje zespół dziecięcy

„Rytmika". Przy współpracy ze szkołami i Kołami PZKO organizowane są przez Zarząd Główny Związku różnego rodzaju konkursy i przeglądy dziecięcych zespołów artystycz­

nych. Koła PZKO, ich zarządy i działacze współuczestniczą w urządzaniu szkolnych przedstawień teatralnych, balików, festynów, wycieczek krajoznawczych, obozów wypo­

czynkowych i wczasów w kraju i poza krajem. Może w tym wyszczególnieniu działań z dziećmi i dla dzieci coś zostało pominięte, ale i tak wielość i różnorodność urzeczywis­

tnianych przez Polski Związek Kulturalno-Oświatowy lub przy jego aktywnym współudzia­

le akcji i imprez zasługuje na wysoką ocenę. Gdyby jeszcze przytoczyć liczby uczestników w tych wszystkich dla dzieci dokonaniach, to można by rozpływać się z zadowolenia. Ro­

dzi się więc pytanie: dlaczego niektórzy czołowi działacze sugerują potrzebę zwiększenia zainteresowań Związku działalnością z dziećmi i dla dzieci? Przy głębszym spojrzeniu na całość zagadnienia nie mogą bowiem uchodzić uwadze sytuacje i zjawiska budzące nie­

pokój i troskę o przyszłość. Na związkowej mapie działalności z dziećmi istnieją „białe pla­

my" — tereny nie wykorzystywanych możliwości. Bez próby przekonywania i polemiki przyjmujemy np. argumentację niemożliwości kontynuowania tradycji szkolnych przed­

stawień i innych imprez pokazowych, a tam, gdzie tradycja ta jeszcze żyje, nie zawsze MK PZKO ze wszech sił pomaga ją hołubić. W wielu miejscowościach przestały istnieć nasze polskie szkoły, co nie może jednak oznaczać, że zarząd Miejscowego Koła ma z głowy problem pracy z dziećmi. Jest tak, niestety, dość często. Jeśli chcemy widzieć jak najod­

leglejszą przyszłość Polskiego Związku, to w pracy z najmłodszymi nie może zabraknąć wyrazów o patriotyzmie, dumie narodowej, polskiej kulturze . . . Trudne to, ale bezwarun­

kowo konieczne. Nieprzypadkowo więc Zarząd Główny PZKO rozpoczynający się właśnie rok nazwał Rokiem Młodzieży.

T. Ch.

[ 2 ]

(5)

W ZDROWYM DZIECKU ZDROWY CZŁOWIEK

MUDr Halina Dorda pracuje jako lekarz specjalista oddziału rehabilitacji hutniczej Poli­

kliniki w Trzyńcu-Podlesiu. Oddział ten, kierowany przez ordynatora i równocześnie dy­

rektora Polikliniki MUDr. Waltera Pastuszka, jest jednym z najnowocześniejszych w kraju.

Posiada również część szpitalną z 15 łóżkami, połączoną w tzw. komplement z częścią po- likliniczną. Część łóżkowa jest trzecią tego rodzaju w Północnomorawskiem. Duże doświadczenia w leczeniu rehabilitacyjnym najmłodszych pacjentów wyniosła MUDr Hali­

na Dorda ze szpitala na Sośnie, gdzie przez dłuższy czas pracowała. Dziś równocześnie leczy najmłodszy trzyniecki narybek sportowy — uczniów szkoły podstawowej z klasami sportowymi.

ZWROT: Jakie powinno być zdrowe dziecko? Co warunkuje harmonijny rozwój fizyczny I psychiczny młodego człowieka?

MUDr HALINA DORDA: Przede wszystkim dziecko nie może być otyłe. Zastanówmy się, czym jest dla nas jedzenie: potrzebą, konie­

cznością życiową, czy też przyjemnością?

— Powiem, może przekornie, że i jed­

nym, i drugim.

— Ależ dla nas często jedzenie jest czystą przyjemnością!! Kiedy jesteśmy zdenerwo­

wani, kiedy mamy chwilę czasu — to szykuje­

my sobie coś do zjedzenia.

— To nas uspokaja, traktujemy jedzenie jak narkotyk . . .

— U niektórych nerwowych ludzi z nadwa­

gą jest to przyzwyczajenie, nawyk, u innych już choroba. Ogromną wagę przykładamy do dobrego jedzenia. Nikt nie odczuwa już dziś zdrowego, naturalnego, fizjologicznego głodu. Może z wyjątkiem ludzi ciężko pracu­

jących, ale i oni też później najedzą się do sy­

ta, nawet się przejadając i zalewając jedzenie piwem. Po prostu jemy za dużo. Z tym wiąże

się szereg chorób, tzw. cywilizacyjnych. O- czywiście, że na taki stan rzeczy wpływa wie­

le innych czynników — środowisko, w którym żyjemy, czystość powietrza, którym oddycha­

my, żywność zanieczyszczona chemią, spo­

sób życia, pośpiech, stresy. Nie umiemy so­

bie po prostu zorganizować życia.

— W czym lekarz specjalista leczący m.

In. dzieci widzi przyczyny coraz częstszych dziś chorób układu ruchowego, np. skolio­

zy, u młodego pokolenia. Czy wypływają one z trybu życia, czy może z tego, że dzi­

siejsza młodzież szybciej rośnie?

— Jedna sprawa to skolioza — tzw. skrzy­

wienie boczne kręgosłupa, w prawo lub w le­

wo. Choroba ta pojawia się u człowieka na podstawie pewnych cech genetycznych, fiz­

jologicznych i biochemicznych. Właściwie na­

wet dziś nie wiadomo, z czego powstaje. Na to nie ma zasadniczego wpływu tryb życia, choć jedną z metod leczenia jest ruch. Sko­

liozy pojawiały się zawsze, ale to tylko jedna z chorób kręgosłupa, która w pewnym stop­

niu zależy od tego, w jaki sposób żyjemy.

[ 3 ]

(6)

' " ‘-K N

Pacjenci oddziału rehabilitacji trzynieckiej Polikliniki mają do dyspozycji wiele przyrządów do ćwiczeń — m. in. takie, jak na powyższym zdjęciu, służące do wzmocnienia siły mięśni

kończyn dolnych

Inną kategorią chorób kręgosłupa są ocho- rzenta wypływające z nieprawidłowej, wadli­

wej postawy, które charakteryzują się wygię­

ciem kręgosłupa do przodu lub do tyłu.

Kręgosłup zdrowego człowieka ma swoje na­

turalne krzywizny, u chorego te łuki są albo pogłębione, albo na odwrót wyprostowane.

Następstwem tego jest np. osłabienie mięśni brzucha, taki człowiek chodzi z brzuchem wypiętym do przodu, kołysząc się w bio­

drach. Innym następstwem mogą być ściąg­

nięte ramiona i nienaturalnie ułożone łopatki.

Są to schorzenia, przy których nie tylko dege­

neruje się kręgosłup, ale i mięśnie. A wszyst­

ko zaczyna się już od przedszkola, gdzie dzieci, siedząc, rysując, bawią się przez większą część dnia. Dodatkowo karmione są potrawami zaprawionymi chemią, słodyczami oraz od najmłodszych lat wystawiane są na stresy.

— Czyżby na utrzymanie prawidłowej postawy wpływał również stan psychiczny człowieka?

— Oczywiście. Kręgosłup i mięśnie reagują ostro na sytuacje stresowe, odbierając do­

skonale nasz stan psychiczny. Zauważ, że kiedy z daleka widzisz nadchodzącą znajomą osobę, od razu ją rozpoznajesz po ruchach, a dodatkowo z całego trzymania ciała możesz odczytać, czy ten ktoś jest w dobrym humorze, wtedy trzyma się prosto, czy też ma jakieś zmartwienie, czy też jest po prostu w złym humorze — wtedy jest jakiś po­

skręcany, zgarbiony itp. Kiedy takie stresy działają na człowieka przez dłuższy czas, to może się on przyzwyczaić do wadliwego trzy­

mania ciała. Niekiedy człowiek po jakimś cza­

sie, kiedy stres przestaje działać, sam dopro­

wadza swoją postawę do pierwotnego stanu, niekiedy trzeba mu pomóc przez rehabili­

tację. Takie przypadki my tutaj właśnie leczy­

my — są to ludzie po chorobie, albo właśnie po długotrwałym stresie, albo wreszcie po ura­

zie. U dzieci stres jest jeszcze bardziej nie­

bezpieczny. Kiedy dzieci się boją, podnoszą ramionka w górę, po czasie mięśnie się skra-

[ 4 ] fot. MARIA GRZEGORZ

(7)

cają, kręgosłup jest źle ustawiony, pojawiają się bóle głowy i inne dolegliwości. Powodów deformacji jest wiele — w szkole źle skonstru­

owane ławki, w których dzieci siedzą ze stale pochyloną głową. Ławki powinny mieć sko­

śne pulpity, a krzesła muszą być dostoso­

wane do wieku i naturalnej linii ciała dziecka, nogi powinny opierać się na podłodze, a nie wisieć w powietrzu. Dalej — dzieci powinny nosić tornistry na plecach, a nie 15-kilogra- mowym tobołem obciążać tylko jedno ramię.

Dotyczy to również dzieci starszych, ósmo­

klasistów oraz uczniów szkół średnich. Mło­

dzież rośnie, rozwija się do osiemnastego, dwudziestego roku życia. Ale tu noszenie tor­

by przez ramię jest już często sprawą hono­

ru, oczywiście ze szkodą dla młodego orga­

nizmu. Zawsze staram się to tłumaczyć moim pacjentom. Bardzo ważne jest podejście le­

karza do człowieka, w wielu wypadkach le­

karz musi być dobrym psychologiem. To ma ogromne znaczenie — umieć podejść do pac­

jenta — zająć się nie tylko jego ciałem, ale i stanem psychicznym. Nie wystarcza dobra wola, dobre serce i okazywanie chorym zwykłego ludzkiego współczucia, trzeba znać metodę psychologicznego podejścia, nau­

kową metodę. Bardzo przydałyby mi się stu­

dia psychologiczne i chciałabym studiować ten kierunek, jeszcze teraz. Psycholodzy, zwłaszcza zachodni, twierdzą, że jak zaczy­

na się leczyć schorzenie od psychiki, to re­

zultaty są o wiele lepsze niż kiedy zaczynamy najpierw od leczenia ciała. My przeprowa­

dzamy rehabilitację schorzeń kręgosłupa od procedur, takich jak masaże, pływanie. Gdy­

by zacząć odwrotnie — najpierw poprawić to, co jest chore w psychice, a później dopiero chore ciało — to wynik byłby szybszy i bar­

dziej trwały. Dzieci są jeszcze bardziej kru­

che, w dziecku cały nasz nowoczesny, ner­

wowy sposób życia czyni jeszcze większe spustoszenia. Ma ogromne wyczucie spra­

wiedliwości i kiedy spotyka je jakaś krzywda, np. w domu przemęczona matka krzyczy na nie bez powodu, to ono ogromnie to przeżywa. My wszyscy zatraciliśmy już natu­

ralną daną nam przez naturę, zdolność relak­

sowania, wypoczynku. Posłużę się tu

przykładem z życia zwierząt. Zestresowany zając, który szczęśliwie przeżył polowanie, biega wokół norki tak długo, aż „wybiega“

wszystkie stresowe faktory, które wytworzyły się w jego krwi. A co robi człowiek po całym dniu wyczerpującej, nerwowej pracy? Siada przed telewizorem i jeszcze bardziej się de­

nerwuje tym, co słyszy i widzi.

— W jaki sposób można dzieciom pomóc w domu? Co powinno być dla rodziców sygnałem ostrzegawczym, że coś z dziec­

kiem nie jest w porządku?

— Myślę, że każda matka pozna u własne­

go dziecka, że trzyma się nieodpowiednio.

W pierwszym rzędzie rodzice powinni poświęcać więcej uwagi temu, jak dziecko siedzi. Nie powinno się to ograniczać tylko do stałych uwag „Ja k siedzisz? Siedź równo“ ! Zróbmy dla dziecka coś więcej — chodźmy z nim na pływalnię, pobiegajmy z nim dla zdrowia. Kiedy sytuacja się nie poprawia, idźmy do lekarza, który doradzi odpowiedni zestaw ćwiczeń. W tym wypadku matka musi dziecku poświęcić sporo czasu i cierpliwości i codziennie przeprowadzać z nim takie ćwi­

czenia. Na oddziale rehabilitacji ćwiczenia zostaną jej zademonstrowane, matka się ich nauczy tak, by samodzielnie w domu móc je z dzieckiem przeprowadzać. Nie są trudne, niekiedy wystarczy, że matka otrzyma odpo­

wiednią broszurkę z ćwiczeniami u rejonowe­

go lekarza pediatry. O ile chodzi o stan psy­

chiczny naszych dzieci, to są one przeciążone, zarówno w szkole, jak w domu.

Rodzice, sami zapracowani, nie mają czasu im się odpowiednio poświęcać. Dzieci stale są besztane, upominane, przepędzane i po­

pędzane. Na wsi mają większą możliwość ru­

chu na świeżym powietrzu, w mieście ich sy­

tuacja jest gorsza. Ze szkoły pędzą na zajęcia nadobowiązkowe, potem do domu, do odrabiania lekcji. Może powinniśmy mniej wymagać od dzieci. Oczywiście, powinniśmy mieć zdrowy pogląd na to, że młody człowiek też musi mieć swoje obowiązki, ale to przecież dziecko, które musi mieć szczęśliwe dzieciństwo. Ostatnio pojawił się taki zdrowy trend — wspólny aktywny wypo­

czynek rodziców i dzieci, wspólne bieganie.

[ 5 ]

(8)

pływanie, ćwiczenie, gry, jazda na nartach.

Myślę, że najważniejszy, prócz oczywiście sportu i ruchu, jest tu sam fakt przebywania razem. Byt taki okres, kiedy dzieci do lekarza dziecięcego mogły przychodzić same, bez rodziców. I rodzice także ten obowiązek zrzu­

cili na barki samotnego małego człowieczka.

Było to oczywiście ogromnym obciążeniem psychicznym dla dziecka, które chore cier­

piało fizycznie, sama wizyta u lekarza nie na­

leży do przyjemności, zaś dziecko przycho­

dziło tu samo. Ile taki malec musiał sam unieść! W tym wypadku obecność ojca czy matki jest dla niego jakąś ostoją, czuje się bezpiecznie pod ich opieką. Teraz lekarz nie przyjmuje już dziecka bez towarzyszącej mu osoby dorosłej. Nie bez znaczenia dla leka­

rza jest możliwość obserwacji wzajemnych stosunków rodzica i dziecka. Traktujmy na­

sze dzieci bardziej po przyjacielsku, rozma­

wiajmy z nimi o ich problemach, a nie tylko

„tresujmy“ , dyktujmy, co mają a czego nie mają robić. Dzieci muszą mieć zaufanie do rodziców, dom powinien być dla nich bez­

pieczną przystanią, bazą, do której chętnie się wraca, nawet w wypadku, kiedy coś się przeskrobie, kiedy w szkole złapało się złą ocenę. Dziecko, nawet kiedy wie, że zostanie ukarane, musi mieć pewność, że rodzice je kochają. Kiedy boi się przyjść do domu, oznacza to, że więź została zerwana. Co to za dom, gdzie dziecko boi się wracać?

Ważny jest również nasz własny przykład, hi­

pokryzja rodziców niekiedy posuwa się tak daleko, że sami mówią i postępują wręcz od­

wrotnie, niż wymagają tego od dziecka.

— Czy istnieje jakaś statystyka, świad­

cząca o tym, jaki procent najmłodszej po­

pulacji dotknięty jest chorobami układu ru­

chowego wynikających z wadliwej posta­

wy?

— Nie mamy takich danych statystycznych.

Można by to obliczyć na podstawie kartotek u rejonowych lekarzy dziecięcych. Mogę tylko mówić z punktu widzenia mojej praktyki jako lekarza w szkole sportowej w Trzyńcu. Z te­

go, ile u tych usportowionych, a więc w założeniu najzdrowszych dzieci pojawia się chorób kręgosłupa, wnioskuję, że u pozo­

stałych stan będzie jeszcze gorszy. Nie są to oczywiście dzieci dotknięte tzw. „sportowym inwalidztwem", jakie spotyka się u wyczy­

nowców, one mają dodatkowo tylko o kilka lekcji wychowania fizycznego więcej niż w in­

nych szkołach, nie mają jeszcze intensywne­

go treningu. Zasadniczo dzieci te są bardzo zdrowe, ich mięśnie wykazują maksymalny stopień napięcia i sprawności. My siłę mięśni mierzymy w skali od 1—5, a one wszystkie mieszczą się w najwyższej kategorii — piątce.

Dorośli sportywcy, przy pełnym treningu, osiągają zaledwie połowę tej skali — trójkę.

Przeciętny dorosły człowiek schodzi zawsze pod trójkę. Mówię tu o mięśniach brzucha, które najbardziej są narażone przy choro­

bach kręgosłupa wynikających z niepra­

widłowej postawy. Mięśnie brzuszne powinny mieć przynajmniej skalę 4, by utrzymać ciśnienie, kiedy są bardziej zwiotczałe, do­

chodzi do wysunięcia brzucha, miednica przesuwa się do przodu, co powoduje kolejne zmiany w kręgosłupie. Dziś nazywamy tę dia­

gnozę nierównowagą w dwóch podstawo­

wych grupach mięśni. Dbajmy o zdrowie na­

szych dzieci, by stali się z nich zdrowi dorośli ludzie.

Rozmawiała: MARIA GRZEGORZ

[ 6 ]

(9)

Z DZIEĆMI JEST Ml DOBRZE

Wolę przebywać w klasie, niż w dyrekcji. . . Jeśli te słowa wypowie pedagog po 37-letniej praktyce pedagogicznej, świadczą one zarówno o tym, że lubi swój zawód, jak^o tym, że nasza młodzież nie jest taka zła, jak często słyszymy. A mowa tu o naszej, polskiej mło­

dzieży, tej wiejskiej i miejskiej, bo obecny dyrektor Polskiej Szkoły Podstawowej w Wędry- ni Zbigniew Żuczek uczył i w Koszarzyskach. Bukowcu, Bystrzycy, Lyżbicach i w Trzyńcu.

— Pierwszy kontakt ze szkołą jest dla większości dzieci przeżyciem radosnym i długo oczekiwanym. Czy tę radość i chęć do nauki można w dziecku utrzymać przez całych 8 lat szkoły podstawowej?

— Na pewno tak. Ta radość, zainteresowanie szkołą, to, że przychodzą chętnie, jest wy­

nikiem działania przedszkolanek. Przyprowadzają do nas dzieci już wcześniej, aby obej­

rzały klasę pierwszą, zapoznały się ze szkołą. Ale obserwujemy, że i wpisy, ten powiedzmy pierwszy urzędowy kontakt ze szkołą, są dla dziecka pewnego rodzaju przeżyciem. Już tradycyjnie przychodzą z rodzicami, prawie wszystkie umieją się przedstawić, podać swój adres, powiedzieć wierszyk itp. Tak samo pierwszy dzień w szkole bywa bardzo uroczys­

ty. Mamy u nas wytypowane dwie nauczycielki do klas pierwszych, Wandę Zahradnik i Ha­

linę Sikora. Są to panie doskonale przygotowane metodycznie, a swym ludzkim podejściem umieją sobie od razu zjednać pierwszaków i nie pamiętam, by ktoś w pierw­

szym dniu w szkole plakat. Pierwszacy w ogóle są pogodni, często z nimi rozmawiam, a oni starają się pochwalić swymi sukcesami. Kiedyś były to jedynki, w tej chwili stopni nie mają, ale też chwalą się otrzymanymi gwiazdkami.

— Uważa pan, że zastąpią im te jedynki?

— Trudno mi na ten temat dyskutować. Wiem, że wśród członkiń naszego grona była opozycja, ale trudno, tak być musi. Uważam, że jedynki może im mocniej przemawiały do wyobrażeń o pracy w szkole, bo od starszych kolegów wiedzą, że jedynka to najlepszy stopień, zresztą bardzo wcześnie nauczą się ją pisać, i nie wiem, czy dobrze się stało, że stopni nie stawiamy. Ale wydaje mi się, że dzieci przyzwyczają się do tego, że otrzymują gwiazdeczki czy inne znaki dodatnie, i radość z sukcesu tak samo będzie widoczna. A ta radość w pierwszej klasie jest, dzieci są zadowolone, że znalazły się w prawdziwej klasie, w rękach prawdziwego nauczyciela, który ich czegoś nauczy. Nauczycielki, choć potrafią już zróżnicować dzieci — zdolniejsze od mniej zdolnych, działają na nie mobilizująco i nie dają im tego odczuć.

— W wyższych klasach zróżnicowanie to staje się jednak coraz bardziej widoczne. Wielu rodziców twierdzi, że stało się tak zwłaszcza po wprowadzeniu od połowy lat 70. nowej koncepcji nauczania. Spróbujmy więc wyszczególnić jej plusy i minusy.

— Nie chciałbym reprodukować tego, co oglądaliśmy w telewizji w audycji zwanej ..Son­

daże“ albo też artykułów pisanych przez rodziców, które pojawiają się w prasie. Po wpro­

wadzeniu nowej koncepcji znalazło się w programach nauczania o wiele więcej materiału, może zbyt dużo, żeby jednak mniej zdolny uczeń musiał się już zupełnie zgubić, tego bym nie powiedział, że jest mu trudniej, to prawda.

[ 7 ]

(10)

— A jednak rośnie liczba dzieci w szkołach specjalnych.

— Zanim wprowadzono nową koncepcję nauczania, odbyło się wiele szkoleń dla nau­

czycieli. Mówiono o tym, że dojdzie do obniżenia liczby uczniów w klasach, a wiemy, ze w większych ośrodkach miejskich do tego nie doszło. U nas w Wędryni mamy około 20 u- czniów w klasie i przy tej liczbie dajemy sobie radę. Nie twierdzę, że i w naszej szkole nie znaleźliby się uczniowie, którym może łatwiej byłoby w szkole specjalnej, też mamy mniej zdolnych, ale staramy się z nimi dodatkowo pracować, aby mogli skończyć rok. Pracuje­

my z nimi po lekcjach, z tym, że większość dzieci do nas dojeżdża i zostaje pewien luz do odjazdu autobusów, myślę więc, że nie jest błędem, jeśli pomożemy mu odrobić lekcje i trochę z nim popracujemy. Należy pamiętać bowiem o tym, że przeszeregowanie dziecka do szkoły specjalnej wiąże się z wieloma rozmaitymi sprawami, wpływa nieraz negatywnie i na dziecko, i na rodzinę. Dlatego do szkoły specjalnej idą tylko ci, którzy już absolutnie nie potrafią. W polskiej klasie w szkole specjalnej w Trzyńcu liczba dzieci utrzymuje się na tym samym poziomie.

— Mamy i dzieci zdolne, nawet wybitnie zdolne, czy im ten system nauczania odpowia­

da?

— Faktem jest, że dzieci muszą więcej pracować niż dawniej. Materia! jest trudniejszy, ale zmusza do logicznego myślenia, prowadzi do samodzielności, a to przecież było ce­

lem wprowadzenia tej koncepcji. Zdolni i średnio zdolni problemów nie mają. Ale w tej chwili jesteśmy w stadium przeprowadzania redukcji materiału, wychodzą nowe, poprawione programy nauczania. Problematyczne było bowiem ustalanie przez nauczy­

ciela tzw. materiału podstawowego. Każdy nauczyciel może bowiem uważać co innego za mniej czy bardziej ważne i przypuśćmy, że dziecko przeprowadzi się w ciągu roku, trafi do innej szkoły i zacznie się gubić.

— Czy przeciętny uczeń potrafi opanować materiał w szkole, czy jest zmuszony uczyć się w domu?

—Uważam, że uczeń musi w domu odrobić nie tylko zadania pisemne, ale i przypomnieć sobie material przerabiany na lekcjach. A więc przeczytać dany rozdział z podręcznika, a przede wszystkim notatki w zeszycie, bo to jest podstawowy material, który musi opanować.

— Czy wystarczy, że zrobi to sam, czy konieczna jest pomoc rodziców?

— Uczyć powinien nauczyciel, ale byłoby wskazane, gdyby rodzice interesowali się tym, co było na lekcjach, co dziecko ma powtórzyć. Jeśli ogranicza się to tylko do zapytania:

Masz odrobione lekcje? — to za mato. Byłoby idealne, gdyby rodzice dziecko w domu przeegzaminowali.

— Czy ma pan rozeznanie, ile dzieci mają wolnego czasu tylko dla siebie?

— Nie odważę się powiedzieć. Dzieci, które nie mają żadnych zajęć pozalekcyjnych, ma­

my bardzo mało. Obliczyłem ostatnio, że razem z klasą pierwszą jest ich niecała trzydzie­

stka. Pozwolę sobie przytoczyć, na jakie zajęcia nasze dzieci uczęszczają jeszcze po nau­

ce w szkole. Prawie 80 procent to pionierzy, więc chodzą na zbiórki pionierskie, 94 uczniów uczęszcza na gry ruchowe i sportowe, chodzą do kółek zainteresowań w Domu Kultury w Trzyńcu — na naukę języków obcych, na kursy muzyczne, chodzą do szkoły mu­

zycznej, do klubów sportowych, śpiewają w chórze szkolnym, tańczą w zespole tanecz­

nym, uczęszczają do kółka strzeleckiego, robót ręcznych, gimnastyków PZKO Wędrynia

— jak widać, są mocno zaangażowane w działalności pozalekcyjnej. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że jednak w naszych szkołach jest liczba lekcji tygodniowo troszeczkę wyższa niż w szkołach czeskich, to mają tego sporo. Mam taki wypadek w szkole, że uczeń klasy ós­

mej uczęszcza aż na 5 różnych zajęć pozaszkolnych. Nie mogę mu tego zabronić, bo jest to uczeń celujący i daje sobie z tym wszystkim radę, ale nie uważam tego za zupełnie właściwe. Sądzę, że należałoby takie zapędy u dzieci przyhamować.

— Czy bardziej zaangażowane nie bywają nerwowe, mniej skoncentrowane?

[ 8 ]

(11)

— Tego nie zauważyłem, ale dzieje się to kosztem ich dzieciństwa. Porównuję to często z moim dzieciństwem, był to okres wojny, do szkoły chodziło się najwyżej na trzy lekcje al­

bo w ogóle. I jakoś musieliśmy sobie znaleźć zajęcia. Uważam, że dziecko powinno mieć pewien luz, czas dla siebie, by mogło sobie coś wymyślić. Ale zaznaczam, a to już zależy od rodziny, powinien to być kontrolowany luz. Bo czytamy o tym, że zbytni luz czasowy prowadzi do tworzenia się różnych negatywnych grup. Cale szczęście, i cenię sobie za to wędryńskich rodziców, myśmy się jeszcze z takim zjawiskiem nie spotkali.

— Środki masowego przekazu dostarczają jednak informacji na ten temat. Czy przykłady nie przyciągają?

— Nie spotkałem się z tym, żeby w rozmowach na ten temat ktoś z uczniów przejawiał aprobatę do tego typu działalności. Uważam, że mamy dzieci dobre. Na przestrzeni dzie­

więciu lat mojej pracy w tej szkole za wyjątkiem kilku nagan nie byliśmy zmuszeni obniżać stopnia ze zachowania.

— Czy dzieci darzą was zaufaniem?

— Jesteśmy szkolą niewielką, pracuje tu 13 pracowników pedagogicznych. Razem z wi- cedyrektorką Martą Roszkową zdecydowaliśmy, że na niższym stopniu nauczyciel pro­

wadzi sobie klasę przez dwa lata, w pierwszej i drugiej, trzeciej i czwartej, a potem, na stopniu wyższym od 5—8 to się cyklicznie powtarza. Uważam, że w ten sposób mogą się dobrze poznać, a mamy takie grono, że dzieci czują do nas wielkie zaufanie, przychodzą ze swoimi problemami, zasięgają rady, w przyjacielski sposób potrafią się porozumieć z uczącymi.

— A więc nie chodzą do szkoły ze strachem.

— Wiele pisało się o tym, że dzieci boją się iść do szkoły. Uważam, że nauczyciel powi­

nien tak postępować, by być starszym przyjacielem dziecka. Ja staram się tak robić i są­

dzę, że nikt ze 160 uczniów w szkole się mnie nie boi.

— Nauczyciel wzbudzał jednak zawsze większy respekt. . .

— Dziś jest to pewnego rodzaju atrakcja — jeden mężczyzna w szkole, chłopcy lubią za­

gadnąć, porozmawiać. Zdarzyło mi się przed paru laty, na hospitacji w klasie pierwszej, że swą osobą rozpraszałem uwagę, dzieci już od przedszkola przyzwyczajone tylko do kobiet chciały koniecznie ze mną pogadać. Na przerwie musiałem się z nimi zatrzymać i mile to wspominam.

— Nam dorosłym zależy na tym, by młodzież nas szanowała, chcemy, by dążyła do wyżycia się kulturalnego.

— / tym razem nie mogę negatywnie oceniać młodzieży. Nie mieliśmy żadnych skarg ze strony społeczeństwa. A jeśli chodzi o wyżycie kulturalne, to jest to dane przepisami szkolnymi. W ramach akcji „Młodzież i kultura“ przewidziane są koncerty wychowawcze, które organizuje dla nas Powiatowy Ośrodek Kultury. Dla starszych uczniów mamy abo­

nament Sceny Polskiej, dla młodszych abonament Teatru Lalek „Bajka“. Do teatru chodzą chętnie, koncerty odbierają różnie, ale tak przecież jest i u widza dorosłego. Następnie dzieci biorą udział w konkursach czytelniczych, recytacyjnych, w „Rosjanie“, występują na zebraniach organizacji FN, na uroczystości witania noworodków, na imprezach PZKO.

Wierni też jesteśmy tradycji organizowania przedstawień. Staramy się przygotować dzieci do tego, by po opuszczeniu szkoły żyły tradycjami kulturalnymi wsi. I obserwuję to, że na­

si absolwenci są członkami zespołu tanecznego, teatralnego czy gimnastyków PZKO. Wy­

daje mi się, że przez tę działalność ustawiamy młodzież tak, żeby nie zapomniała o tym, że trzeba żyć nie tylko tym, czego się trzeba nauczyć w szkole, ale że trzeba być potrzebnym społeczeństwu.

ELŻBIETA WANIA

[ 9 ]

(12)

Przed 40 laty, w grudniu 1949 roku, ukazał się pierw szy n um er „ Z w ro tu “ . W roku ju b ileuszow ym ch ce m y p rzy ­ pom nieć n ajciekaw sze i n ajbard ziej ch arak tery sty czn e fra g m en ty naszego zw iązko w eg o pism a. C zytelnicy zn a j­

da je zaw sze na poniższych dw u s tro ­ nicach każdeg o num eru.

MOJA

PIERWSZA KSIĄŻKA

Swoja karierę literacka rozpocząłem od napisania tak zwanego „polskiego zadania domowego“. Przyszedł pan „profesor od polskiego“ i powiedział nam, że jako zada­

nie domowe mamy napisać „U st do matki“

w związku ze świętami Bożego Narodzenia.

Ja napisałem, a po oddaniu zeszytów i po­

prawieniu ich przez profesora spotkał mnie zarzut, że swoje zadanie „oderznąłem“

z „Listów do matki" Juliusza Słowackiego.

Pomyślałem z pycha, że taki mądry profe­

sor, a nie spostrzegł się, czy to napisał Sło­

wacki czy Morcinek. Równocześnie ogar­

nął mnie ponury żal, że mnie tak szpetnie posądza o plagiat. Zaprotestowałem gwałtownie, a pan profesor orzekł, by się nie ciskać jak wróbel na nici, że moje zada­

nie porówna z „Listami do matki“ Słowac­

kiego i powie.

I po dwóch tygodniach powiedział, że za­

danie moje jest oryginalne.

Moich kolegów zatkało, ja już z byle kim nie rozmawiałem, koleżanki wskazywały za mną palcami na ulicy i mawiały:

— Patrzcie, patrzcie! Tamten kudłaty ko­

lega pisze jak sam Słowacki!

Chodziłem przeto w glorii owej sławy tak długo, aż nastąpiła po kilku miesiącach ka­

tastrofa. Katastrofie był winien kolega, któ­

ry mnie uprosił, by mu napisać list do ko­

leżanki Zosi.

Potem sława tego listu w mig się roznio­

sła, a że miałem kolegów czterdziestu i dwóch, rozpocząłem pisać czterdzieści dwa listy do koleżanek. Honorarium autorskie zostało ustalone: bułka z parów­

kami za każdy list. Interes był świetny.

Nauka poszła w kąt, dwóje sypały się jak z rogu obfitości, koleżanki i koledzy wałęsali się po parku i wzdychali rzewnie, a ja pisałem i pisałem listy i inkasowałem bułki z parówkami. Tak długo, aż w końcu wszystko wyszło na jaw.

To była moja pierwsza kariera literacka, zakończona haniebną porażką. ( . . . )

GUSTAW MORCINEK (nr 8/50)

PRZYSŁOWIA I POWIEDZENIA LUDOWE

W OPRACOWANIU JÓZEFA ONDRUSZA

3. Abo płacym, a bo sie stracym. Pr.

6. Abo zysk, abo f-pysk. O.

58. Aniby pies od niego kónska C h le ­

ba nie wzión. C. R.

77. Ani kropelka nie spadła, a tela mroczynio. D.

96. Anieli sóm piękni, bo sóm malo­

wani. S.

101. Anniolkowi sie obm acuje czoło, nisz sie go kupi; potym nieskoro diobla wyganiać. D.

134. Ani was nie widać, bo wóm dy­

rekcja rośnie. Br. (dyrekcja =

brzuch)

153. A weś-se zaras miech na kości!

D. ( = będziesz ciężko pobity!) (nr 12 /52)

[

1 0

]

(13)

HENRYK JASICZEK TAKI WĄTEK NA POCZĄTEK

U C Z N I O M Z K A M I E N I T E G O

(Świetlanej pamięci uczniów z polskiej szkoły ludowej na Kamienitym, 19- letniego Alojzego i 17-letniego Jana Czeczotki oraz 14-letniego Pawia Szkandery z Łomnej, którzy rozstrzelani zostali przez okupantów faszystowskich po wykopaniu grobów własnymi rękami, w jesieni 1944 roku w Dolnej Lomnej.) Z Kamienitego widać d a l e k o . . . W szeroki, barwny, hyrny świat.

Z Kamienitego, zwłaszcza jesienią, Chciałbyś tak patrzeć ze sto lat. — Pasali chłopcy krowy i owce Na zboczu gronia ściernisku gołym, Nie chcieli bardzo trzody nawracać, Gdy zbudowano im s z k o łę---

A szkołę mieli taką ja k chcieli, U siebie, w domu, na Kamienitym.

A nauczyciel kochał dzieci I góry też kochał przy tym.

Przychodził w przerw y mały Czeczotka

O wszystko pytał nauczyciela;

Po co i na co, kiedy i ja k ? A przytakiwał mu młodszy brat.

( . . . ) Przede wszystkim muszym podziękować wszystkim do gromady czytelnikom „Zwrotu“ , że sie tak bez wszelki] okoracyje i wstydu domaga- jóm, aby w swojij gazecie było też pi­

sane cosi tóm naszóm gwarom, w kie­

rej, jak jóm człowiek posłyszy, szuszczóm same pierony, ździorba, hymbołki, wszelaki insze norzędzia, na palicy kończąc. Dyć byłoby to wielki gałgaństwo, aby w tym „Zwrocie“

miało być wszystko na wysokim poziomie, uczone, wyklasowane a dlo naszego narodu by tam nic nie było!

Przeca każdy z nas dobrze wiy jak sie na przykłod warszawiocy szczycóm swojóm gwarom. Pisze tóm warszaw- skóm gwarom taki jedyn panoczek co sie zaczył nazywać Wiech i ludziska po całej Polsce go czytajóm o ostrzącki i żodyn sie nie pajeży zwóli tego, że to czyto w gwarze warszawski], Ale już wiela ludzi sie teraz pajeży, jak majóm cosi przeczytać w gwarze śląskij w tym pospólnym języku śląskich biy- doków, kierzy nimi zawsze byli i kierzi tymi biydokami nie chcóm dali zostać i nieroz tyn czy inszy dźwignie swój fyrniok, powónio powietrze i powiado, pierona muszym sie tego chycić jako brygadnik a możne przeca roz wykołacym sie w tym życiu i dźwignę sie na nogi. Nejgorzyj zaw­

sze, to zacząć. ( . . . )

JERZY DURAJ (nr 2/50) Dziś ju ż nie pyta o nic Czeczotka.

Nie słucha chciwie braciszek m a ły---

Zdejmij kapelusz przy łomniańskiej drodze — Tam trzy mogiły kat pozostawił. — A jesień była taka p i ę k n a . . . W cichej pozłocie tonął świat Płakali chłopcy, kopiąc mogiły Nastarszy m iał — dziewiętnaście lat.

Z Kamienitego widać d a l e k o . . . W szeroki gwarny inny świat

A w nowej szkole dzieci się dowiedzą, Jak żyć, b y nie zginął — ojciec, syn i brat.

(nr 1 0 /5 4 )

[

11

]

(14)

CZŁOWIEK Z OKŁADKI

ALOJZY KALETA

Jest przedstawicielem najbardziej trady­

cyjnych przejawów kultury masowej w na­

szym społeczeństwie. Zapytany jednak, czy formy tak tradycyjne, jaką jest np.

śpiew chóralny, nie są już dziś przesta­

rzałe, odpowiada:

— Może tak, ale jeśli coś uznajemy za tra­

dycyjne i przestarzałe i uważamy, że trzeba tworzyć coś nowego — zgadzam się, lecz zanim zburzy się stare, należy mieć coś no­

wego. Dziś popularna jest piosenka współczesna, rozrywkowa, estradowa. Ale to już też tradycja, przecież w tym roku od­

będzie się dwudziesty Festiwal Piosenki Polskiej. To nie znaczy, że nie poświęcamy mu niezmiennie dużo energii i usiłowań — ze względu na bliskość tej formy młodemu pokoleniu, lecz śpiew chóralny jest nieza­

stąpiony, bo może trwać od wieku przed­

szkolnego do końca życia.

W jego życiorysie śpiewanie jest zapisa­

ne na pierwszych kartach. Zamiłowanie wyniósł z domu rodzinnego w Wędryni, gdzie na Zaolziu zaczął uczęszczać do szkoły. Dziadek, stary muzykant, grywał na wiejskich festynach i to był chyba auten­

tyczny muzykujący przodek z prawdziwego zdarzenia. W domu był poza tym stary gra­

mofon, który wygrywał różne szlagiery.

Była jeszcze mamusia i starsza siostra Janka, które przepięknie śpiewały niez­

mierną ilość śląskich pieśni. Alojzy żadne­

go instrumentu nie opanował doskonale, nie licząc dosyć przyzwoitej gry na gitarze, przesłanej mu w czasie okupacji z przymu­

sowych prac w Niemczech przez brata

Franciszka. Za to już od początku w pierwszych „swoich“ zespołach był jed­

nocześnie i śpiewającym, i prowadzącym.

Głos miał niezły, do tego nieprzeciętne zdolności organizacyjne, no i muzyczne.

Z czasem na kursach udoskonalił się w harmonii u takich sław. jak Stefan Stuli­

grosz, ale też u swoich profesorów wycho­

wania muzycznego w Gimnazjum, m. in.

i Eugeniusza Fierli. Po początkach śpie­

waczych w gimnazjalnym kwartecie i okte­

cie, gdzie śpiewał, jak się po latach wyraził z kolegą dysponującym pięknym basem, należącym do późniejszego kierownika

„Jabłoneczki“ Józefa Mazura, przyszło mu stanąć przed chórem męskim „Gróń“

w Bystrzycy. Pięćdziesięciu rosłych mężczyzn przypominających głosami jabłonkowskiego „Gorola“ i on filigranowy chłopak z Zaolzia. Na premierowym kon­

cercie stale się obawiał, że jak tylko kurty­

na pójdzie w górę, każdy musi zauważyć, że nogi mu się trzęsą z tremy.

Przekonany, że jego powołaniem, obok zawodowej pracy metalurga w hucie żelaza w Trzyńcu, będzie szkolenie głosów męskich, wylądował pewnego dnia przed żeńską „Harfą“ w Czeskim Cieszynie, który to chór po odejściu prof. K. Hławiczki kilka lat stagnował — by już tam pozostać. I tak już jest lat trzydzieści. Na początku, po przeprowadzce do Czeskiego Cieszyna, dyrygował jeszcze przez jakiś czas dosyć liczebnym chórem szkolno-pezetkaow- skim w Ostrawie i w Wędryni. Zaś w Wędry­

ni i Zaolziu stale brzmią przy okazyjnych

[ 1 2 ]

(15)

Alojzy Kaleta na co dzień staje przed paniami z chóru żeńskiego ,,Harfa“ (na zdjęciu poniżej), od czasu do czasu mierząc się również z męską częścią zespołu (zdjęcie u góry)

fot. CZESLAW GÓRAL [ 1 3 ]

(16)

spotkaniach piosenki z lat jego mło­

dzieńczego zaangażowania.

Zazwyczaj dyrygenci — mężczyźni zapy­

tani o swoje zdanie na temat stopnia trud­

ności prowadzenia damskich zespołów uśmiechają się dyplomatycznie. Alojzy Ka­

leta też próbuje żartować, że „trzydzieści lat z tymi sam ym i. . ale potem mówi, że najważniejszy jest zawsze wzajemny sza­

cunek i zrozumienie. On sam starał się za­

wsze, żeby zbudować przede wszystkim dobry kolektyw.

— Nie o samo śpiewanie mi chodziło, ale o doskonale zgrany zespól, i od tego się zaczynało. Byłem ambitny, panie również, dlatego po kilku latach przyszły pierwsze sukcesy.

Jego skromne wiadomości muzyczne — jak wyznaje — ale wielkie umiłowanie pieśni, poświęcenie, zdolności organiza­

cyjne i przyjacielski stosunek do szcze­

rych. prostych działaczy sprawił, że Alojzy Kaleta od 15 lat prezesuje życiu śpiewaczo

— muzycznemu PZKO. Dotarły do niego kontrowersyjne zdania i opinie na temat potrzeby lub raczej sensu organizowania konkursów śpiewaczych dla naszych zes­

połów z całego terenu. Wiadomo, że pomi­

mo podziału chórów na kategorie według warunków i stopnia zaawansowania, nie wszystkim uczestnikom podobało się za­

stąpienie tradycyjnych przeglądów kon­

kursem, bo wiadomo - konkurs jedno­

znacznie określa, kto lepszy, a kto gorszy.

— Ostatnio staleśmy się „przeglądali", a naszym celem jest przecież podnoszenie poziomu. Dzisiaj nie można już śpiewać by­

le jak. Oznaczało by to przecież degradację naszego śpiewu. Byłem zwolennikiem or­

ganizowania od czasu do czasu konkur­

sów, nie zawsze, ponieważ to jest męczące, ale czasami. Konkurs, który od­

był się dwa lata temu byt, moim zdaniem, bardzo udany i wcale nie zgłosiło się do niego mniej zespołów niż przedtem. Do pracy potrzebna jest motywacja, jakakol­

wiek, a tą motywacją może być na przykład zajęcie czołowego miejsca z możliwością wyjazdu na festiwale do Koszalina, do Międzyzdrojów czy reprezentowanie na­

szego śpiewactwa na imprezach państwo­

wych. W konkursie trzeba być pewnym swojego poziomu.

Alojzy Kaleta mówi:

Sens naszej działalności nie polega tylko na osiąganiu najwyższego poziomu, lecz równolegle na stwarzaniu organizacyjnej bazy działania związkowego. Pracownicy odpowiedzialni za rozwój kultury powinni być jednak w pierwszej kolejności działa­

czami. Jakże brzmi to tradycyjnie i, nieste­

ty, odbiega nieraz od rzeczywistości dnia dzisiejszego. Coraz częściej dostrzegam, iż nasza kultura staje się coraz bardziej urzędnicza. Pracownicy wydziałów kultury rad narodowych rzadko przyjmowani są do pracy po uwzględnieniu ich zainteresowań społecznikowskich, a to powinno być jed ­ nym z kryteriów. Wiele czasu tracą na wy­

pełnianiu papierów, nie zdarzyło mi się na przykład w ciągu dziesięcioleci mej pracy w chórze, by ktoś z wydziału osobiście za­

interesował się naszą działalnością, b y . . . przyszedł na próbę i zapytał, czy czegoś nie potrzebujemy. A przecież oni są od kul­

tury, a my częściowo tę kulturę tworzymy, więc powinny być jakieś powiązania. Inna sprawa to występy. Dziś zespoły chcą się prezentować nie tylko swoimi glosami, ale również strojem. Więc panie same szyją, a żeby miały za co kupić material, same or­

ganizują sobie imprezę, na której same sprzedają i równocześnie same kupują sporządzone przez siebie specjały, lękając się cały czas, czy aby ewentualna kontrola czegoś nie zakwestionuje. A potem przy­

chodzi koncert, na który złożyły się setki bezpłatnie, rzec można, przepracowanych godzin w czynie społecznym, koncert w sa­

li, za którą trzeba jednak drogo zapłacić.

A przecież te zespoły wyjeżdżając z pro­

gramem piszą na afiszach, że pochodzą z takiej czy innej miejscowości, reprezen­

tują więc kulturę gminy czy miasta. Za re­

prezentowania mogą więc wymagać cho­

ciaż odrobiny zrozumienia, chociażby wynajmując salę za kwotę pokrywającą koszty opału, oświetlenia, sprzątanie. . . a nie za półtora czy dwa tysiące koron.

(tob) Alojzy Kaleta w grudniu ub. r. obchodzi! Jubi­

leusz 60-lecia urodzin, jubileusz 30-lecia istnienia wraz z nim obchodził również ze­

spół, który od początku prowadzi — chór żeński „H arfa“ . Jubilatowi życzymy wielu jeszcze równie wzruszających chwil z pieśnią, muzyką i chórzystami.

[ 1 4 ]

(17)

PRZEZ PRYZMAT PZKO

STARSZY BRAT

Rodzina organizacji społecznych, które chcemy przedstawić w naszym cyklu, jest liczna, różne są stopnie ich pokrewieństwa — od bardzo odległych pod względem charakteru działania i faktycznego dystansu mierzonego w kilometrach po bliskie, działające nieraz równolegle z naszymi Kolami Miejscowymi PZKO, a bywało, że nawet w podobny do na­

szego sposób. Do tych drugich należą organizacje Ochotniczej Straży Pożarnej. Gdyby trzymać sie nadal porównań na zasadzie pokrewieństwa, można by z przymrużeniem oka nazwać niejedną taką jednostkę, działająca od lat na wsi. starszym bratem naszego Związ­

ku. Tak było na przykład w Suchej Górnej, obecnie już dzielnicy Hawierzowa . ..

,, Według podania okolice nad Lucyną i Su- szanką pokryte były w dawnych czasach od­

wiecznymi lasami. Podanie ludowe stwier­

dza, że książęta cieszyńscy urządzali sobie w dziewiczych lasach polowania na zwierzynę. Wśród lasu była obszerna polana, a w samym je j środku stała na wzgórzu olbrzymia jodła, wysoka jeszcze, lecz już chyląca się do upadku. Do tej tzw. suchej jodły śpieszyli zawsze myśliwi, by pod je j ko­

narami posilić się i odpocząć. Naraz burza ją powaliła, lecz polanę dalej nazywano ,,su­

cha". — Legendę o powstaniu nazwy gminy i początkach jej historii przeczytałem w kilku- stronicowej broszurce, którą — w wersji dwujęzycznej — wydała Organizacja Podsta­

wowa Ochotniczej Straży Pożarnej w Suchej Górnej w roku 1978, z okazji 75. rocznicy swego powstania. Publikacja zawiera oczy­

wiście również podstawowe dane na temat

burzliwej, jak się okazuje, historii suskiej straży.

Zebranie założycielskie odbyło się na wez­

wanie ówczesnego burmistrza w 1903 roku w gospodzie „A/a Kępce". Straż działała wówczas oczywiście według zasad austria­

ckich, korzystała więc na przykład z komend w języku niemieckim, choć od początku istnienia znane również w Suchej były dąże­

nia do wprowadzenia komend w języku pol­

skim. Swoistym paradoksem jest fakt, że zmianę strażackiego .Języka urzędowego"

osiągnięto dopiero w roku 1921, kiedy to w samodzielnej republice czechosłowackiej zamieniono wreszcie komendy niemieckie na . . . polskie. Sytuacja taka trwała do roku 1936, kiedy od dotychczasowej jednostki od­

dzieliła się kilkunastoosobowa grupa, two­

rząc samodzielną organizację czeską. Wojna światowa i wspólny wróg pogodziły zwaśnione

[ 1 5 ]

(18)

strony, zaś po jej zakończeniu do sporu już nie doszło. Obecnie górnosuska organizacja strażacka liczy 166 członków, w tym 36 ko­

biet. Faktyczną działalność, kojarzącą nam się z pracą strażaków, wykonuje jednak tylko część, tworząca tzw. grupę operacyjną. Oni to wyjeżdżają do pożarów czy też udzielają pomocy w razie zagrożenia przez inne żywioły, oni też przede wszystkim biorą u- dział w ćwiczeniach. Starsi poświęcają się raczej pracy szkoleniowej, prewencji, działal­

ności organizacyjnej. Z tego wszystkiego trudno byłoby wnioskować, że działalność Ochotniczej Straży Pożarnej wskazuje na po­

krewieństwo z pracą w PZKO. Wniosek taki wyciągnąłem jednak przede wszystkim z roz­

mowy z czołowymi działaczami górnosuskiej organizacji — jej prezesem Janem Kurzeją i dowódcą jednostki operacyjnej Rudolfem Moldrzykiem.

-Z aczyna łe m gdzieś w 1950 roku, jako dwunastoletni chłopak — mówi Jan Kurzeja.

— Nauczycielem w polskiej szkole byl wów­

czas Leopold Waloszek, który równocześnie byl prezesem straży. Mial wśród nas ogrom­

ny autorytet, byl osobowością we wsi, i kiedy wezwał do zgłoszenia się do strażaków, po­

szliśmy. Od tamtego czasu przeszedłem przez wszystkie funkcje aż po tą, w której za­

stąpiłem mojego ówczesnego nauczyciela.

W podobny sposób wstąpił w szeregi straży Rudolf Moldrzyk i wielu innych, co po­

twierdza niezwykle ważną rolę, jaką odgrywa pozytywny przykład osobowości, a zwłaszcza takiej, jaką dla młodzieży może być nauczyciel. W tym momencie zaczęły się więc skojarzenia z naszą działalnością, w której dziś tak często nieraz utyskujemy na brak tych właśnie wiodących autorytetów.

Podobne problemy mają jednak, jak się oka­

zuje, obecnie również strażacy, o ile bowiem jeszcze do niedawna dzięki dobrej pracy z młodzieżą nie mieli obaw o narybek, obe­

cnie ponoszą konsekwencje czyjejś biurokra­

tycznej decyzji: widocznie z myślą o tym, by

„nie osłabiać“ organizacji pionierskiej, posta­

nowiono przenieść przygotowanie narybku

właśnie do niej, do tzw. drużyn młodych strażaków, które powinni prowadzić członko­

wie straży. Cóż, kiedy do takiej pracy potrze­

ba zdobywać dodatkowe kwalifikacje, kiero­

wać się wieloma niezbyt zrozumiałymi instrukcjami — trudno więc o ochotników.

W ten sposób więc tak bardzo potrzebne wrastanie młodzieży w strażacki kolektyw od dziecka, będące jednym z największych plu­

sów wychowawczych tej organizacji od lat.

traci swoją skuteczność, a organizacja pio­

nierska też chyba na takiej decyzji niczego nie zyskała. Choć przykre, i takie doświad­

czenie może być jednak dla nas pouczające Najbliżej naszej problematyki są strażacy w działalności jakby nieco odbiegającej od ich specyfiki. Jest nią oczywiście praca kultu­

ralna, kojarząca nam się przede wszystkim z popularnymi orkiestrami dętymi. Owszem, jest taka również w Suchej Górnej. Ponadto jest jednak również orkiestra rozrywkowa Obydwie nie tylko reprezentują jednostkę, ale też dzięki bezpłatnym występom podczas im­

prez straży umożliwiają zwiększyć dochód A sposób zapewniania finansów na działal­

ność niczym się w straży pożarnej od nasze­

go nie różni: urządzają corocznie w sali Domu Robotniczego (w którym zresztą ma swoją siedzibę górnosuskie Koło PZKO) bale, zabawy ostatkowe, obchody MDK, mają swo­

je festyny. Zasadnicza różnica polega w za­

kresie gospodarowania na tym, że bez­

pośrednie koszty wyposażenia strażackiego, służącego przede wszystkim jednostce ope­

racyjnej, pokrywa ze swego budżetu Miejsco­

wa Rada Narodowa. Uzasadnienie jest pro­

ste: straż ogniowa służy wszystkim mieszkańcom gminy, a więc działa też w inte­

resie jej władz. Ochrona zdrowia i majątku mieszkańców to oczywiście ważna sprawa, a jednak marzy mi się taka chwila, w której również praca kulturalno-oświatowa zasłuży na dotacje od władz miejscowych w związku z potrzebą ogólnospołeczną . ..

W działalności kulturalnej strażaków jesz­

cze jeden moment, prócz samej jej historii, związanej z zapałem społecznikowskim Pola­

[ 1 6 ]

(19)

W trakcie tzw. ,,dni otwartych drzwi" strażacy corocznie zapraszają do swojej remizy młodzież szkolną

ków, skłonił mnie do podkreślania pokre­

wieństwa, a nawet nazwania ich organizacji ,.starszym bratem". W czasie, kiedy po dru­

giej wojnie światowej organizacje polskie nie otrzymywały zgody na wznowienie działal­

ności, podejmowali się roli kulturotwórczej właśnie strażacy: w Suchej Górnej działał na przykład przy ich związku zespół teatralny aż do momentu powstania PZKO. Cała zaś działalność straży skupia się wokół remizy, którą dla siebie, ale tym samym dla potrzeb wszystkich mieszkańców, zbudowali w czynie społecznym już w latach dwudziestych, re­

mizę zaś w roku 1984 nakładem prawie 3 500 godzin odnowiono.

Metod pracy czy kierunków działania po­

dobnych do siebie można by w obydwu orga­

nizacjach — Ochotniczej Straży Pożarnej

i PZKO — znaleźć wiele. Działają przecież w tych samych warunkach, w tym samym re­

gionie i nieraz z tymi samymi ludźmi. Niewąt­

pliwie jeden od drugiego mógłby się czegoś nauczyć. Nie powinny przeszkadzać konkret­

ne cele działalności, ostateczny jest przecież wspólny, a jest nim rozwijanie życia społecz­

nego w poszczególnych miejscowościach.

Spełnić trzeba tylko jeden warunek: znaleźć do siebie drogę, znaleźć lepsze (bo nie można twierdzić, że nie ma na przykład w Suchej Górnej współpracy) formy wspólne­

go działania obydwu związków, organizacji zrzeszonych przecież w jednym Froncie Na­

rodowym. Bogatsza współpraca będzie pew­

no korzystna dla obydwu stron.

PIOTR PRZECZEK

fot. Archiwum OSP [ 1 7 ]

(20)

[ 1 8 ] fot. JANBYRTUS

(21)

»G0ROLE«

WE FRANCJI

„Jadymy, jadymy, cesteczki nie w iym y. .

Wszystko zaczęło się w Rzeszowie. . . W roku 1983 „Górole*’ wzięli udział w VI Światowym Festiwalu Polonijnych Zes­

połów Folklorystycznych. Ich opiekunem została pani Jadwiga Kozłowska, choreo­

graf z Krakowa, wspaniały człowiek i orga­

nizator. To właśnie ją w 1980 roku Towa­

rzystwo „Polonia“ przysłało do francuskiego miasta Saint Marcel, gdzie w ramach Stowarzyszenia „Loisirs et De­

tente“ („Rekreacja i Wypoczynek“ ) działała grupa wokalno-taneczna „Krakowianka".

Wszyscy jej członkowie byli rodowitymi Francuzami i tylko jedna solistka pocho­

dzenia polskiego wszczepiła w ich serca ogromną fascynację folklorem polskim.

Dzięki pani Jadwidze zespół mógł przyje­

chać w 1983 roku do Rzeszowa już z tańca­

mi i przyśpiewkami polskimi. I to ona właśnie przyczyniła się do zbliżenia obu zespołów. Zaowocowało to wieloma przy­

jaźniami i prywatnymi odwiedzinami.

A na następnym Festiwalu, w roku 1986, zespoły pragnęły być już razem i pomimo przeszkód udało się ten plan zrealizować.

Publiczność bardzo żywo reagowała na wspólne brawurowe występy obu zes­

połów, a ponieważ „Krakowiance“ towa­

rzyszył tym razem prezydent Stowarzysze­

nia, pan Georges Buffet, oraz mer miasta St. Marcel, można było zacząć oficjalnie

omawiać już dawno zaplanowany przyjazd

„Góroli" do Francji.

Przez dwa lata zespół dwoił się i troił;

dotyczyło to głównie kapeli, która repre­

zentowała KO SZM na różnych imprezach (Zgrupowania na Rysach i Pustewnach,

„ZENIT“ w Pradze). Komitet Okręgowy zwrócił się więc do KC SZM z prośbą o po­

parcie i otrzymaliśmy pozwolenie na bez­

dewizowy wyjazd do Francji, ale wbrew po­

zorom wszyscy członkowie musieli głęboko sięgać do kieszeni, by opłacić autobus i prowiant. Uświadomiliśmy sobie, że nie czeka nas „rekreacja i wypoczynek“, ale twarda praca, bo koncertami mieliśmy [ 1 9 ]

Cytaty

Powiązane dokumenty

siącu ktoś się zgłosi - tw ierdzi Pieczonka. Często zwracają się do mnie muzea o przeprow adzenie napraw i uzupełnień. Wtedy mam okazję do kontaktu z pracą

kańskich, niemożność dorównania tym wzorom itd. To wszystko nie przekreśla faktu, że METRO stało się bezpornie wydarzeniem kulturalnym, odbieranym przez widownię

Lecian przyznał się do wszystkich włamań do kas pancernych, nie przyznał się jednak do żadnego z popełnionych zabójstw.. Po przesłuchaniach Lecian przy zapew nieniu

rocznicy zakończenia II wojny światowej 6 maja odbyło się w Klubie PZKO przy ul.. Bożka

styczna, fo rm a narodowa.. Gwizdek — pierwsza piłka, pierw szy punkt, drugi, piętnasty. Piętnaście do zera. D rużyny przechodzą na drugą stronę boiska. Czternaście

mi czechosłowackimi i z Czecham i. Sytuacja w tym względzie zasadniczo zmieniła się po wrześniu 1933 roku, kiedy Polacy w Czechosłowacji stah się przydatnym

Przez ponad 80 lat trw ania polskiej społeczności na Zaolziu wytworzyła się na jej gruncie specyficzna form a kultury, którą możemy nazwać kulturą zaolziańską,

Życie rodzinne mieszkańców Zaolzia, którzy samoidentyfikują się jako Polacy, jest polskie, a inne sfery życia wkraczają zarówno na grunt kultury polskiej, jak i