• Nie Znaleziono Wyników

W KRAINIE PRZEMIJANIA

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 128-134)

Męska kobieta i męski mężczyzna to układ fatalny

W KRAINIE PRZEMIJANIA

[ 4 3 ]

[ 4 4 ] rys. EDWARD KAIM

J I N D K I € t i ________________

I 0 C 4 I 4 ______________________

_ _ § R E 0 N I E _ _ § t 0 N C E ZCEEZ4§

Góry są gęsto zamieszkałe przez drzewa. W Zokrzasie jodły i świerki cofnęły się przed owsem.

Każde drzewo to chałupa ze strzechą dla mieszkańców lasu, a pnie związane w zręby to dom dla ludzi.

Od jednego lasu do drugiego rozciąga się polana, krótsza o gro- madziska kamieni, o chruśniak ostrzężyn i malin oraz o cień drzew iglastych odkrawający z zagonów. Gorole żyją tu całe wieki.

Na snozach, sto stromych metrów pod drewnianą piramidę Giro- wej i kilometr od niej samej, nie rodzi ani trawa, ani owies, ani ziem­

niaki. Trawa nazywa się psią trawką, z owsa sterczą uszy żab, a ziem­

niaki osiągają wielkość dziecięcej piąstki.

Tylko świeżego powietrza tu nie brakuje, wypełnia płuca i krew po­

trafi go właściwie wykorzystać. Słowa układają się skąpo. Szkoda marnować zdania, a kiedy już, to już — Radość to radość, żal to żal.

— Tato, ja nie wybrałbym tu miejsca pod dom — spierał się Cyryl z ojcem.

— Nie wybierałem — dowiedział się od niego.

Grzbiety gór dzielą horyzonty, ale przestrzeń pozostaje. Poranna w zimnych mgłach, w południe spalona słońcem do zimnego źródła, a wieczorem paleniskiem wygasłej watry. Gwiazdy na niebie z gwiaz­

[ 4 5 ]

dami okien domów na odludziu oraz we wsi za lasami nie spotykają się. Tylko te ziemskie, zanim zgasną, świecą jaśniej. I nie są tak gęsto rozsiane jak jasne noce świateł niebieskich. Ich gwiazdozbiory to Girowa, Baginiec, Połom i Kiczera.

— Ładnie tu — tak samo odpowiada Klimas na pytanie, chociaż wszystko zaprzecza lepszemu życiu w dole we wsi. Tam ziemniaki osiągają wielkość kobiecej pięści, z owsa wystają uszy tylko za­

jącom a krowom imponuje koniczyna.

We wsi domy sąsiadują ze sobą płotami ogrodów. Na polanach nie ma ogrodów. Samotne domy sąsiadują ze sobą drogą przez las. We wsi jest elektryczność i wodociąg. W Zokrzasie zimne źródło i obie­

cywany prąd. W dolinach jest blisko do sklepów, z Zokrzasu i raz w tygodniu jest za daleko. We wsi wszystko wiadomo, o czym się ga­

da, tu o tyle jest czystsze powietrze niezużyte przez słowa.

Nawet w górach wszystkie miejsca nie są podobne do siebie.

Dwadzieścia lat ojciec Cyryla marzył o tym, żeby zbudować dom na słonecznej polanie.

— Dwie pary koni by tak nie harowały, jak wy harujecie — dowiady­

wali się rodzice od synów. We wsi dwa domy byście prędzej zbudo­

wali. Wiadomo, dowóz materiału, dogadanie się z kamieniarzami i c ie ś la m i. . . to wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Na takie pytania Klimas nie odpowiadał. Zabierał siekierę i piłę i wychodził do lasu. Na takie pytanie chmurzył czoło, kiedy odpowia­

dał:

— Jeden dom wystarczy.

— Polany nic nie warte — twierdzą ludzie ze wsi. A ojciec odpowia­

da: — Każde pole ma swoją wartość.

— W górach żyje tylko kilku biedaków, wariatów, lub ci, którzy nie mogą pracować w hucie lub kopalni, po co więc się tam sprowa­

dzać? — pytali sąsiedzi. Na te pytania też nie odpowiadał.

Dwadzieścia lat chodził po sądach, za notariuszami, geodetami, po powiatach, oszczędzał i gromadził budulec.

— W górach nie można budować, co tam będziecie robić? - z kwitkiem odprawiali go wszędzie, gdzie przychodził. Kiedy zdobył pozwolenie na budowę, trzy dni w domu o nim nie wiedzieli. Wrócił z pomiętym i postemplowanym papierkiem i oznajmił nowinę: — Będziemy budować! — Klimasowa płakała. Synowie wyjeżdżali z wa­

kacji. Rozpadający się drewnany dom we wsi był bliżej. Wystarczyło go wyremontować.

iWIAIl©

Pociąg przyjechał do miasteczka o godzinie dwudziestej. Autobus zaś na końcowy przystanek w Bukowcu o dwudziestej trzeciej.

O północy dotarł Cyryl z Jadwigą na Zokrzas.

Księżyc pryska światłem przez język do pnia przybitej plotkary, szczekają zajadle psy. Pomimo to jest jasno.

— Nie cierpię wycia — stwierdziła Jadwiga.

— Nie będą wyć, wkrótce ochrypną.

— Noc jest jak szyb.

— Szyb jest głębszy i nie jest przejrzysty.

— Zobacz!

Wśród pni zamajaczyły kontury Szałasu, błysnęły okna i polana stała się rozleglejsza.

Ruszyli pędem do zbocza. Cyryl z walizkami został w tyle. Była, jak zawsze, pierwsza. Serca pulsowały im w dłoniach, kiedy przed do­

mem wzięli się za ręce. Bali się, że zbudzą tym łomotem śpiących.

Puścili się i dotknęli tylko palcami.

— Au! Sparzyłeś mnie — zaśmiała się.

— Nigdy nie mam odwagi kołatać do drzwi. Najchętniej usiadłbym na progu i zaczekał do rana.

— Czekają na nas.

Zastukał mocniej do drzwi z modrzewiowymi deszczułkami ułożo­

nymi w strzeszki.

— Kto tam ? — odezwał się wkrótce w sieni głos matki i usłyszeli jej kroki.

— My.

Skrzypnęły drzwi. Zaspana matka w nocnej koszuli zapraszała do środka.

— Chodźcie szybko, zimno tu.

Cyryl objął matkę, Jadwiga podała rękę. Drzwi odpędziły szczeka­

nie psów, zasłoniły gwiazdy i zapędziły w krzowiska las. Matka zapa­

liła świecę, a od niej lampę.

— Ojciec śpi? — zapytał Cyryl.

— Obok w izbie. Bantuje po nocach, więc śpi w drugiej izbie. O któ­

rej żeście przyjechali?

— O ósmej.

Położyła na stole chieb i masło.

— Nie będziemy jedli — wymawiała się Jadwiga.

— Nie gadaj, a jedz. No tak! Cyryl, ukrój Chleba. Kiedy wyjechałeś, przypomniałam sobie o czymś, cały tydzień o tym myślę.

— To coś poważnego?

— Ale . . . głupstwo. Maka wydaje za mąż córkę. Nie może kupić zamszu na ubranie dla żynicha. Chciałam ci powiedzieć . . .

[ 4 7 ]

— Ubranie z zamszu? — zapytał.

— Ciemnoniebieski.

— Kiedy wesele?

— W przyszłą sobotę.

— Wełniany byłby lepszy, nie?

— To zbyt powszednie.

— Gdybyś napisała . . .

— Wiesz jak piszę.

— Zamszowe ubranie, hm, też coś — kręcił głową.

— Nie znasz się na tym — ofuknęła go Jadwiga. Zaczęła z matką rozmawiać o ubraniu, weselu. Patrzył przez okno.

Nad drogą na Jaworzynce dojrzały gruszki żarówek. Wystającymi grzbietami góry odbijają ciemność. Pasą się po ciemku. Im nigdy nie jest zimno. Są tak wypełnione ciszą na odległość, wysokość, szero­

kość i głębokość, że usłyszał stukanie słowa o serce. W mieście se­

rce obrasta ciszą.

— Od kiedy jesteście w Szałasie? — przerwał rozmowę kobiet.

— Od wczoraj. Jurek nas przywiózł. Zabrał coś dla ciebie z prze­

chowalni na dworcu, masz to w komórce.

— Nie pójdziemy już spać? — zapytał.

— Weźcie lampę naftową, żebyście nie upadli na schodach.

— Dobranoc.

— Dobra.

W dokumencie Zwrot, R. 41 (1989), Nry 1-12 (Stron 128-134)