• Nie Znaleziono Wyników

Pod koniec pierwszego roku wydawniczego wymienialiśmy już “Kamenę” z 19 pismami w Polsce, a wydawnictwa i autorzy nadesłali nam ponad 50 książek, w czym kilka w języku rosyjskim i ukraińskim. Liczba współpracowników, która przy naszym, starcie sprowadzała się tylko do poetów lubelskich, powiększyła się już o Warszawę, Łódź, Wilno i Kraków. Z większych ośrodków na razie jeszcze nie były reprezentowane Katowice, Lwów i Poznań. Ukazało się kilkanaście recenzji w gazetach i czasopismach. “Jutro Pracy” nazywało “Kamenę” “bardzo interesującym i pożytecznym miesięcznikiem poświęconym kulturze i literaturze” i przesadnie chwaliło, że pismo “w ciągu niedługiego swego istnienia zdołało przy sobie skupić cały szereg najlepszych piór literackich z całej Polski”. “Dziennik Urzędowy Kuratorium Okręgu Szkolnego Lubelskiego” w przeglądzie czasopism wyliczał nazwiska piszących w “Kamenie”, wspominał o przekładach z poezji zachodnioeuropejskiej i słowiańskiej i dodawał: “Czytam i przecieram oczy. Żeby dziś w epoce zwariowanej sportomanii, pogoni za karierą, bezrobocia i kryzysu, słowem w dobie “życiowego stosunku” do każdego zagadnienia, garstka zapaleńców porwała się na rzecz tak nieżyciową jak wydawnictwo pisma poświęconego pięknu i poezji - i to gdzie? w Chełmie, niewielkim mieście, - to się prawie w głowie pomieścić nie chce”.

Ukazała się recenzja i w tygodniku akademickim “Dekada”, i w “Walce”, i w

“Ilustrowanym Kurierze Codziennym” pt. Kebys'bol, hlúpý med'ved', w mateczniku sedel... i najpoważniejsza w lwowskich “Sygnałach”, piśmie literackim o dwa miesiące młodszym od “Kameny”, miesięczniku wydawanym w formacie gazetowym a redagowanym żywo i interesująco, które do wad naszego pisma zaliczały “tę część wierszy, które budziły swym poziomem zastrzeżenia [...]”. “«Kamena» - pisał recenzent - zasługuje na lepszy los, niż na to, aby stała się organem bardzo problematycznego artystycznego życia prowincjonalnego i małego bądź co bądź miasta, jakim jest, mówmy jak chcemy - Chełm. To nie jest teren jej działania i zasięgu, który może stać się z pożytkiem - terenem ogólnopolskim. «Kamena»

powinna przeto zrezygnować z więcej niż problematycznych ambicji regionalnych i stać się miesięcznikiem poetyckim ogólnopolskim. [...] Zaletą pisma było uwzględnianie twórczości słowiańskiej a często i światowej. Inna rzecz, że przekłady z tych “literatur nie zawsze były na poziomie”. Następnie recenzent omawiał

“doskonały numer” mickiewiczowski. “Druk bardzo nieporządny. No ale trudno.

Rozumiemy, że w warunkach, w których się znajduje [pismo] ciężko o lepszą szatę graficzną i lepsze maszyny. A szkoda, bo obniża to reprezentacyjną zewnętrzną szatę poważnego i potrzebnego a coraz lepszego pisma”. Artykuł kończył się “z okazji skromnego jubileuszu dziesiątego numeru «Kameny» tradycyjnym zawołaniem - Ad multos annos”.

Z wielu listów związanych z tych okresem przytoczę tu fragmenty paru. Oto autor jednego z nich pisał: “Dość chyba niespodziewanie posyłam «Kamenie» wiersz [...], przychodzi od człowieka mało znanego. «Kamena» stała się teraz poetycką Mekką. W ślad braci starszych wędruję - w ten oto sposób tłumaczę i pomysł posłania wiersza i

tego listu. Pomysł przyszedł dziś, chwaliłem się nim Janowi Kottowi - wyraził obawę, że wiersz pójdzie w kolumnie najmłodszych, jako iż nas wszędzie chętnie za bardzo młodziutkich poczytują i klepią po łopatce”. “Nas” - autor listu, Włodzimierz Pietrzak, ma na myśli grupę poetycką przy Klubie Artystycznym “S”, do której należał m. in.

również Jan Kott i Ryszard Matuszewski. Ich debiut poetycki - wspólny tomik wierszy omawiał -zw- (Waśniewski) w nrze 5 “Kameny”. Obawy, że ,.wiersz pójdzie w kolumnie najmłodszych”, okazały się niesłuszne: drukowaliśmy bez żadnych zastrzeżeń utwory wszystkich trzech S-istów, ale najwięcej Włodzimierza Pietrzaka, z którym pozostawałem w korespondencji. Któż mógł przewidzieć jego bohaterską śmierć po latach dziesięciu w powstaniu warszawskim!

Kiedy przygotowując numer mickiewiczowski zwróciłem się do Jana Nepomucena Millera, autora przed kilku laty wydanej, rewizjonistycznej książki Zaraza w Grenadzie, z prośbą o artykuł do tego zeszytu, związany z Panem Tadeuszem, otrzymałem od niego list, w którym m. in. pisał: “Artykuł o Mickiewiczu chętnie napiszę i prześlę Panu przed 10 maja. «Kameną» natomiast pozwolę się sobie zająć w jednym z felietonów krytycznych. Pomimo pewnego przeładowania liryką pismo jest b. ciekawe i godne najgorętszego poparcia. W Warszawie jest mało znane”.

A Czernik w czerwcu prosił o “przyjęcie gratulacji z powodu szczęśliwego zakończenia jednorocznej kampanii. Numer mickiewiczowski «Kameny» jest godnym zamknięciem roku i zdaje się jedynym poważnym uczczeniem stulecia w prasie literackiej. Proszę mi wierzyć, że «Kamena» jest już obecnie pierwszą pozycją w

«bieżącej» historii literatury, mimo wszystkich jej braków (bo i te są). Jest to faktem, z którym - niestety - długo jeszcze wszystkie nasze oficjalności literackie nie będą mogły się pogodzić - i nie będą mogły zrozumieć, jak nie rozumie tego Chełm. Chełm można by ostatecznie usprawiedliwić, ale paradoksem jest, że nie ma tysiąca złotych na utrwalenie bytu tego pisma. Podobne pismo, wyłącznie poezji oddane, chciałem założyć u siebie, w Ostrzeszowie, niestety nie mogę pokonać pierwszych trudności -po prostu z -powodu braku kilkuset złotych. Cieszę się, że Pan umiał to zrealizować.

Jeżeli uda się jednak i moje pismo uruchomić, sądzę że będziemy się uzupełniać”.

Była to zapowiedź mającego się ukazać w niespełna rok później miesięcznika

“Okolica Poetów”.

Muszę tu wspomnieć jeszcze o jednym liście, który otrzymaliśmy w grudniu 1933 r.

po ukazaniu się numeru 4. Było to pierwsze oficjalne pokwitowanie “akcji”

słowiańskiej “Kameny” W liście z nadrukiem Vyslanectvi Československé Republiky ve Varšav? poseł (nazwisko nieczytelne) dziękował “za nadesłanie ostatniego numeru czasopisma Sz. Pana, w którym opublikowane jest doskonałe studium p.

Antoniego Madeja Współczesna liryka słowacka. Poselstwo z zadowoleniem przyjmuje do wiadomości to zainteresowanie czasopisma WPanów literaturą czechosłowacką w ogóle, a słowacką w szczególności i ceni bardzo te dążenia, gdyż właśnie zbliżenie kulturalne jest najlepszym przygotowaniem i drogą do poznania i prawdziwego zbliżenia obu narodów i państw”.

XI. LWOWIACY

Wakacje oczywiście spędziłem w Zakopanem. Wracałem przez Lwów, bo zależało mi na tym, aby zetknąć się bezpośrednio z młodymi Iwowiakami, wydającymi o dwa miesiące młodsze od “Kameny” - “Sygnały” i nawiązać współpracę z nimi a dzięki ich znajomościom i z literatami ukraińskimi.

Tadeusza Hollendra znałem z korespondencji i miałem jego adres. To dzięki niemu otrzymałem materiały od Ukraińców do numeru mickiewiczowskiego. W jednym z listów zapraszał mnie, abym go odwiedził. “Lwów jest bardzo gościnny i miły.

Przyjmiemy Was z otwartymi rękoma”.

Godzina nie była taka wczesna, kiedy zadzwoniłem do mieszkania jego rodziców.

Otworzył mi niezbyt urodziwy, ale sympatyczny chudzielec w pidżamie. Ubrał się prędko i poszliśmy na śniadanie do George'a. Tam poznałem prozaika Mariana Promińskiego z wąsikami ŕ la Menjou i jeszcze paru sygnalistów. Nie pamiętam, czy był między nimi Karol Kuryluk. W każdym bądź razie nie było tam najbardziej lirycznego z młodych lwowiaków - Stanisława Rogowskiego, którego wiersze pokazywał mi Hollender i o którym wyrażał się z ogromnym uznaniem. Gawędziliśmy o “Kamenie” i o “Sygnałach”, o mającym się ukazać z okazji Targów Wschodnich powiększonym ich numerze, o projektowanym w pierwszych dniach listopada wielkim zjeździe młodej prozy literackiej i poetów prowincjonalnych (tj. nie z Warszawy), na który i mnie zapraszano. Program Zjazdu był bardzo urozmaicony: projektowano urządzenie dwóch wieczorów autorskich, wspólne obiady, bankiet. Listopadowy numer “Sygnałów” miał być w całości poświęcony tym sprawom.

Starszy od lwowiaków o lat kilka, czułem się jednak w ich towarzystwie dobrze. Mieli chłopcy humor. Żywy, bojowy i dowcipny Hollender zachowywał się w kawiarni prowokacyjnie. Aby szokować gości siedzących przy innych stolikach, zgrywał się na młodzieńca o nienormalnych popędach i głaskał czule rękę jednego z kolegów, patrząc na niego znacząco. Bawił się przy tym doskonale. Wiedziałem, że zachowanie jego nie ma w rzeczywistości żadnego uzasadnienia, nie rozumiałem więc tej dziecinady. Zresztą lwowiacy łączyli właściwy temu miastu humor z powagą, gdy wypowiadali się na temat swoich planów literackich czy uzewnętrzniali swoje zapatrywania społeczne i polityczne. Na ogół poglądy mieli lewicowe, zwłaszcza Hollender, czemu w późniejszej swojej twórczości, zwłaszcza w satyrze, dawał często wyraz, drukując w późniejszych “Sygnałach” swoje antyhitlerowskie filipiki. Ale tymczasem było to jeszcze pismo dość umiarkowane, utrzymujące się dzięki mecenatowi zamożnej Stanisławy Blumenfeldowej, przystojnej pani, którą mi dyskretnie pokazano w kawiarni. Nie byłem oczywiście zorientowany w stosunkach panujących wśród sygnalistów, jednak z pewnych półsłówek i aluzyj, bo hamowali się przy mnie, wyczułem, że nie ma wśród nich absolutnej harmonii, że są jakieś tarcia.

Rzeczywiście. Reprezentacyjny lwowski numer “Sygnałów” zawierał oświadczenie Hollendra, że wystąpił z redakcji i w piśmie nie było żadnego jego utworu. Wkrótce pisał do mnie: “Z «Sygnałami» rozstałem się definitywnie. Nie chciałem odpowiadać

za rzeczy, które robiono tam pod moją firmą, na której zależy mi jednak trochę [...].

Żal mi trochę pisma, w które włożyłem tyle energii, jak planów, które miałem, a które musiałem porzucić, ale z drugiej strony dziś dopiero rozumiem błogosławieństwo zupełnego spokoju, kiedy nie ciąży na mnie żadna odpowiedzialność i obowiązek, kiedy mogę oddać się samemu sobie, nie rozdrabniać czasu, którego nie miałem podczas pracy w «Sygnałach» za wiele nigdy”.

I z miesięcznikiem tym, który wychodził jeszcze przez dwa miesiące (ostatni nr 13 -listopadowy). Hollender nie współpracował. Dopiero po roku z górą, w lutym 1936 r., wznowiono “Sygnały”, które Karol Kuryluk podpisywał nie tylko jako redaktor, ale i wydawca. Było to już pismo wyraźnie lewicowe, o charakterze ogólnokrajowym, oczywiście nie obeszło się w nim bez Hollendra. Przez te nowe “Sygnały”, które później stały się dwutygodnikiem i których ostatni numer poświęcony kulturze białoruskiej ukazał się na krótko przed wybuchem wojny, przewinęły się chyba wszystkie najwybitniejsze pióra postępowe w Polsce.

A z Hollendrem zetknąłem się osobiście raz jeszcze, i to raz ostatni, w Chełmie, w tragicznych dniach wrześniowych.