• Nie Znaleziono Wyników

BOLESŁAW LEŚMIAN 1878-1937

Pieśń “od wnętrza zieloną, a po brzegach kwiaciatą” wyśpiewał upiór dębowy samemu Bogu, kiedy zstąpił do wiejskiego kościoła na wysłuchanie jej i pogrążenie się w niej swą bezkresną duszą i swym bożyściejącym jestestwem. Pieśnią od wnętrza zieloną, bo zieleń to symbol bytu samego w sobie, niepoznawalnego pod pianą zjawisk, pieśnią zatem pełną metafizycznych dociekań, mitotwórstwa i zamyśleń nad istotą świata i rzeczy, a zarazem kwiaciatą, bo strojną w niebywały przepych słowa, barwy, kształtu i dźwięku, jest twórczość Bolesława Leśmiana w okresie najwyższego jej szczytu, kiedy tworzył Łąkę, największe osiągnięcie artystyczne polskiej poezji powojennej. To, co ją poprzedza, twórczość lat młodych, zebrana w ogłoszonym przed wojną Sadzie rozstajnym, jeszcze dość ścisłymi węzłami związane z okresem, w którym powstało, a więc z okresem Młodej Polski, dobą symbolizmu i modernizmu, w szczególności z miriamowską kaplicą czystej sztuki, z “Chimerą” i jej programem artystycznym. Ale i tutaj już nawet, po głębszym wniknięciu w nie dość może jeszcze skrystalizowaną ale odrębną postawę poetycką Sadu rozstajnego, ujawniają się zarysy konstrukcji poetyckiej późniejszej Łąki, jedynie talent poetycki Leśmiana okrzepnął potem znakomicie, koncepcje metafizyczne nabrały wyrazistości i spoistości, jednocząc się przy tym w swoistą całość, dla której odrębność treści i formy przestaje istnieć, bo rozpływa się w harmonijnym zespole wszystkich czynników, składających się na jedność dzieła poetyckiego: z językiem, ze stylem, z owym przedziwnym słowotwórstwem Leśmiana i pełnią ekspresji poetyckiego wyrazu.

W Łące zatem dopełnia się całkowicie świat poezji Leśmiana, a jest to świat mitu, wyłoniony z kopulacji realizmu tęgiego, okrzepłego, umiejącego słowem twórczym wszystko wyrazić, uwypuklić, udźwięcznić z myślą nastawioną na istotę bytu, na proces mijania, na fantomy kategorii czasu i przestrzeni, na rozdział i rozgraniczenie bytu i niebytu. Wędruje więc poeta topielec zieleni - “z obłoków w obłoki”, bowiem

“zapragnął w niecierpliwej żałobie zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie”.

Ale jest jeszcze drugi aspekt tej twórczości, zapatrzonej w niepojętość wszystkoobejmującej zieloności. W świecie zjawisk i rzeczy mieszka wszak niepojęte, skurczem rozkoszy oszołamiające szczęście człowieka, szczęście każdej bytującej istoty, szczęście pełne piękna, bo bogactwem form i przepychem barw, kształtów “i dźwięków roi się świat zjawisk, ale i grozy, bo je lada moment może skrócić śmierć, czyhająca pod każdą niemal jagodą, śmierć, w której stronę popycha istność każdą irracjonalna, ślepa żądza przemian. I oto z tego aspektu na świat, z tych rozległych perspektyw życia, śmierci i bytu wyłania się wspaniała operująca wszelkimi środkami dostępnymi poecie, dla którego słowo jest naczelnym środkiem ekspresji artystycznej, deskrypcja świata, wszechstronna, niebywale bogata opisowość Łąki.

Niektóre z cech głównych Łąki nabierają jeszcze większego znaczenia przy rozważaniu Napoju cienistego, ostatniego za życia ogłoszonego tomu poezji. Nad innymi bowiem motywami, nad innymi pomysłami i wątkami panuje i w Napoju cienistym świat mitu, mitotwórstwo, demonologia poety, który przekształca w

szeregu poematów dawne, lub tworzy nowe mity. I tu także metafizyczna myśl poety chce się przedrzeć poza dostępne ludzkiemu myśleniu kategorie, ale czyni to z jeszcze większym natężeniem, pragnąc przedostać się tam, gdzie jest “możliwość innej jawy niż jawa istnienia”, nie ochrzczona słowem czy pojęciem, bezczłowiecza bezdeń, pozarealność. I tu także z większą tylko wyrazistością poeta tworzy pod obsesją czasu, pod persewaracją mijania i tutaj też geneza fascynującego, uroczego słowotwórstwa poety, ów zaborczy, zachłanny stosunek do słowa skonfrontowanego najściślej z treścią pojęciową, którego samoistność, samowystarczalność, pełna autonomiczność znamionuje najdobitniej swoistą, osobliwą postawę poetycką Leśmiana.

I jest jeszcze jeden przedziwny zarysowany już w Łące ale w Napoju cienistym zdecydowanymi liniami wyznaczony horyzont tego ostatniego etapu twórczości wielkiego poety. Życie osobnicze człowieka w miazdze okalającej je rzeczywistości trwające, cykl istnienia musi się dopełnić. Tragizm osobniczy bytu jednostki, tragizm skończoności, śmierci i zatraty wyraża się tutaj dwoma ewentualnościami!

rozwiązań. Czyżby życie za grobem? Błahe, szare, wypełzłe i coraz bardziej zatracające się istnienie świadomości z jałmużny doznań ziemskich, świat zagrobowy, cmentarny? Cierpkim humorem, swoistą groteską odznaczają się wiersze zrodzone z takiego ujęcia śmierci, poezje, tchnące wonią kwiatów cmentarnych, wieńców nagrobnych, palących się, świec, butwienia i gnicia. Ale droga od tych przejmujących o śmierci rozważań wiedzie jeszcze indziej i że tak rzec wyżej. Wobec wiekuistego, nierozwiązalnego, powszechnego a tym samym nieistotnego tragizmu śmierci - tragizm jest stanem wyjątkowym - może narodzić się humor ostatecznych przezwyciężeń. I rozwiązuje się zawiązana tragicznym węzłem historia dwóch Maciejów - w ostatnim poemacie przedśmiertnego zbioru - w komedię ostatecznego zwycięstwa przez śmierć:

“Rzekł jeden: Noc nadchodzi. A drugi rzekł: Dnieje”.

*

*        *

Tak zatem dwoma możliwościami rozwiązań: nocą i dniem zamyka się wspaniała twórczość poetycka Bolesława Leśmiana, jednego z największych poetów polskich, poety, jak trafnie zauważono w jednym ze wspomnień pośmiertnych, absolutnego, jednego z najdoskonalszych oddaleńców, od którego nikt lepiej, a mało kto równie pięknie, potrafił wyrazić to niepojęte szczęście, jakie mówiąc Jego słowami spływa na człowieka, kiedy “dłonią Boga szukającą natrafi na gniazdo ptasie lub kwiaty jaśminu”.

 

R. V nr 5

O POECIE

Łamałem właśnie w drukarni gazetę, kiedy przybiegł chłopiec:

- Telefon do pana...

- Kto mówi?

- Ten pan nie chce powiedzieć swego nazwiska.

Zaintrygowany podszedłem do telefonu. Była to rozmowa rzeczywiście pełna niepokoju. W słuchawce usłyszałem głos niski, melodyjny, jakby z lekka zasmucony.

- Pan Domiński? Mówi Bronisław Michalski, ale cóż, ja pana nie znam, pan mnie nie zna... - Po tych słowach nastąpiła cisza. Gdzieś w nieznanym punkcie miasta Bronek, uwieszony przy aparacie, raz i drugi ciężko westchnął. Musieliśmy się jednak jakoś poznać. Opisał mi swój dokładny wygląd. Kiedy w kilkanaście minut później spotkaliśmy się w mieście, byłem z lekka nim onieśmielony. Bronek, o którym w Lublinie chodziły legendy, o którym toczyliśmy niejednokrotnie długie rozmowy, Bronek od dawna narysowany w mojej wyobraźni, odbijał zupełnie jaskrawo od Bronka żywego, realnego, ściskającego w tamtej chwili moją dłoń. Spod okrągłego kapelusza patrzyły na mnie bez cienia niepokoju piwne, wesołe oczy. Na twarzy jego grał lekki uśmieszek. Tamten pierwszy strach z przestrzeni między telefoniczne j zginął bezpowrotnie. W parę godzin później byliśmy już zażyłymi przyjaciółmi. Bronek przyjechał do Warszawy. Miał szerokie plany. Każdy kieliszek odsłaniał coraz szersze, coraz bardziej jasne horyzonty. W pewnej chwili złapal mnie za rękę:

- Wiesz, muszą sprowadzić do Warszawy Samuelka. Będę go utrzymywał. I Kazia Wójcika - dodał po chwili - co oni będą robili w tym Lublinie...? Rozpiją się tylko z nudy. Podszedł kelner i wytrząsaliśmy z kieszeni ostatnie monety na zapłacenie rachunku. Bronek był wiecznym fantastą. W latach następnych, gdy zamieszkał z nami, poznawaliśmy Jego nagłe emocje, olśnienia, pomysły. Żył chwilą. Porywały go światy nierealne, marzenia dalekie. Niesłychana wrażliwość podsuwała mu ciągle nowe pola widzeń, odsłaniała przed koncepcje niemożliwe do spełnienia, ale mające jakiś czar magiczny. Jego humor, ujmujący sposób obejścia, serdeczność sprawiały, że wszyscy go lubili, otaczali szczerą przyjaźnią. Miał szczęście do ludzi. W sobie tylko wiadomy sposób umiał zjednywać świat. Ale obok pogody uśmiechów, prócz cygańskiego romantyzmu, tkliwych i sentymentalnych nastrojów, które wywoływał, były w nim inne sprawy, groźne, tragiczne.

Nie zapomnę nigdy tej sceny, jak raz przyszedł do mnie Stasio Piętak, prosząc, bym mu pomógł Bronka zaprowadzić do domu. Siedział w jakiejś podrzędnej knajpie kompletnie nieprzytomny. Zrobił na mnie wówczas wstrząsające wrażenie. W tamtej chwili pojąłem, że przyczyny pijaństwa Bronka wywodzą się z głębokich urazów psychicznych. Ta twarz zazwyczaj młoda, piękna, postarzała nagle, wykrzywiona grymasem bólu. W oczach czaiło się zwierzęce przerażenie. Ręce bezwładnie opuścił na stół takim gestem, jakby spadł nań niespodziewany cios i znikąd już nie mógł oczekiwać ratunku. W tym stanie obnażenia wewnętrznego szło od niego wielkie cierpienie. To nie był człowiek pijany.

Po raz pierwszy pomyślałem wtedy o nim inaczej niż się myśli o miłym przyjacielu.

Przed kilkoma dniami, w Dzień Zaduszny, z Wacławem Iwaniukiem pojechaliśmy na cmentarz odwiedzić mogiłę Bronka. W długim szeregu grobów ten jeden wydał się nam najbardziej opuszczony. Z kamiennych płyt, z kopców ziemi, szły łuny świateł, wieszając się obnażonych gałęzi drzew, czerwieniąc szumiący jesienią na ścieżkach liść. Wszędzie było pełno ludzi. Tablicę na grobie z nazwiskiem Bronka zmyły deszcze trzech lat. Znać na niej tylko niektóre litery.

Jak za życia był samotny mimo wszystko, tak i na cmentarzu czas począł zacierać ślady po jego istnieniu. I właśnie z tym się najtrudniej pogodzić. Wśród naszego pokolenia poetów mało było i jest takich, którzy by jemu mogli dorównać. Krytyka reklamująca z nadmiernym hukiem utwory w wielu wypadkach bardzo mierne, milczeniem zasypała jego pośmiertny tom wierszy. Ukazało się zaledwie kilka recenzyj i garstka wspomnień ogłoszonych w rocznicę jego zgonu po czasopismach przez najbliższych przyjaciół. A przecież Michalski był dużą indywidualnością poetycką. Wiersze Bronka nie potrzebują naszej koleżeńskiej legitymacji. Ich piękno do czułego czytelnika mówi samo przez się w sposób urzekający. Sam siebie nazywał czarodziejem ciszy i smutku, piewcą kwitnienia i śmierci. Śmierć w tych wierszach, gorzka konieczność przemijania mają metafizyczny wymiar. W spokojnych, opanowanych rygorem formalnym strofach tętni straszliwy żywioł, który latami całymi rozdzierał jego życie, aż je sprowadził ku dobrowolnej zagładzie.

Bronek był typem liryka prezentującego najczystszą, a zarazem najbardziej autentyczną poezję. Każde niemal słowo, każdy spadek zdania tkwił w głębokich, niefałszowanych źródłach przeżyć. Być może dlatego, że poezję nierozdzielnie związał z życiem, skończył tak tragicznie. Liryka była dla niego powołaniem wielkim i bezinteresownym. Jedyną, najwyższą wartością. W czasach dzisiejszych pełnych chaosu, gdy wzajemna nienawiść narodów zbroi społeczeństwa w hasła wzywające do walki człowieka przeciw człowiekowi, gdy sprawa sztuki przeniesiona została na daleki plan, on ze swoją naturą bluszczowatą, z temperamentem cygana-artysty, musiał zginąć. Może w naszej rzeczywistości był człowiekiem zbyt słabym, aby zapewnić sobie egzystencję. O tym myślałem stojąc nad jego mogiłą w trzecią rocznicę śmierci.

Ale myśleć tak nie można. Krytycy powinni wziąć do ręki tom wierszy Bronisława Michalskiego Spotkanie z brzozą. Ich rzeczą jest poznanie Michalskiego, uprzystępnienie tej przejmująco pięknej poezji czytelnikowi.

Byłby to jeden z czynów prawdziwie pożytecznych i pozytywnych.

 

R. VI nr 3-4