• Nie Znaleziono Wyników

POECI  LUBELSZCZYZNY 1

Gdy myślę o właściwościach “klimatu poetyckiego” Lubelszczyzny, przypominają mi się utyskiwania “szlachetnie urodzonego, zacnego i uczonego rycerza Imć Pana Filipa Sidney'a”, który na krótko przed Miltonem i Szekspirem zastanawiał się, czemu Anglia “stała się tak surową macochą dla poetów, którzy z pewnością geniuszem swoim przewyższają wszystkich innych, albowiem wszyscy inni z nich biorą początek”. Podobny okres nieprzychylności społecznej dla poetów, zresztą powszechnej dziś w Polsce, przejawia się w Lubelszczyźnie w specjalnie ostrej pod niektórymi względami postaci. Sprzyja temu brak poważniejszej tradycji poetyckiej, koniecznej dla powstania atmosfery zrozumienia, czym jest i jaką funkcję wypełnia poeta. W przeciwnym wypadku współżycie poety ze społeczeństwem nabierze charakteru nieporozumień, i łatwo może się zdarzyć, że społeczeństwo, jak niegdyś w Anglii Sidney'a, okaże się dla poety naprawdę “surową macochą”. Współcześni poeci Lublina zapoczątkowują dopiero przyszłą tradycję nie bez bolesnych dla siebie doświadczeń. Może w innych okolicznościach doświadczenia te byłyby mniej dramatyczne. Ale lubelski świat poetycki pozostaje pod wpływem ducha szlachetnej żeromszczyzny, prowadzącej do nieuniknionego konfliktu z otyłym płazowatoścłą społeczeństwem.

Mówiąc o braku tradycji poetyckiej w Lublinie, nie zapominajmy jednak o długoletniej, niemal jedynej przez lat z górą trzydzieści przedstawicielce poezji w Lublinie, p. Franciszce Arnsztajnowej. Ten odosobniony przykład, nawet w połączeniu z szybko zapomnianym poetą przedwojennym Janem Iwańskim (autorem tomu wierszy: Wśród życia dróg) nie daje jeszcze tradycji. Mowa o poetach lubelskich w liczbie mnogiej dotyczy może tylko okresu powojennego.

2

Z przyzwyczajenia mówi się o odwiecznej walce obozu młodych z obozem starych.

Poetycki Lublin zaczyna budować swoją tradycję od znamiennego współdziałania tych odległych od siebie światów. Jeden z najpotężniejszych mitów twórczych kultury zachodniej, mit przeszłości, połączył w przychylnej współpracy przedstawicielkę dawnej poezji p. Arnsztajnową, z najtęższym reprezentantem awangardy, Józefem Czechowiczem. Maleńka książeczka pt. Stare kamienie jest u nas chyba jedyną tego rodzaju “arką przymierza”.

Franciszka Arnsztajnową, jako autorka dwóch serii poezji, posiada znaną pozycję w grupie poetów Młodej Polski. W okresie wojny poetka występowała w roli barda polskiego czynu wojennego. Rezultatem tego był wydany w 1924 roku zbiorek wierszy Archanioł jutra. W ostatnich latach wiecznie młody duch poetki wykazał swą żywotność trzema tomikami wierszy pt. Odloty, Duszki i wymienione już Stare kamienie”. W Odlotach, które zawierają utwory z lat 1902-1926, poetka wyraża takie życzenie: “Z pyłu i słońca ulepię światy, styl - niby lubelskiej izby”. Lecz świat

Odlotów ulepiony jest właściwie z glinki młodopolskiej, z barwnego, soczystego, urodzajnego lessu, dającego nie byle jakie gatunki pszenicy. Ziarna tej złocistej pszeniczki przedwojennej, dziś już na ogół niejadalnej, doskonale przechowały się w Odlotach. Książkę należy traktować jako summariusz, zamykający dłuższy okres twórczości poetki. Cytowane wyrażenie o stylu lubelskiej izby stosuje się raczej do następnych wydawnictw. W Duszkach poetka wyzwala się spod sugestii młodopolskiej. W tych wierszykach, przeznaczonych dla dzieci, spotykamy piękne fragmenty wyzwolonej z niewoli poezji. Taki jest np. wiersz Żniwo. Zapowiedź zainteresowań regionalistycznych urzeczywistniła się w Starych kamieniach, w których poetka wyraziście podkreśliła swą łączność duchową ze współczesnością, przedstawiając język poetycki dzisiejszy, uwolniony od anachronizmów młodopolskich.

3

Historię poetyckiej Lubelszczyzny w liczbie mnogiej otwierają dwaj poeci, raczej przygodnie z samą stolicą regionu związani: - Kazimierz Andrzej Jaworski i Tadeusz Bocheński.

K. A. Jaworskiego prześladuje początkowo jakby kompleks niższości. Może być doskonałym przykładem dla znanej tezy Benedetta Croce “każdy jest poetą”. Czuje się poetą w krainie swoich marzeń na jawie, w samotnym zetknięciu się z przyrodą wiejską lub w obliczu gór. Pod wpływem takich “freudowskich” nastrojów poeta oświadcza: “nie jestem poetą” lub usprawiedliwia się: “wybaczcie mi wielcy i sławni poeci, że obok was dziś staję ja - poeta lichy”. Wyszczególniony kompleks łączył się początkowo ze swoistym werteryzmem i refleksami przedwojennego dekadentyzmu.

W rekonstrukcji przemian poetyckich Jaworskiego szczególną uwagę należy zwrócić na przymierze poety z górami. Świat górski przyniósł poecie potwierdzenie postawionej na początku Croce'owskiej tezy. “Tutaj wszyscy są poetami, tutaj wszystko liryką tchnie i serce dzwoni wierszami, kiedy człowiek po skałach się pnie”.

Tam poeta rozstaje się z poprzednią niekonsekwentną melancholią i młodopolską tęsknotą do śmierci, poznaje wieczność, pragnie przezwyciężyć czas i trwać.

Światopogląd poety nabiera wyrazistości (Więcierze). Poeta czuje się maleńkim kosmosem, który chciałby rozszerzyć i narzucić nie-niewolniczo światom innym.

Program barwny i mozaikowy: nieco trubadurska rycerskość i russowski kult pierwotności, rewolucjonizm i wagabundyzm, republikanizm i socjologizm, panteizm i geografizm znaczą się jak złocone płytki, z których się składa oblicze poety. Jest to mozaika więcej przyswojonych, niż samodzielnie wydobytych barwności, jako wyraz okresu przejściowego, okresu zbliżenia się do selekcji. Wszystko to zresztą pochodzi jeszcze z okresu sprzed 1932 roku, kiedy w poezji naszej było najbardziej płazowato i ciemno. Zwraca uwagę wcześnie zaznaczona skłonność do autentyzmu oparta na mocnym murze przeżyć młodości i dzieciństwa. Skłonność ta przyniosła najpiękniejszy w pierwszym tomie wiersz Do rodzinnego miasta, a ostatnio niepospolity w zespoleniu “prawdy treści” z “prawdą formy” wiersz Wtedy. Osobną kartę w twórczości Jaworskiego zajmują przekłady z poetów rosyjskich, zwłaszcza przekład wierszy Jesienina zdobył sobie powszechne uznanie. Obecnie gdy nad poezją naszą unoszą się pierwsze oznaki odrodzenia, idącego od dołu, Jaworski

przyjął na siebie ciężar przedstawicielstwa idących przemian, - jako redaktor

“Kameny” symbolicznie prawie w przedziwnej przypadkowości umiejscowił stolicę odradzającego się państwa poezji polskiej w prowincjonalnym Chełmie.

Tadeusz Bocheński jest autorem m. in. prawie zapomnianej już Mojej kantyczki.

Kantyczka ta pełna świeżości, w miniaturowych, ładnie zestawionych obrazeczkach jest wyrazem łagodnego, uśmiechniętego, powolnego wyzwalania się z konwencjonalizmów poetyckich. Bocheński właściwie nie zrywa z niczym, ale chętnie przyjmuje cudze wynalazki, oryginalnie rozmieszczając je w wierszu, czasami niespodziewanie, jakby chciał wywołać dysonans. Liczne uwarstwienia, trochę beztroskie chwytanie się różnych manier daje w rezultacie jakąś smaczną marmeladę poetycką, mimo podkreślonych zależności niekoniecznie epigońską.

Szkoda, że poeta nie wypracował ostatecznie własnego stylu, którego zalążki tkwią w każdym wierszu. Bocheński jest poetą słonecznym, poganinem w każdym calu.

Charakteryzują go: słowiańskość i tatrzańskość, balladowość i orlandowość, erotyzm i nudyzm - wszystko w słońcu. Wyjątkowo spotykany poeta, który nie reprezentuje ani cienia niepokojów metafizycznych. Oczywiście taki poeta nie wyśpiewa pieśni bohaterskiej, ani rapsodu o charakterze społecznym. Bocheński widocznie odczuwa tę właściwość, pozostając ciągle poetą osobistych miniaturek* .

___________________

* Mówiąc o twórczości Tadeusza Bocheńskiego należałoby jeszcze podkreślić jego piękne przekłady z poezji greckiej (Tarcza Heraklesa Hezjoda, Hymny Homera) oraz francuskiej (gotowy do druku tom sonetów Heredii). Przyp. Red.

4

Dalszym szczeblem narastającej stopniowo drabiny “poezji lubelskiej” stała się grupa, skupiona przy czasopiśmie “Reflektor”. Czasopismo należy zaliczyć do efemeryd, lecz nie pozostało bez znaczenia, jako wyraz startu kilku mocno ukonturowanych poetów.

Przede wszystkim wysuwa się na czoło najtrudniejszy do scharakteryzowania Józef Czechowicz. Przy pierwszym zetknięciu Czechowicz wydaje się poetą mglistym, lecz wkrótce to wrażenie okazuje się złudzeniem. Może nadmieniona pozorna mglistość wynika ze swoistego daru poety zestawiania takich zjawisk, których w zwykłych, codziennych myślach nie łączymy. W istocie rzeczy Czechowicz jest typem poety o głębokiej filozofii natury. Jest w nim coś z jońskich metafizyków, jakieś połączenie heraklityzmu z pitagoreizmem. Zwłaszcza ten “pitagoreizm” jest może najbardziej charakterystyczną właściwością poety. Już w Inwokacji do pierwszego tomu widzimy tę znamienną “metafizykę” w postaci śmiało stawionych tez, szkicowanych praw, określanych norm i kult cyfry. Początkowo ten mistycyzm jest raczej werbalny, zewnętrznie programowy, ale stopniowo pogłębia się, przechodząc coraz bardziej od zewnętrznych zaznaczeń do istotnego wnętrza wiersza, zaczyna stawać się samym wierszem. Od cyfry i liczby przechodzi do śpiewu i muzyki. Ostatni tom w błyskawicy jest już rodzajem poetyckiej “liry kosmicznej” lub “harmonii sfer”. Ta znamienna ewolucja w kierunku coraz bardziej zorganizowanej, świadomie na liczbie opartej muzyczności jest już skończonym systemem. Może nawet sugestia liczby muzycznej posunęła się do pewnej jednostronności, widocznej zwłaszcza w motywice erotycznej

ostatniego tomu. Pod przewagą tej sugestii skrywają się, zapewne chwilowo, ciekawie i charakterystycznie początkowo rysujące się niepokoje społeczne na rzecz roztargnień metafizycznych. Poeta o wielkim bogactwie asocjacji. Właściwe tego rodzaju poetom skłonności teriomorficzne przybierają u Czechowicza rzadko spotykaną postać, którą można by określić jako zoologizm tragiczny. Dręczące zagadnienie śmierci ilustruje sobie poeta na przykładach tragedii zwierząt i w bezwzględnym fatalizmie tego zjawiska odkrywa dla siebie pesymizm religijny.

Potrzeba kultu znalazła przepiękny wyraz w liryzmie matriarchalnym, zazwyczaj rzuconym na tło śpiewnej sielanki. Warto podkreślić niespotykane w tych warunkach skąpstwo poety. Ale nie namawiajmy go do inflacji. Czechowicz posiada najbardziej prostą drogę j swego rozwoju poetyckiego, co należy dziś do rzadkości. To niemal wyjątek - taka linia, biegnąca bez załamań od chwili startu.

Z “Reflektorem” złączone są również początki Konrada Bielskiego. Niestety poeta ten, ogłosiwszy sporo wierszy w czasopismach, nie zechciał zebrać ich w wydaniu książkowym. Pozostaje więc niedostępny. Pierwsze jego kroki scharakteryzował Czechowicz w Kamieniu.

W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra winem przez wino na winie po niebie.

Nie wiem, jak rozwijała się w wierszach wyrażona w cytacie skłonność poety do wizji, opartych na winie i alkoholu. W poznanych przygodnie wierszach mogłem stwierdzić rodzaj mrocznego i złotego bizantynizmu, to jakiś alchemiczny barwistan, to balladowy fakiryzm. Na podstawie tych spostrzeżeń wnioskowałbym, że Bielski jest typem powojennego Micińskiego. Szczupłość obserwacji nie pozwala mi jednak twierdzić tak bez zastrzeżeń. Szkoda, że Bielski jest takim kryjakiem.

Wreszcie warto wspomnieć o złamanym piórze Stanisława Grędzińskiego. Jego debiut Parabole posiadał wprawdzie wszystkie extraordynaryjności młodzieńczego nowatorstwa - papierowe draperie egzotyzmu, bezpodstawny geografizm, quasi-poe'owską fantastykę, nadzwyczajności seksualne - ale to nagromadzenie

“okropności” świadczyło również o pewnym rozmachu, który skierowany na właściwą drogę nie byłby zapewne bez znaczenia. [...].

 

6

Znacznie odmiennym typem jest Antoni Madej. Należy do tych nierzadkich obecnie poetów, którzy nie poddają się niepokojom metafizycznym. Wierząc, że w każdym

atomie ziemi zamknięty jest pełny sens kosmiczny, a zespół dramatycznych zjawisk, dany naszym oczom, wynika ze spełniania się wyższych nakazów, Madej zwraca się raczej w kierunku “marzeń na jawie”, szukając szczęścia dla siebie w widzialnym, namacalnym świecie “na łonie przyrody” lub w otoczeniu najbliższych ludzi.

Metafizyka jest dla niego księgą zagadnień nierozwiązalnych, regionem wielkich i niezbadanych liczb. Poeta nie widzi w swych możliwościach siły, którą mógłby mierzyć głębię bytu, i chociaż czasami nasuwają mu się tego rodzaju problemy, rezygnuje z trudu zamyśleń nad nimi. Ten ton rezygnacji jest do pewnego stopnia tonem słabości, - poeta pozbawia się siły i zapędu odkrywczości. Pozbawiony tej żywiołowej siły, jaką daje poecie niepokój metafizyczny, Madej nie może również nagiąć się do zagadnień społecznych, zbyt ostrych dziś, drażniących i trudnych dla człowieka, skłonnego do łagodności i pogodnych snów. Idiosynkrazja wyraża się tu w postaci lęku przed zagadnieniem walki i ruchu społecznego, ale jeżeli poeta podejmuje zagadnienie, lęk przemienia się w zdecydowany pesymizm. Ten stosunek poety do życia, będący pragnieniem ucieczki od zagmatwań dzisiejszych w pierwotną krainę owsa i skabiozy, nie pozostaje bez wpływu na gatunek formy. Zaznacza się to w kameralności wiersza, łagodność i skłonność do pogodnych marzeń składają się w falujące zdania. Może to odpowiednio określimy, nazywając mandolinowością lub srebrnodzwonkowością wierszy Madeja.

Podobny trochę do Madeja, tylko znacznie mniej wyraźny okazuje się dotychczas Bronisław Ludwik Michalski. Wydał pierwszy tom wierszy, a drugi podobno wycofał z drukarni. Wiersze jego pełne są tradycjonalizmu, którego bynajmniej nie przekreśla kult małych liter i zerwanie ze znakami przestankowania. Jeżeli jest w tych wierszach problematyka, gubi się w rozwiązłości zestawień słownych, które nie tworzą się, jako konieczne, przemyślane, jedyne zespoły, lecz jako zespoły możliwe, coś oznaczające, jednak niewyraziste i zdawkowe. Często te zespoły są ciężkie, jakby siłą wepchnięte w szereg, gwoli uczynienia zadość foremce czterowiersza. Ten rygor defilady czwórkowej wygląda na najważniejsze zagadnienie poetyckie Michalskiego. Pod wpływem takiego terroru poeta doszedł do znacznej dyscypliny. Jego wiersze śmiało mogłyby zapełniać karty dawnego “Skamandra”. W niektórych utworach próbował jednak poeta zerwać z czterowierszem. Wynik był połowiczny, zepsuty gadatliwością i brakiem selekcji w porównaniach. Przerwanie druku drugiego tomu jest chyba znakiem, że poeta dokonał gwałtownej rewizji swych poglądów na poezję.

7

Wreszcie narastający pagórek poetycki. Nasamprzód mam na myśli Wita Kasperskiego. Skromny poeta. Cechuje go prostota doznań: brak skomplikowań metafizycznych, nie ma pryncypialności, natomiast szczerość wzruszeń, prymitywizm szlachetnych odruchów, naturalna filozofia prawdy. Na tym tle wyrastają skłonności do zagadnień religijnych, które nie wynikają jednak z pobudek metafizycznych, lecz są wyrazem łączenia zagadnień społecznych z koncepcją Boga. Poeci-metafizycy zapatrzeni w tajemnicę początku i końca, nie widzą ziemi, człowieka, religii, dogmatyki, ich poezja jest czymś przeddogmatycznym lub naddogmatycznym.

Inaczej u Kasperskiego - on zagadnienie Boga rozpatruje z punktu widzenia spraw ziemskich, nędzy fizycznej i społecznej, szczęścia ziemskiego. W koncepcji Boga symbolizuje istotę, rozwiązującą wszelkie zawikłania społeczne, odpowiedzialną za nie, nie umie zgodzić się z inną koncepcją. Jest to poszukiwanie i odwoływanie się do

źródła idealnych norm, pragnienie sankcji dla tych norm, które zagwarantowałyby triumf prawdy i szczęścia na ziemi. Leży w tym pewien neo-poganizm, coś z greckich koncepcji o wartości szczęścia ziemskiego i podwartości “życia pośmiertnego”.

W każdym razie pierwiastki religijne Kasperskiego są raczej drugostronne, poboczne, wtórne. Jak wszyscy poeci pochodzenia wiejskiego, czuje się zrośnięty z ziemią, z rolą wszystkimi cząsteczkami swego jestestwa i te kategorie odczuwań posiadają dla niego znaczenie decydujące. Jest w tym ziarenko naturalnego programu społecznego, podświadomy nurt, stwarzający nie wyzwoloną jeszcze koncepcję ustroju społeczno-gospodarczego, opartego na micie ziemi i rolnika. To nurt podświadomy, w żywiole świadomości poeta układa swą energię emocjonalną w zagonach równych, tradycyjnych, w kategoriach wczorajszych, - zalążek koncepcji treściowej nie znajduje na razie własnych form. Ale poeta posiada niepokój szukania, - początek pogłębienia koncepcji i ułożenia jej we właściwej formie.

Znacznie dalszy od dojrzałości jest Wacław Mrozowski, autor pod niektórymi względami przedwcześnie wydanych tomików. Przedstawia jednak bardzo interesującą obietnicę. Wyróżnia go świeżość tematyki, niejednokrotnie sparaliżowana przez nieświeżą skłonność do wulgarności. Świetnie zapoczątkowana nieraz koncepcja zostaje lekkomyślnie zmarnowana, zdaje się, przez pośpiech szybkiego gromadzenia bogactw wierszowych, - czasem niesmacznie i bez powodu strywializowana. Tak samo jest z metaforyką - czasem przekonywająca i oryginalna, czasem dziecinnie śmieszna. Brak dyscypliny widać w brawurowym rzucaniu się w nieznane gęstwiny prymitywnych form. Szablon porozrywanych bez widocznej potrzeby zdań jest manierą pozornie nowatorską, lecz równie niebezpieczną dla poezji jak szeregowanie czterowierszy.

O najmłodszym poecie Lubelszczyzny Zdzisławie Popowskim nic nie mogę powiedzieć. Jego tomik znam tylko z notat bibliograficznych.

 8

Przy końcu tego przeglądu znowu odwołam się do cytowanego już Filipa Sidney'a.

Nie zaszkodzi mieszkańcom miasta, pieczętującego się podobno frywolnym kozłem, objadającym szczep winnej łozy, zacytować następujące zdania w dawnych czasach zwrócone do Anglików:

[...] byście więcej nie szydzili z świętych tajemnic poezji, byście się nie śmiali z imienia poetów, jak gdyby oni bardzo blisko byli z tłumem spokrewnieni, ani też byście nie rzucali się na czcigodny tytuł rymotwórcy, lecz wierzcie z Aristotelesem, że poeci to skarbce starożytności, boskim według Greków owiani tchnieniem, wierzcie z Bembusem, że oni są wszędzie pierwszymi roznosicielami światła cywilizacji, wierzcie ze Scaligerem, że itd...

R. II nr 1 i 2