• Nie Znaleziono Wyników

NIEFORTUNNE POSUNIĘCIE

Drugi numer drukowaliśmy w zakładzie Kazimierza Czernickiego “Zwierciadło”. Nie byliśmy zachwyceni wykonaniem Bronfelda, ponieważ miał tylko jeden krój czcionek - garmond, co powodowało monotonię graficzną. Chcieliśmy spróbować gdzie indziej.

Czernicki przyjechał do Chełma z Mińska Mazowieckiego przed dziesięciu z górą laty.

Był to człowiek rzutki i energiczny, o ambicjach nie tylko wydawniczych, ale i dziennikarskich. Już w Mińsku Mazowieckim wydawał jakąś gazetkę. Wkrótce i w Chełmie zaczął się ukazywać tygodnik o formacie gazetowym, zatytułowany

“Zwierciadło”. Czernicki miał pracą o tyle ułatwioną, że rozporządzał własną drukarnią, a wydawca i redaktor w jednej osobie, przeważnie sam wypełniał swoje pismo. Niestety “Zwierciadło” nie było “Myślą Niepodległą”, a Czernicki -Niemojewskim. Był chyba samoukiem, a brak kultury mścił się zarówno na poziomie jego tygodnika, jak i w obcowaniu z ludźmi - na nim samym.

Chciał być wyrazicielem opinii miasta, a nie miał danych po temu. Zarozumiałość kazała mu zabierać głos we wszystkich sprawach, nawet w takich, o jakich nie miał pojęcia. Bo tak zwany chłopski rozum i inteligencja, którą miał bezsprzecznie, nie mogły pokryć zasadniczych braków w wykształceniu. A był gwałtowny i agresywny, toteż pozadzierał z wieloma ludźmi w Chełmie. Ale z uporem ciągnął “Zwierciadło”

przez dziewięć lat. W tym czasie, kiedy zwróciliśmy się do niego w sprawie

“Kameny”, tytuł jego pisma pozostał już tylko na stemplu, który widnieje na rachunku za druk: “Wydawnictwo czasopisma Zwierciadło Drukarnia”. A Chełm miał już inny tygodnik - “Kronikę Nadbużańską”, wydawaną przez Stowarzyszenie Krzewienia Kultury Polskiej. Poziom tego wydawnictwa był wyższy, ale pismo, które wciąż zmieniało redaktorów pracujących bez “nerwu” i zamiłowania właściwych Czernickiemu, było blade i cieszyło się mniejszą popularnością.

Czernicki, który był antysemitą, przyjął nas uprzejmie, jak synów marnotrawnych wracających na łono rodziny, i zaczął nam klarować, jak pismo tego rodzaju co

“Kamena” powinno wyglądać. Oczywiście, ma różne kroje czcionek, które się odpowiednio zastosuje, ale poza tym doradza układ dwuszpaltowy i żywą paginację.

Słowem, czarował nas swoją życzliwością. Miłe złego początki.

Przyzwyczajeni do gospodarowania w drukarni Bronfelda, gdzie asystowaliśmy cały czas przy “produkcji” numeru, nie przewidywaliśmy, że Czernicki się skrzywi, gdy coś podobnego zechcemy stosować i na jego gruncie. A po co? Zecerzy są doświadczeni, maszyniści również, a pracują elektrycznością, nie swoimi mięśniami, on zresztą dogląda wszystkiego, do nas tylko będzie należeć korekta.

Nie byliśmy zadowoleni z wykonania tego numeru. Wśród 300 zeszytów “Kameny”

17 okazało się bez wkładek, 26 brudnych przez nakładanie jednych na drugie lub posmarowanych palcami, czcionek nie oczyszczono należycie i wiele liter było zamazanych. A rachunek za sam druk wynosił 50 zł, a więc o 11 zł więcej niż u Bronfelda.

Gdyśmy w rozmowie z Czernickim zwrócili na to wszystko uwagę, twierdząc, że numer pierwszy, wykonany przecież w gorszych warunkach, nie miał takich defektów, drukarz do tego stopnia stracił panowanie nad sobą, że do Waśniewskiego dwukrotnie użył zwrotu “idź pan do diabła”, a o nas obu wyraził j się niewybrednie:

“gówniarze się wzięli do wydawania”. Zachował się odpis listu, który po tym incydencie wystosowaliśmy do krewkiego przedsiębiorcy. Pisaliśmy m. in., że

“mieliśmy początkowo zamiar załatwić tę sprawę na drodze sądowej, po głębszym jednak namyśle doszliśmy do wniosku, że byłoby to co najmniej zbyteczne, ponieważ uważamy, że Pan ze swoim temperamentem cholerycznym zasługuje raczej na współczucie, jako człowiek nieszczęśliwy, który obrazić nikogo nie może”.

Wspominam o tym błahym z perspektywy czasu incydencie, aby pokazać, w jakich warunkach wypadło nam na prowincji pracować i jak o niedorzeczne nieraz przeszkody musieliśmy się potykać.

Wróciliśmy więc do Canossy i odtąd już aż do wybuchu wojny drukowaliśmy u Bronfelda. Ale w rok później Czernicki odegrał się jeszcze na “Kamenie”, o czym będzie mowa później.

Nie wymienialiśmy odtąd ukłonów na ulicy, choć byłem nauczycielem dwóch jego synów, chłopców zdolnych jak i ich ojciec. A potem pogodziliśmy się w dramatycznych okolicznościach, kiedy w historycznym wrześniu podszedł do mnie na ulicy i wyciągnął rękę ze słowami: “Co tam było między nami, to było! Zapomnijmy o tym, kiedy Polska się wali”. W gruncie rzeczy był to dobry i uczciwy człowiek, a jakim był patriotą, o tym świadczyć może jego śmierć w lipcu 1941 roku: wraz z synami został rozstrzelany przez hitlerowców.

W numerze drugim ukazały się nowe nazwiska: Światopełka Karpińskiego (wspomniałem już, że Czechowicz przysłał mi jego wiersz), jednego z moich wychowanków - Wita (a właściwie Witolda) Kasperskiego, którego obecnie łączą z literaturą tylko stosunki platoniczne i który “szklane domy” patrona naszego Koła Literackiego realizuje jako prezes Centralnego Zw. Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego, w postaci olbrzymich bloków wznoszonych w całej Polsce, i Jalu Kurka, który na mą prośbę przysłał cztery przekłady z włoskiej poezji futurystycznej oraz fragment swego poematu. Odpowiedział mi natychmiast (poznałem go osobiście w Krakowie przed paru laty), a w liście podał również adresy Przybosia, Brzękowskiego i Czuchnowskiego, których utwory miały się wkrótce ukazać w

“Kamenie”. Kontynuując “akcję” słowiańską zamieściłem teraz przekłady Czechowicza i własne z współczesnej poezji ukraińskiej. Odpowiedzi redakcji były pół na pół zmyślone. W jednej z nich odsłanialiśmy ważny punkt naszego programu, który mieliśmy ogłosić pod koniec roku wydawniczego: “Tak jest, «Kamena»

propaguje zbliżenie kulturalne narodów słowiańskich, dlatego w każdym numerze znajduje Pani utwory tłumaczone z innego języka słowiańskiego: w pierwszym zeszycie - z czeskiego, w obecnym - z ukraińskiego, w następnym - z rosyjskiego, w czwartym - ze słowackiego itd.”

W tym czasie otrzymałem z Krakowa obszerny list od Tadeusza Bocheńskiego. Po wyjeździe z Lublina osiadł tam i uczył w Gimnazjum Nowodworskim. Tadzio, którego

bardzo ceniłem jako artystę i człowieka i z którym niemało nocy przegadałem na tematy obu nam bliskie, tj. związane z poezją i Tatrami, pisał m. in.: “Z podziwem i radością patrzę na Twe zabiegi j owocne, tj. na dwa już zeszyty «Kameny». W czasach nędzy kieszeniowej, niemal ostatecznej i beznadziejnej drukować pismo poetyckie i z dalekiego Chełma atakować nim zahukaną niedostatkami materialnymi i brawurą czy tupetem federacji literackich dzisiejszość naszych miast i dusz - to zaprawdę szlachetna odwaga, zdrowy przebój, idealistyczna otucha [...] Życzę Tobie i Twojej miłej «Kamenie» pięknego rozrostu i rozwoju. Widząc tyle nazwisk i taki rozmach właśnie poetycki, nabieram i ja otuchy, że się to wszystko uda, że nie upadnie i zwycięży”. Bocheński obiecywał służyć mi swoim materiałem i już przysyłał coś niecoś, a “ponieważ słowu Waszemu odpowiedzieć powinna kieska czytelników”

przekazał administracji należność za cały rok, obiecując jednać prenumeratorów.

Tacy to już byli ci współpracownicy “Kameny”: nie tylko bezinteresownie zasilali ją wartościowymi utworami, ale wielu z nich jeszcze czuło się w obowiązku opłacać prenumeratę. Odezwał się i Bielski, przysyłając dwa liryki. Otrzymałem wiersz od Stanisława Piętaka. “Interes” się rozkręcał.