• Nie Znaleziono Wyników

Kiedy przystępowałem do kreślenia tych wspomnień, Tadeusz Bocheński żył jeszcze i nic nie zapowiadało nieoczekiwanej dla wszystkich katastrofy. Wiedział, że mam pisać tę książkę i interesował się jej treścią. Niestety, już jej czytać nie będzie.

A rok 1962 był dla mnie bardzo niefortunny. Sam stanąłem na progu tamtej strony, szczęśliwie go nie przekroczywszy, ale straciłem dwóch najbliższych mi, najserdeczniejszych i najstarszych przyjaciół. Na ogół nie szafuję tym nadużywanym wyrazem, ale w stosunku do nich używam go z całą świadomością.

Wacław Bożentowicz, adwokat warszawski (w literaturze nazwisko to nie występuje, a przecież w latach studenckich pisał wiersze, wielbiciel Shawa, sam chciał zostać dramaturgiem), odszedł wtedy, gdy leżałem w szpitalu. Znałem go od r. 1918 z charkowskich czasów uniwersyteckich i kiedyś o naszej czterdziestoczteroletniej przyjaźni chciałbym opowiedzieć w innych wspomnieniach. Tadeusz Bocheński to już nieco późniejsza znajomość - rok 1921 - z Lublina. O dwa lata starszy ode mnie, uczył już w gimnazjum, gdy ja studiowałem jeszcze na uniwersytecie.

Zbliżyła nas poezja: mój pierwszy wieczór autorski, jego pierwsze zbiorki. On napisał o moim występie, ja zrecenzowałem jego Rzeźbiarza. Nieraz wpadając z Chełma do Lublina odwiedzałem go w mieszkaniu przy ulicy Przechodniej. Grał mi wtedy na fortepianie (a wcale nie po amatorsku, bo miał za sobą poważne studia muzyczne w Wiedniu) i czytał swoje wiersze. Jeszcze wtedy nie było na świecie Jacka, późniejszego autora Boskiego Juliusza. W okresie “Reflektora” i redagowanego przez Tadzia “Nowego Życia” zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej.

Ale najsilniej zespoliły nas Tatry, do których odnosiliśmy się fanatycznie, które zdeptaliśmy własnymi stopami i którym obaj zawdzięczaliśmy tyle przeżyć i twórczej inspiracji. W pięknym Dzienniku tatrzańskim, którego fragmenty zamieszczałem w

“Kamenie”, a który wciąż jeszcze nie doczekał się edycji książkowej, Bocheński pod datą wyjazdu z Zakopanego do pracy szkolnej w Lublinie zamieścił takie wymowne w swej prostocie wyznanie: “Bezradnie, po psiemu kochasz, człowiecze, Tatry i kwita”.

To umiłowanie przeniosło go najpierw do Krakowa, skąd już do gór tak blisko, a potem na parę lat przed wojną do Zakopanego, gdzie już pozostał na zawsze.

Mieszkał prawie u wylotu Strążysk, w pobliżu Księżego Lasu. W tej willi położonej nieco na uboczu traktu wiodącego do doliny powstało tyle wierszy i przekładów, tyle w niej przygotowano odczytów, tyle się zamknęło szczęścia małżeńskiego. A Tatry tuż przed oczyma. Mógł chłonąć wszystkimi zmysłami ich urodę tak różną w każdej porze roku. Toteż często zaglądał w góry, jeśli nie na wyprawy szczytowe, to choćby na spacery pod regle.

Jeszcze trzy lata temu samotnie bez asekuracji przeszedł nie najłatwiejszą przecież grań od Kościelca do Mylnej. Jeszcze na parę miesięcy przed odejściem w ostatnim liście do mnie opisywał inną odbytą też w pojedynkę wycieczkę: “Z wasalem zimy trzeba postępować chytrze: gdy błyśnie światłem, westchnie ciepłem, nie można

zwlekać, lecz zaraz należy pędzić na połów tego światła i ciepła. I trafił się nawet krótkotrwały upał. Wybiegłem wtedy (sam) do Pańszczycy i na Krzyżne, odwiedziłem wspaniałą płaśnię pod Kosistą, spróbowałem Kosistej. Słońce paliło tak zawzięcie, że aż jakiś udar zdawał się mego łba dosięgać: zrobiło mi się na chwilę nieswojo, niby mdło. Przysiadłem w cieniu i odzyskałem wkrótce pewność myślenia i ruchu”.

Czy to osłabienie nie było sygnałem alarmowym organizmu, nie znającego wprawdzie alkoholu i nikotyny i uznanego przez lekarzy za zdrowy, a jednak kryjącego w sobie zarodki jakichś zjadliwych toksyn? A potem w liście ubolewanie nad tym, że ulubiony Stawek Czerwony tak wysechł: “Raczej dwie kałuże, nienaturalne suchoty brzegów i smutek. Ale pocieszam się, że jeszcze nieraz (jak przykro czytać te słowa dzisiaj! - przyp. mój), ujrzę stawek w postaci dawnej, bujnej, arcyżywej, takiej, jaką opisałem 35 lat temu w Dzienniku Tatrzańskim”.

Tak, w listach Tadzia często jest mowa o Tatrach. I aż dziw bierze, że choć prawie każdego roku wyjeżdżałem w góry, nie odbyłem z nim żadnej wspólnej wycieczki. Bo spacer do Siklawicy w Strążyskach przecież się nie liczy. Ale zawsze spotykaliśmy się w Zakopanem i ucinali dłuższe pogawędki. Zwłaszcza po wojnie, kiedy “nocne rodaków rozmowy”, którym towarzyszyła moja żona, przeciągały się u nas nieraz do drugiej godziny. A było o czym rozmawiać. Wspomnienia z trzynastu lat belferki w lubelskim gimnazjum Staszica, a później paru w Krakowie, własne metody nauczania języków starożytnych, metody doprowadzające uczniów do umiłowania kultury antycznej i opanowania przynajmniej łaciny, jeśli i nie greki, w lekturze i nawet w mowie potocznej, wycieczki tatrzańskie, filologia, piątkowe odczyty poświęcone poezji, sprawy bardzo osobiste, a przede wszystkim praca literacka i związane z nią sukcesy i zawody były tematem naszych spotkań.

Bo zawodów w pracy literackiej życie mu nie szczędziło. Właściwie nie w samej pracy, która ,była nieustanna i olbrzymia, a Bocheńskiemu sprawiała tyle radości i zadowolenia: jak nikt przecież żył poezją różnych wieków i narodów, czuł jej piękno i z pasją przekazywał je słuchaczom na odczytach. Rozczarowania dotyczyły zabiegów o publikację. Z fantastycznego wręcz pod wzglądem ilościowym dorobku Bocheńskiego drukiem ukazało się jedynie sześć nierównych zresztą tomików poetyckich, książeczka opowiadań, dwa szkice estetyczne, a przede wszystkim przekład Hezjodowej Tarczy Heraklesa i Gościńce z doskonałymi tłumaczeniami trzech hymnów Homera, jedenastu sonetów Heredii, dwóch wierszy Owidiusza i czterech - Hillego. Wszystko to wydane własnym sumptem. To do r. 1925. I później dwa specjalne zeszyty “Okolicy Poetów” w r. 1937 i 1938, stanowiące - pierwszy antologią poezji rzymskiej, a drugi - greckiej. Na tym koniec.

A po wojnie? Tylko udział w wyborze poezji Goethego wydanym przez zakład im.

Ossolińskich i dwa przekłady z Rylskiego w ozdobnym PIW-owskim tomiku.

Bezskutecznie proponował paru wydawnictwom publikację tomu wierszy oryginalnych będących dojrzałym owocem tyloletniej pracy. Niesłusznie przyczepiła się do niego etykietka młodopolskości. Irytowało go to ogromnie. Bo czerpał raczej ze

staropolszczyzny przypominając nieraz zapomniane wyrazy i zwroty, a w składni, w toku frazy ulegając wpływom łaciny. Słusznie twierdził, że pisarz ma prawo do własnego języka i stylu i nikt nie może mu zabronić pisać tak, jak tego wymaga jego indywidualność twórcza. Skoro się drukuje wesołków powtarzających w nibywierszu jedno zdanie kilkanaście razy, skoro się szanuje indywidualność takiego abrakadabrysty, jak Białoszewski, to dlaczego jemu nie wolno pisać z sensem, mową czasami może archaiczną w swej uroczystości, ale samoswoją i poetycką? Dlatego nie godził się na żadne poprawki. Pod tym względem był nieubłagany.

Ale i wydawcy też byli uparci. Nawet w antologii poezji 1914-39 nie znalazły się przynajmniej dwa wiersze Bocheńskiego, choć jej redaktorzy uwzględnili niektórych mniej od niego zasługujących na uwagę; zamieścili tylko jego nazwisko z krótką bibliografią w nietaktownej rubryce “autorów, których wiersze [...] były brane pod uwagę przy układaniu antologii i nie weszły w jej skład”. Poeta nie dożył tej przykrości. On, zawsze taki logiczny, zapewne zdziwiłby się, co to może znaczyć: były brane pod uwagę i nie weszły... To wszystko, co z dorobku Bocheńskiego zostało ogłoszone drukiem - w książkach lub czasopismach (najwięcej przed wojną w

“Kamenie” i “Okolicy Poetów”) nie wiem, czy stanowi jedną dziesiątą jego ogromnej puścizny. Miał prawo powiedzieć w jednym z ostatnich, na krótko przed śmiercią napisanych epigramatów pt. Testament poety:

Zostają po mnie tylko te słowa. Tak.

Ale to mój świat.

Bocheński zamierzał swoje rękopisy przekazać Bibliotece

Jagiellońskiej. Nie wiem, czy to byłoby słuszne. Zmumifikować je w jakiejś szufladzie pod jakimś numerem i tym samym odłożyć ich wydawnictwo ad calendas graecas.

Wiem tylko, że temu typowemu humaniście, postaci renesansowej (filolog, poeta, pedagog, mówca, pianista i muzykolog w jednej osobie) działa się krzywda i że należałoby ją jak najprędzej naprawić.

A na druk czekają nie tylko jego wiersze oryginalne, ale i nowe Gościńce, które w czterdziestoletniej pracy rozrosły się do dziesięciu tomów zawierających przekłady a właściwie transkrypcje z poezji indyjskiej, greckiej, rzymskiej, francuskiej, włoskiej i ukraińskiej. A sto sonetów Heredii wraz z szkicem o tym poecie? A nowe tłumaczenie kilku pieśni Iliady? A z prozy oryginalnej wspomniany już tutaj Dziennik tatrzański?

Ale Bocheński nie był pięknoduchem zamkniętym w wieży z kości słoniowej. Był człowiekiem na wskroś uspołecznionym, o czym świadczy jego praca w Towarzystwie Miłośników Ludowej Kultury i Sztuki Góralskiej, a przede wszystkim niezmożona działalność odczytowa.

Stali bywalcy Zakopanego pamiętają kaligrafowane dawniej własnoręcznie przez prelegenta i przytwierdzane przez niego pineskami na tablicach, słupach ulicznych i płotach ogłoszenia zapowiadające tematy jego “piątków literackich”. Z żelaznym uporem, konsekwentnie, mimo licznych trudności, braku odpowiedniego lokalu i niedoceniania jego pracy przez miejscowe czynniki Bocheński prowadził swój

“uniwersytet poetycki”. Dopiero w ostatnich latach praca jego (rozpoczęta

konspiracyjnie podczas okupacji) doczekała się wreszcie uznania zarówno “u góry” w Warszawie, jak i w Zakopanem. Poeta otrzymał wysokie odznaczenie państwowe i odtąd już znalazł stałe miejsce dla swoich cotygodniowych odczytów, zapowiadanych” nareszcie przez normalnie drukowane afisze. Początkowo wygłaszał je za śmiesznie małą, symboliczną opłatą wejściową, a po otrzymaniu, jako pisarz zasłużony, stałej renty - bezpłatnie. Jeździł też z odczytami po różnych miastach polskich. W sumie wygłosił tych prelekcji ponad półtora tysiąca. Fanatyczny miłośnik i znawca poezji a zarazem świetny mówca nie posługujący się nawet konspektem, improwizując niepokalaną polszczyzną, pragnął swoją namiętność zaszczepić słuchaczom i niejeden z nich dzięki tym wykładom odkrył nie znaną sobie przedtem dziedzinę.

A jak się wyżywał przemawiając! Ile żaru i przekonania wkładał w swoje słowa ten bezinteresowny agitator na rzecz piękna, dobra, szlachetności, serca i rozumu, tych wszystkich ideałów, które głosi poezja! Był niezmordowany. Potrafił mówić bez przerwy dwie godziny i więcej. Wykłady swoje o obcych poetach ilustrował własnymi przekładami. Czytał wiersze może z nadmierną afektacją, zbyt dobitnie akcentując potrzebne wyrazy, co niektórym słuchaczom się nie podobało. Podobnie wyżywał się i przed szczupłym audytorium, składającym się tylko ze mnie i mojej żony.

Ale verba volent a scripta manent. Nigdy to przysłowie łacińskie nie wydało mi się tak trafne, jak w odniesieniu do Tadzia. Więc dobrze, że lubił pisać, że przysyłał mi długie epistoły nabrzmiałe treścią przeżyć związanych ze szczęściem rodzinnym, bliskością Tatr i umiłowaną pracą. Pozostała mi z górą setka jego listów pisanych na przestrzeni trzydziestu ośmiu lat. Są one ciekawym przyczynkiem do poznania jego osobowości i wiele można się z nich dowiedzieć o życiu poety.

Jak powitał powstanie “Kameny”, o tym już wspominałem. A w rok później pisał: “[...]

radość wyrażam i gratulację, że zwycięsko wchodzisz w rok drugi. Śledząc zeszyty rocznika pierwszego, stwierdziłem z wielką przyjemnością hartowanie się coraz większe i krystalizację pisma coraz poważniejszą. Miło mi było spotkać mnóstwo nazwisk, a piękności niektórych utworów po prostu mnie rozkoszowały. Tobie osobiście gratuluję wiersza o Mickiewiczu. Ten bowiem głęboko sięgnął w serce poezji, a świetnie się i wysoko wzniósł prostotą i szczerością wyrazu. Zresztą trudno mi tu przechodzić wszystkie pomyślne pozycje. Na ogół szła «Kamena» wciąż i wyraźnie w górę, osiągnęła bardzo dużo, tętniła życiem pisarskim, a wcale nie trąciła popiołem” (28 IX 1934).

A w cztery miesiące potem: “[...] powiedzieć Ci muszę, że Twoja «Kamena» imponuje mi coraz bardziej. Że nie stała się jednodniówką, lecz właśnie wychodzi i będzie już chyba wychodziła, cieszy mnie to serdecznie” (2 II 1934).

Gdy Czernik zrealizował wreszcie swój dawny zamysł wydawniczy, Bocheński pytał:

“Co myślisz o «Okolicy Poetów»? Powinna się ta nowość powieść. Czernik nosił się długo z zamiarem stworzenia pisma. Pisał mi o tym jeszcze trzy lata temu. To, co

pokazał, wygląda - moim zdaniem - całkiem nieźle. Artykuły o poezji i poezja:

ekskluzywnie, ale rasowo. Nie wiem tylko, czy przez wakacje będzie wydawał, czy może przerwie wydawanie jak Ty. Powstała towarzyszka «Kameny» w Ostrzeszowie, lecz za to krakowski «Tygodnik Artystów» gdzieś się zaprzepaścił. [...] od trzech tygodni nie ma numeru [...]. Były tygodniki dwa, żarły się; był jeden, spoważniał nawet, ale nie wytrzymał”.

W tym samym liście wspomina jeszcze o “Skamandrze”. “A «Skamander»?

Sprowokowali go i do zmartwychwstania skłonili młodsi. Lecz dobrze, że zmartwychwstał. Przyda się. Artykuł Zawodzińskiego wcale niegłupi, choć nie ze wszystkim zgodzić się wypada [mowa o artykule Pegaz to nie samochód bezkołowy -przyp. mój]. Niektóre wiersze słabe. Dziwi mnie np. wzrastająca niedbałość i niewybredność Pawlikowskiej. Lechoń odżył, lecz gorzej, niż mu się to czasem udawało w Drodze [mowa o Erotykach Pawlikowskiej i Don Juanie Lechonia]”.

Wreszcie występuje z bliską jego sercu sugestią: “Trzeba by, Kaziu, po wakacjach poświecić ze dwie stronice «Kameny» Horacemu (dwutysiąclecie urodzin dnia 8 XII 1935). Mówię tu «trzeba by», lecz nie oburzaj się: to słowa filologa, miłośnika Horacego i jego tłumacza. W roku 1935 mija też 30 lat od zgonu Heredii. Zamierzam o Heredii napisać większy artykuł dla «I.K.C.». Zrobię to w lecie. O Horacym też” (23 V 1935).

Obie te sugestie uwzględniłem w “Kamenie”: sześć sonetów Heredii znalazło się w numerze wrześniowym (21) z r. 1935, a cztery pieśni Horacego - w styczniowym (25) z r. 1936. Obaj poeci w tłumaczeniu Bocheńskiego.

Jeszcze zanim się przeniósł do Zakopanego, zapytany przeze mnie o nowe utwory górskie, odpowiedział: “Ażeby o Tatrach pisać, trzeba w Tatrach bywać. Ja zaś już dość długo od nich jestem oddalony. Tylko co Ci powiem: w każdy np. przekład z greki (ostatnio we «wielki» Hymn do Hermesa), gdzie tylko o górach mowa, wkładałem i wkładam całą swą tatrzańską namiętność, «psie» przywiązanie («psim»

nazwałem je, jeśli pamiętasz w zakończeniu Dziennika). Szkoda, że nie mogłem Ci nigdy tych Tatr moich w... Grecji mojej pokazać” (1935).

Po ukazaniu się już dwu roczników “Kameny” pisał do mnie przed wakacjami: “[...]

bardzo bym chciał, żebyś i Ty i «Kamena» i Czernik z «Okolicą», żebyście obaj wyszli bardzo wysoko. Czuję olbrzymią różnicę, która dzieli Was i Wasze pisma od

«Wiadomości Literackich» i ich akcydencjów. Czernikowi już napisałem, lecz chcę i Tobie powtórzyć, że piękny ogień, którym płoniecie, przypomina mi piękną powagą

«Chimery» [...]. I kto wie, czy wkrótce «Kamena» i «Okolica» nie będą wielką wagą, na której - ze wschodu do zachodu - ważyć się będzie decydująco i niemal prawodawczo uczciwa, dobra literatura polska”. (12 VI 1935). Niektóre listy Bocheńskiego są tak interesujące, że przytaczam je w odpowiednim dziale książki.

A ostatnie z r. 1962? Jakże wzruszają troską o moje zdrowie! Dowiedziawszy się o mojej chorobie i pobycie w szpitalu pisał do mej żony: “Takiej wiadomości nie

przeczuwałem. Raczej pewny byłem, że Kaj spotężniał cieleśnie, skoro w prace rzucał się różnorodne, plany szerokie układał, wydania projektował, a nawet o mojej publikacji myśli i z firmą lubelską o tym rozmawiał. Nic dziwnego, że list, który dziś doszedł, wydał się naprawdę nowiną hiobową”. A dalej: “Żal, współczucie i nasze osobiste cierpienie (Kaj przecież to wierny i głęboki przyjaciel) nic jednak choremu nie pomogą. On nie powinien nawet widzieć, nawet wiedzieć, że się bliscy o niego niepokoją, że zmartwieni”. Oto delikatność uczuć prawdziwego przyjaciela.

Jakże dziwnie mi czytać o tej “nowinie hiobowej”, gdy przypomnę sobie, jak mnie poraziła - bez przenośni, jak grom z jasnego nieba - naprawdę “hiobowa” wieść o jego śmierci, wyczytana w “Życiu Literackim”. A właśnie na parę dni przedtem wysłałem mu długi, długi list. Pisałem już do nieżyjącego...

I jeszcze jeden dowód serdeczności Tadzia. W maju, już po powrocie ze szpitala, otrzymałem od niego list relacjonujący bardzo szczegółowo przebieg “piątku literackiego”, poświęconego mojej ostatniej książce. Informował, co ze Stóp czasu czytał i jaka była reakcja publiczności, ale co mnie najbardziej ujęło, to jako dowód pamięci, dołączony do listu arkusz papieru z wypowiedziami słuchaczy na temat tego wieczoru. Ktoś napisał: “Wzruszeni Pańskimi utworami, a zmartwieni chorobą, przesyłamy Panu gorące słowa sympatii i płynące z duszy życzenia rychłego powrotu do zupełnego zdrowia i do dalszej pracy twórczej”. Czuję, że te i inne miłe słowa, które znalazłem na tym arkuszu, powstały pod wpływem inspiracji Tadzia. Ale nikt ze słuchaczy temu, co połowę swego życia oddał głoszeniu piękna w poezji, podobnych życzeń nie złożył, bo i nie było kiedy. Koniec był taki niespodziany, jak w tej proroczej Śmierci, też jednym z ostatnich wierszy:

Odejdę krokiem bardzo cichym.

Będzie się roztapiał, roztapiał aż wsiąknie w nicość.

Wtedy wy, co mnie teraz nie widzicie, ujrzycie, usłyszycie

prawdą i życiem.

Gorycz. Uzasadniona gorycz. Oby rzeczywiście “wtedy”, to znaczy dzisiaj, tak się stało.