i .
Niedaleko Sandomierza, tuż nad samą W is łą , leży wieś T rzydniów , sław na na całą okolicę, bo tam i grunta urodzajne j a k rzadko g d z ie , i pastw iska pięk n e, i las je s t, i wody po- d o statk iem , a lud poczciwy, uczynny, gościnny, pobożny i ocho
czy do pracy.
W środku w si, na p ag ó rk u , stoi piękny murowany kościoł z pozłocistym krzyżem na wyniosłej wieży, a nieco opodal dwór p a ń s k i, zbudowany z drzewa tak ja k chaty w łościańskie, jeno obszerniejszy, i co praw da to p ra w d a , ochędożniej utrzymany.
J e s t w tej wiosce kilkunastu k m ie c i, którzy mieszkają w wygodnych i zdrowych ch atach , z obszernemi izbam i, odzie
wają się chędogo a przytem wcale nie ubogo, kiedy się zaś zdarzy jakow aś potrzeba, co wszystkich obchodzi, na przykład napraw ki w kościele lub w szkole, albo i na plebanii, lub też ksiądz proboszcz zapowie składkę na ja k ic h pogorzelców, albo innych biedaków, to k ażd y ma czem brząknąć.
— 146
I zkądże to pochodzi, kiedy teraz czasy ta k są ciężkie, że choćby ziemia najwięcej urodziła, dochód z gospodarki w y
starcza każdemu w innych wsiach ledwie na najpierwsze po
trzeby Oto ztąd, że gospodarze trzydniowscy,. ppwracając z ja rm a r k u , alboli też ze dworu z pieniędzmi za kw itki robo
cze, nie ciągną do karczmy, jeno prosto do domu, a choć lubią tańce i m uzykę, nie cierpią pijaństw a, i nie masz między niemi ta k ie g o , coby grosz przez żonę albo dzieci zapracowany, niósł do żyda na w ódkę, a przy wszystkich cnotach swoich są także dość przem yślni, więc nie dziwota że im się za ła sk ą Bożą dobrze powodzi. Są oni tak szczęśliwi, ja k rzadko kto na tym świecie; poznasz to na pierwszy rzut o k a , ledwie w ej
dziesz w granice T rzy dn io w a, bo to cała wieś niby z pude
łeczka.
C a ła ? oj! nie cała. J u ż to ta k P a n Bóg dał, że we w szystkiem na świecie musi być wyjątek.
J e s t w Trzydniowie chata nad sam ą W i s ł ą , która dawniej równie j a k innp w yglądała chędogo i nieubogo, ale od ja k ie goś czasu zmizerniała bardzo. — Ściany okopcone i odarte, okna potłuczone i szmatami pozatykane, dach świeci dziurami, podw órko, i śęieszki chwastem zaro słe, ja k b y tu nikt nie cho
dzi):, w sadzie gąsienice objadły liście z drzew iż w połowie lata przypopiinają jesień. C ała ta zagroda w ygląda j a k pust
kowie od mieszkańców opuszczone, a przecież ludzie tu mieszkają i poczciwi ja c y ś , bo na środku podw ó rka, na wysokiej lipie s^e<jlzi na gniaździe para bocianów, a wiadomo k a ż d e m u , że te
ptaki ni,^'( gnieżdżą się byle gdzie, i złych ludzi unikają.
Oj! mieszkają tu ludzie ,i zaprawdę poczciwi, ale z niemi po^Pdid m i e s z a ciętżki smutek i żałość wielka, dla tego nie mąsz łacju w cfyącie, nie masz porządku koło chaty.
Inaczej ,t ą dawniej bywało. J a k ó b , któremu się przed laty ta chata z cąłą bogatą kmiecą zagrodą po ojcach dostała, był prąCjOwity i °gląfjny,, przez całe życie gospodarzył pilnie i aicze^wie^ Jąk.óbowa była także, dobrą gospodynią, dbała o ( wązystjęąi,, k rzątała się! od świtu do nocy, nie zmarnowała nigdy jednej chwjji, p<>|ti (nie nadeszła niedziela, a z nią
odpoczynek. Wówczas to szła do kościoła ustrojona w św ią
teczny przyodziew ek, sute korale i bogate pierścienie świeciły się na niej ja k na pani, a żadna sąsiadka jej nie zazdrościła, bo wszyscy w ied zieli, że Jak ó b o w a tego warta.
Mieli ci poczciwi ludzie z łaski P a n a Boga syna imieniem S zym ka, który dochodził dwudziestu la t, więc było się już kim wyręczyć. Kiedy ojciec jechał na ja rm a r k do miasteczka, on pilnował chaty i roli, a często też g dy J a k ó b wolał zostać w domu, w ysyłał chłopaka w swojej albo i pańskiej sprawie, j a k w ypadło, aby tym sposobem poznawał świat i ludzi i n a
bierał doświadczenia.
Był to chłopiec robotny i nie głupi, j a k to mówią, i do Boga i do ludzi, bo to i serce złote, i j a k na zawołanie piosneczka na u stach, i do tańca s k o ry ; więc i dziewki i wdowy poglądały za nim i ledwie nie ciągnęły; a on możeby tam i nie był od t e g o , ale ojciec i m atka mieli ciągle na niego oczy zwrócone i strzegli jedy n ak a od pokusy, a gdy niektóre kumoszki m a
wiały Jak ó b o w i, że chłopaka zanadto krótko trz y m a , że mu trzeba swobody, J a k ó b porównywał życie młodziana do bystrego potoku, co ślicznie huczy lecz rzadko bez szkody, więc póki się d a , strzedz go od niej trzeba.
Mieli też Jakóbow ie córkę przybraną M ary n k ę, sierotę bez ojca i m a tk i, pięcioma laty młodszą od S z y m k a , którą jeszcze w kolebce, podczas wylewu W isły wyratowali, i odtąd wychowywali j a k własne d z ie c k o , przeznaczając jej część swego dobytku. Było to dobre i urodne dziew czątko, ale Jakóbow ie, choć j ą nie mniej j a k S zym ka kochali, nie spodziewali się z niej takiej pociechy j a k z własnego syna, zwłaszcza wiedząc że M arynka skoro dorośnie, porzuci ich dla męża, a w synu widzieli przyszłą swoją podporę na stare lata.
Tym czasem inaczej się s ta ł o : chłopak został żołnierzem, i w ciepłych krajach zginął na wojnie daleko od swoich.
Straszny to byl cios dla rodziców, i w takim ich smutku, w takiej pogrążył żałości, że zapomnieli o świecie i o sobie.
Z początku sąsiedzi ich odwiedzali i pocieszali, sąsiadki b rały
*
— 147 —
— 148 —
Jakóbow ę pomiędzy siebie i usiłowały na różne sposoby roz
proszyć ciężką jej boleść, ale wnet poznali wszyscy że to na darem no, że serca rodzicielskie są zbyt mocno zranione aby je ludzkie gadanie pocieszyć mogło i że czas tylko może ich ran ę uleczyć.
Jakóbow ie co mieli pieniędzy złożonych to wszystko od
dali na kościół, na msze za je d y n a k a , lub rozdzielili między ubogich; dla siebie o nic się nie tro sk ali, ja k b y ju ż jutro umierać mieli. Gospodarstwo szło w niwecz, i jed n a tylko Ma- ry n k a robiła co mogła i starała się aby rodzice nie poumierali z głodu. Pracow ała za wszystkich . nie dospała nocy, nie zało
żyła r ą k przez cały Boży dzień. Biedne dziewczę pomizerniało, pobladło od ustawicznej pracy, a przecież ani słowem ani spoj
rzeniem nie okazało rodzicom, że to na nią za ciężko. Poczciwe dziewczę, oby takich więcej było na świecie!
Jakóbow ie zaś tymczasem albo w kościele siedzą i modlą s ię , albo w komorze p łaczą, bo im tam każdy sprzęt syna przypomina.
W chacie i koło chaty wszystko się zmieniło, podstarzało i walić ju ż zaczęło, bo któż miał ład i ocliędóstwo utrzym ać?
P rz y takiem z an ied b an iu , oczywiście i bieda wciskać się za
częła drzwiami i oknami Jak ó b posiwiał, przygarbił się, Jak ób o w a tożsam o, zdawało się że ju ż nie ma dla nich ratu n k u , że już tak zginąć muszą w tej ciężkiej żałości. Ale ksiądz proboszcz trz y d n io w s k i, ten prawdziwy ojciec swoich parafian, wyratował ich z tej niedoli. W ypytaw szy sąsiadów co się dzieje z Jak ó - bem i je g o żoną, pewnego razu po nieszporach zawołał ich do siebie, i gdy mu się szczerze wśród płaczu wyspowiadali, przemówił do nich mądrze, wlał im do serc prawdziwą po
ciechę eh rześcian ską, zgromił za grzeszne sprzeciwianie się woli Boskiej i upom niał, aby już raz dali pokój żałości i wzięli się po dawnemu do pracy. Nie skończyło się na tem, bo ksiądz proboszcz powiedziawszy co miał powiedzieć, poszedł do drugiej izby, i wyniósł z niej żelazny k rzy ży k z Panem Jezusem, a dawszy go obojgu pocałować, zak lął ich, aby nie czekając d łu ż e j, ząrąz od tej chwili zaczęli p o p r a w ę , co też święcie
— 149 —
p rzyrzekli; a ja k o im P an Bóg w t e m pięknem przedsięwzięciu dopomógł, i co się dalej z Je g o świętej woli stało, posłuchajcie.
Spisałem to wszystko dla waszego mili czytelnicy pożytku i rozryw ki, i cieszyć się będę jeźli z mojej pracy jedno i dru
gie odniesiecie.
II.
J u ż się miało ku wieczorowi, g d y Jakóbow ie z plebanii powrócili do chaty. M arynka skoro tylko spojrzała na rodzi
ców, wnet dostrzegła odmianę, bo ojciec i m atka innem ju ż okiem na nią i na wszystko patrzeli.
Ł z a jej się z a k r ę c iła , czemprędzej więc odeszła do komina, i zaczęła niby poprawiać ogień, a tymczasem oczy fartuchem obtarła.
Stary J a k ó b siadł na ławie za sto łe m , w sparł na ręk u siw ą głowę i zaczął rozważać słowa księdza proboszcza. J a - kóbowa siadła też na skrzynce pod piecem i założyła ręce, a po chwili podniósłszy oczy, popatrzyła na córkę, i teraz do
piero, biedne kobiecisko poraź pierw szy od półtora roku o Ma
ry nce myśleć zaczęła. Ścisnęło się serce matczyne gdy wzięła na uw^agę, że tak o niej mogła zapomnieć; pobiegła więc ku dziewczynie, objęła j ą za s z y ję , przytuliła do serca i w głos zapłakała. M arynka też z rzewnemi łzami do nóg m atce u p a dla. W idząc to J a k ó b , bierze córkę w objęcia, a i jemu łzy z oczu p ły n ą , i tak wszyscy troje, w serdecznem uściśnieniu, długo się od siebie oderwmć, i z płaczu utulić nie mogli.
Ł z y obficie wylane ulżyły nareszcie rozżalonym sercom, i zacięła się spokojna rozmowa.
Gadali starzy o gospodarstwie, radzili co nadal przedsię- wziąść, j a k się ratow ać, do czego najpierwej ręk ę przyłożyć.
K ilk a razy jeszcze J a k ó b zwiesił głowę na piersi pomyślawszy znowu, ja k to teraz pójdzie ciężko bez pomocnika, niby bez prawej r ę k i, i Jakóbow ej łzy z oczu jak g rad leciały na wspo
mnienie syna, ale i on się upamiętał prędko, i ona tak nie zawodziła ja k dawniej.
Tym czasem M arynka uw arzyła wieczerzę, zastawiła stół, zasiedli wszyscy troje i przeżegnaw szy się, dar Boży pożywać zaczęli.
W tem , gdy na chwilę ucichła rozmowa, pies zaszczekał na podw órku, i czyjeś kroki słyszeć się dały bardzo blisko.
P o krótkiej chwilce szczekanie ustało, jak b y bryś poznał zn a
jom ego, lub j a k b y zw ąchał, co się psom często zdarza, że przychodzień je st dobrym człowiekiem i p rzybyw a w uczciwym zamiarze. M arynka wstała aby obaczyć kto idzie, wtem s k rz y p ią z ap o ra , drzwi się otwarły i wszedł parobek ja k iś ale nie trzy d n io w sk i, a pochwaliwszy P an a Boga
— W ita jc ie ! rzek ł z progu.
W itajcie! odpowie mu J a k ó b , i patrzy przychodniowi w oczy, ale nie poznaje ani sobie przypomina aby go kiedy widział.
P aro b ek był cały zmoczony ja k b y dopiero wyszedł z wody.
Z k ąd to P an l!óg pro w ad zi? zagada J a k ó b do przycho
dnia k tó ry stał w miejscu milcząc, ja k b y ję zy k a w gębie za
pomniał lub nie wiedział od czego zacząć.
Obcy postąpił nieśmiało k ilka kroków, skłonił się do nóg Jakóbow i i Jak ó b o w ej, i rzek ł:
— Nie zdaleka idę gospodarzu, bo moją wieś widać z w a
szego podw órka, ale ciężką miałem d rog ę, patrzcie! — wskazał na przyodziewę — i to szczęście żem żywy, bo z W isłą nie żartować.
T o wy z Z aw iśla? odezwie się Jakóbow a.
W idać że z Z aw iśla, rzecze J a k ó b ; ale co was tu za bieda p rz y g n ała?
Nie mam tam ju ż co robić, odpowie obcy; opiekun kre- tarskirn sposobem wydarł mi ojcowiznę i coś więcej jeszcze ...
a je g o urąganie dopiekło mi do żywego.
I ta k , zagadnie M arynka, przyszliście do naszej wsi za służbą, albo zarobkiem?
l e g o mi tylko trzeba, a choć wiem że i tu g o rzk a mię dola czeka, ja k zwyczajnie między obeemi, wolałbym zostać na tej s tro n ie, bo czego oczy nie w id z ą , tego sercu nie żal.
- 150 —
M arynka przysunęła mu ław kę aby u s ia d ł, i r z ć k ł a :
— Dajcie te chusty co dźwigacie na plecach, trzeba prze
suszyć.
— Bóg wie, kto będzie buszył moje chusty, odpoWiedźiał jej parobek; nie wienii czy mię tu przyjm ą w gościnę, a i pro
sić nie śmiem.
I skłonił się znowu Jakóbow i *i Jakóbówej.
Gospodarz pomyślał przez chwilę i irźekł poważnie:
— Gościa do chaty Ban Jezu s prowadzi, a kto gościa wypchnie, J e z u s a wypycha. Nie chciałbym j a Jezu sa odepchną^
od siebie, owszem radbym go przy g arn ąć, więc was chętnie przyjm uję w gościnę i to nietylko na nocleg, ale i na dłttżey,
póki sobie nie znajdziecie służby.
Matka i córka litowały się nad prźychódPiem , a mowa J a k ó b a bardzo je hcieszyła.
— T u w izb ie, rzecze Ju k ó b ów a, przćspać się inożecfe, bo my sypiamy W komorze, a Marynki głowa W tem , abyście nie narzekali że zła była gościna. O Służbę iiie będzie wam trudno, bo tu gospodarze m ają się dobrze i chętnie biedakowi dają zarobek.
— I wam zdałbytb
s ię
do roboty, rżećze parobek ośmielony tą m ow ą, bo j a k widzę w latach jtiż jesteście, śt śkoro- byście wy mnie przyjęli, na co mi gdzieindziej szukać Służby i p o n iew iera ć s ię m ięd zy ludźm i.
— P r a w d a , p raw d a, powie J a k ó b , zdałby mi się pomo
cnik; miałem j a syna, niemal w tych samych latach co Wy....
— Ale jego kości wiatr ju ż rozniósł pó świecie, odezwie się m a tk a; był biedak żołnierzem , poszedł ńd wojnę, tam go kula w piersi ugodziła i skończyło się wszystko.
Zasmucili się wszyscy tem przypomnieniem i prżCż chWilę żadne ust Otworzyć nie m ogło; obcy z politowaniem patrzył na nich, i jemu smutno się zrobiło, bo może sobie Wspomniał o swojej rodzinie, a wreszcie kto wie co on tam miał na myśłi.
J a k ó b w stał z ła w k i, ręce W tył założył i przechadzał się po izbie. P aro b ek przysunął się do komina na którym buchał ogień z smołnego łuczywa i twarz jeg o ’ oświecił Matka z córką
- T51 —
lepiej mu się teraz mogły przypatrzeć. Był to walny chłopak, rosły j a k d ąb , a prosty j a k trzcina, miał siłę w ręk u i po
czciwość w o k u , ale widać też było z jeg o tw arzy że już nie mało w życiu swojem wycierpiał.
— A j a k wam na im ię? zapyta Jakób.
— Szymon.
— Szymon? powtórzyły m atka i có rk a, jednocześnie zw ra
cając głow y k u niemu.
P a ro b ek spojrzał na nie ja k b y chciał pytać dla czego je to dziwi że on się Szymonem zowie.
— I jem u ta k samo było na im ię; westchnłą gospodarz.
J ak ó b o w a zalała się łzami. Jak ó b przeszedłszy się parę razy po izbie stanął przed obcym, w yciągnął ręk ę k u niemu i rzek ł:
— H a ! dziej się wola Boża! P an Jez u s nam daje Szymona za S z y m k a , a co Bóg d aje, tem gardzić nie wolno. I w strzą
sając je g o r ę k ą dodał: Jeżeli doprawdy chcesz, jeżli ci się tu podoba, to zostań z nami Szymonie; zostań dokąd chcesz, choćby i rok cały. My ci krzywdy nic zrobimy, a jeżli nam szczerze i uczciwie pomagać b ęd z ie s z , Bóg ci to osobno wynagrodzi.
W sk aza ł za stołem próżne miejsce.
— Siądź i je d z z nami co Bóg dał.
Obcy podziękował gospodarzowi i gospodyni, oddał Ma- rynce brzemiączko z chustami które miał na plecach i wziął się z całą rodziną do wieczerzy.
Skoro zjedli, wyszli wszyscy na podwórko i J a k ó b z no
wym parobkiem zasiedli na kłodzie pod lipą, a Jak ób o w a z M arynką stanęły przy nich na boku.
Wieczór był prześliczny, niebo się cudnie wygwieździło, księżyc odbijał się w W iśle j a k w źwierciedle. Do późna w noc przeciągła się gawęda.
J a k ó b z rozmowy z przybyszem poznał że będzie miał z niego pomoc praw dziw ą, bo to człowiek j a k na swoje lata dość rozumny i doświadczony. Przychodzień też dziękował my
ślą P an u Bogu i swemu aniołowi stróżowi że go przywiedli do tej poczciwej chaty, a widząc ja k ą ciężką żałość Jakóbow ie noszą w sercach swoich po je d y n a k u , ułożył sobie zastąpić go
— 152
-— 153 -—
według możności, aby tym sposobem choć w części odwdzię
czyć się za gościnne przyjęcie.
M arynka widząc że ojcowie rozm aw iają, r a d z ą , kłady robią i na prawdę zabierają się do g o s p o d a r k i, słowem że po tej strasznej żałobie, co się nieledwie śmierci rów nała zaczy
nają do siebie przychodzić, nie posiadała się z radości, tak j ą ta zmiana cieszyła. O! bo czyżto nie uciecha? popatrzy na ojca łub m atkę, i oni na nią czule pop atrzą, zag ad a do nich, odpo
wiadają jej życzliwem słowem nie tak ja k pierwej gdy tylko śmierć Szym ka mieli na myśli i w ciężkim smutku o sobie
i o niej zapominali. (C. d. n.)
A l l e l u j a ,
S pi J e ru z a le m — sen ciężki i głuchy Zawisł nad m ia s te m , ja k całun żałoby;
I serca śpiących były jako groby, W których jęczące p o k u tu ją duchy.
Spi J e ru z a le m — ale nad Golgotą B łysnął z wysoka drżący prom ień św itu ; P ie r z c h a ją cienie, ciche tło błękitu Zorzy się łu ną rozpłomienia złotą.
I coraz jaśniej! ach! coraz weselej
Z niebios na ziemię zdrój św iatła się leje , A ż na grobowiec spłynął anioł w bie li, Dnieje . . . .
D nieje, w ognistej korony purpurze Dzień się podnosi ja k zwycięzca ś w i a t a : Drzy w krwawej łunie G etzem ani wzgórze I mgła opadła w wąwóz J ó z e fa ta .
A gdy nad falą ję cz ąc ą Cedronu Z mrokiem się nocy złote łamie słońce, W i a t r niby w estchnął od stro n y S y o n u ,
I trzy się cienie wysunęły drżące.
Trzy drżące cienie, galilejskie córy, Trzy bolejące sieroty w żałobie,
Przez łomy głazów, przez tum auów chmury Spieszą się uczcić leżącego w grobie
— 154
-Dwie z nich w wstydliwej żałości swej dumie S płakane lica u k ryły w z a s ło n i e ,
I idą zwolna w bolesnej za d u m ie ,
I w drogich puszkach drogie niosą wonie.
Trzecia na przodzie nic nie wzięła z s o b ą , W ia tr o m płonące oddała o b lic z e ,
S ta r g a n e j kosy o k ry ta żałobą, Z a m ia s t balsamów łzy m a pokutnicze.
J kiedy ta m te stroskane n ie b o g i, P y t a j ą s m u tn e : któ ż nam głaz odw ali?
O na o skały białe krwawiąc nogi, Miga się b la d a w złotych blasków fali.
I już dobiegła, wyciąga ra m i o n a , Ś w ię ta miłością i boleścią d r ż ą c a ; N agle ję k głuchy wyrwał się z jej ło n a , I n a mogile upadla płacząca.
— N iem a Go! n i e m a . . . o grobie kamienny Gdzieżeś ty, woła, podział P a n a mego? — W tein ku niej anioł podniósł się promienny:
— C z e m u ż , r z e k ł, w grobie szukasz żyjącego?
Żywy wstał z m a r t w y c h , ja k o powiedziano N a wysokościach chwały swojej b u j a ; S ta ło się ludziom dnia wielkiego r a n o , A llelu ja !
C h rześcianinie! Bóg twój co za ciebie U m a r ł n a krzyżu i złożon był w g r o b i e , J u ż z martwych powstał po ziemskim p o g rz e b ie ! I ta m Go szukać nie godzi się tobie.
T a k , próżno w serca pobożnej tę sk n o cie, W ziemię byś patrzył łzawemi oc zym a, J a k M agdalena n a krwawej Golgocie;
Anioł stró ż Boży rzeknie: ta m Go niema!
On w wieńcu c iern i, w krw i swojej pu rp u rz e Mogiłę w głazie w y k u tą porzucił,
I stał się duchem na niebios lazurze, A duch promieniem światła do nas wrócił.
W górę więc, w g ó rę , oczy wznieść ci t r z e b a , Jeżli Go sercem pragniesz przyją ć czystem ; A On językiem św iatła p ło m ien is ty m , N a czoło tw oje zs tąp i prosto z nieba;
I odtąd w każdej godzinie i dobie Obecność Jego sercem twem przeczujesz;
Żywy i cały stać będzie przy t o b i e , W każdym tw ym bliźnim Jego umiłujesz.
Ja k o do E m a u s z uczniami sm utnem i, Pójdzie On z to b ą gościńcem ż y w o ta , A kiedy głowę pochylisz ku ziem i, A piersi sroższa podniesie t ę s k n o t a , On cię upomni o serce leniwe!
Czyliż cierpienia nie było p o trz e b a , Ażeby C h r y s t u s , słowo praw dy ż y w e , Ja k o zwycięzca wszedł do chwały n ie b a?
A jeżeli zw ątp isz w ciężkiej życia t o n i , J e ź li się sercem zachwiejesz niewiernie, J a k T o m a s z o w i, bok ci swój o d sło n i, I wszystkie ra n y zadane przez ciernie.
A kiedy sk ru ch ą oko się zalzawi, On za twym stołem biesiadnik usię dzie, Chleb twój powszedni ła m ać z to b ą będzie, I prac y twojej znój pobło gosław i;
Aż gdy nakoniec w ciemnym ziemi grobie Złożą cię m a rtw ym pod krzyża podnoże, On z krzy ż a tego skłoni się ku tobie, I arc hanioła pokaże ci w górze. M . J .
— ,155 —