W e wsi Kowarsku, dwie mile za Wilnem, mieszkał niegdyś szlachcic nazwiskiem Grzegórz Ościk, pochodzący ze znakom i
tej rodziny, ale hulaka, lekkomyślnik i bardzo zadłużony. Było to za czasów króla Stefana Batorego, który prawie ciągle pro
wadził w ojn ę z n a jw ięk szy m i n iep rzyja ciółm i Polski i religii katolickiej, z Moskalami. J a k dzisiaj ta k i wówczasJM oskale gdy nie mogli zwyciężyć orężem, uciekali się do przekupstw a i środek ten czasem się im udawał. Zasłyszawszy o Ościku ja k o człowieku znikczemniałym ale mającym jeszcze stosunki na wielkim świeeie, spodziewali się zrobić sobie z niego powolne narzędzie zdrady i weszli z nim w konszachty. Ościk nie n a myślał się długo. W nadziei znacznej od cara nagrody, dał się użyć i odtąd często gęsto zjeżdżali tajemnie do K o w a rsk a po
słowie moskiewscy, często gęsto z K o w a rsk a szły listy do Moskwy.
Ale nim jeszcze Ościk cel swoich życzeń, to je s t nagrodę uzyskał, spotkało go to, co prawie każdego zdrajcę czeka,
— 162 —
został sam zdradzony. W łasny jego słu g a M irewski wyjawił spraw ki swego pana jednemu z dworzan k ró lew sk ich , a ten wszystko powiedział królowi.
K ról Stefan, o którym słusznie powiedziano, że był n a j dzielniejszym i najmądrzejszym królem polskim , okazyw ał się zawsze wspaniałym dla dobrych ale srogim dla złych — toć łatwo pojąć j a k się oburzył na O ścik a, usłyszaw szy o jego haniebnych sprawkach. Ale ja k że ukarać szlachcica, kiedy prawo nie pozwala go naw et uwięzić, dopóki o zbrodnię prze
konany nie będzie? Jeżeli go u k a r z ę , cóż na to powiedzą wszyscy ci panowie z którymi Ościk spokrewniony, a którzy i ta k już krzy czą że król t y r a n , że d e s p o ta , że rządzi samo
władnie j a k car moskiewski, że nie szanuje praw i przywilejów szlacheckich •- chociaż król tylko dobra ojczyzny pragnął, tylko sprawiedliwości przestrzegał.
Nie wiedział o niczem Ościk i pojechał na hulankę do m iasta T r o k , ufając swoim sługom, tak Milewskiemu którego był w ysłał do W ilna ja k i drugiemu Bartłomiejowi, który dworu w K o w arsk u pilnował. W tem nad wszelkie spodziewanie wojsko z rozkazu króla otacza dom w którym przebyw ał; zaraz wzięto O śc ik a i przywieziono do W ilna a ponieważ ja k o szlachcica nie wolno było osadzić go w więzieniu, oddano go pod straż marszałkow i nadwornemu królewskiemu. Jednocześnie odbyła się też rewizya we dworze w K o w arsk u a tam znaleziono nie jed en dowód przeciwko O śc ik o w i, ja k o to pisma moskiewskie od cara i różne inne papiery ze sfalszowanemi podpisami p a nów polskich, co wszystko zabrano i razem ze s łu g ą Bartło
miejem przywieziono do W ilna
— Nie taki wilk straszny j a k go malują, mówił sobie O ścik g dy go przed sąd zawołano; i śmiało stanął przed obli
czem królew skiem , ufając drugiem u słudze j a k samemu sobie, ufając swojemu szlachectwu i krewnym piastującym wysokie urzędy i dostojeństwa. Zm ieszał się wprawdzie gdy usłyszał że sługa Bartłomiej w ygadał ju ż wszystko co wiedział, a jeszcze bardziej g d y mu do oczu pokazano dowody w K o w arsk u zna
— 163 —
lezione. W krótce je d n a k odzyskał przytomność i minę zuchwałą i nie chciał odpowiadać na pytania sędziów, broniąc się hardo że go ja k o szlachcica nie wolno więzić bez pozwu.
Słysząc to panowie senatorowie nie wiedzieli j a k sobie postąpić i król był w kłopocie. Jedn i bronili wolności szla
checkiej i chcieli aby O ścika na mocy przywilejów wypuszczono i dopiero potem przed sąd pozwano, drudzy milczeli, bo wie
dzieli iż król powinien mieć w ręk u miecz sprawiedliwości, ale nie śmieli się z tem odezwać z obayry aby ich zdrajcami b r a cia szlachta nie okrzyczała.
W ówczas król Stefan r z e k ł:
— Zły to szlachcic co zdradza, lepszy od niego najuboż
szy cliłop. Nietylko szlachectwa ale i życia niegodzien, kto ojczyznę zdradza, i dlatego winowajca co ta k ą zbrodnię popełnił nie ma praw a zasłaniać się szlachectwem. T e ra z czasy wojenne a wy mości panowie jesteście sądem wojennym i doraźnym, toż nie możecie się ociągać, ale natychmiast powinniście wydać w yrok na winowajcę.
P ad ł teraz strach na Ościka. W idząc iż ku sa rada, dalejże zwalać winę na żyda co mu fałszywych pieczęci dostarczył.
Wzięto więc żyda i uznano winnym ale Ościka nie puszczono.
Przestraszony padł na kolana, wyznał całą zbrodnię i czołgając się u nóg królewskich błagał o przebaczenie. W ówczas i je g o krewni wstawiać się za nim zaczęli i błagali króla o darowanie życia Ościkowi, a drudzy przedstawiali, że gdy Ościk stracony zostanie, szlachta z natury burzliw a, rozruch gotowa zrobić że jej przywilej samowolnie zgwałcono.
Na to w szystko król słowa nie odpowiedział ale rozkazał sobie podać w yrok do podpisania. G dy jednak ju ż miał go pod
pisać, zamyślił się nagle. Nie był on krwi chciwym ale brzy
dził się zbrodnią, nie chciał być srogim ale sprawiedliwym.
Jeszcze raz więc wziął na uw agę całą spraw ę i długo, długo zastanawiał się nad ni ą, ale w końcu namyślił się i podpisał wyrok skazujący na śmierć Ościka i żyda który z nim był w spólnietwie, sług zaś obu tak Mirowskiego j a k i Bartłomieja
— 164 —
ułaskawił, ponieważ zeznaniami swojemi dopomogli do wykrycia i ukarania zbrodni.
W trzy dni potem ścięto O ścika i jeg o towarzysza. Powstał k rzy k groźny w całym k r a j u , szlachta gniewała się i groziła ale król był spokojny, bo miał czyste sumienie; wiedział źe ja k o stróż sprawiedliwości ta k a nie inaczej powinien był sobie postąpić. Miał też król Stefan serce wspaniałomyślne i ł a s k a wości pełne, czego wkrótce potem dał następujący dowód. W e dług praw litewskich wina ojca powinna była spaść i na syna, k tóry został po Ościku, chociaż ten, gdy ojca tracono był jeszcze małoletnim, i nie mógł do zbrodni należeć Otóż król idący za popędem wspaniałego serca, zdjął z niego w szelką zmazę, uznał go niewinnym uczynku ojcowskiego i przypuścił napowrót do wszelkich swobód, przywilejów i zaszczytów szlacheckich, które z winy ojca swego powinien był utracić.
W ciągu świetnego ale niestety krótkiego panowania swego król Stefan nigdy nic takiego nie uczynił, w czem możnąby mu zarzucić niesprawiedliwość. Owszem był zawsze wzorem sprawiedliwego sędziego — Oprócz O śc ik a, jeszcze drugiego szlachcica, Samuela Zborowskiego który się zdrady dopuścił, skazał był na śmierć, bez n am y słu, chociaż jego rodzinie w i
nien był nawet wdzięczność za swoje wyniesienie na tron. Raz znowu g dy król Stefan był we Lwowie, żyd pewien pozwał do sądów królewskich starostę H e rb u rta ; starosta z początku nie chciał stanąć, mając to sobie za ubliżenie, ale król go zniewo
lił, przydając źe tak starosta ja k i żyd powinien słuchać prawa.
D la tej to sprawiedliwości szanowano króla Stefana i wybito nawet w Krakowie medal na cześć jeg o z napisem : „K ról który sądzi według prawdy ubogie, stolica jeg o będzie utw ier
dzoną — chociaż gniewano się, źe nieraz spraw ę inaczej osą
dził j a k tego wymagało prawo. Czynił on to je d n a k wtedy t y l k o , g d y się przekonał że prawo było ziem lub niesprawie- dliwem, że było dogodnem dla jednych a szkodliwem dla drugich.
— 165 —
D o b r a n o c .
Dobra noc wam!
W s z y s tk i m utr u d zo n y m prac ą!
Dzień się do końca już cb y li, Niech sny wam za tr u d w y p ł a c ą , Aż się ranek nie o d c h y l i,
. D obra noc wam !
Do spoczynku!
Zam knij się powieko n a s z a ! Cichość w około p o w s t a j e , S tró ż nocny spokój ogłasza, I noc się ju ż wołać zdaje :
Do spoczynku !
D o b r a noc wam!
Spijcie dopóki nic wstanie Dzień, co troski św iat z a tr u w a , S pijcie! aż nie błyśnie r a n i e , Bez bojaźni! Ojciec czuwa.
D obra noc w a m !
L . P .
Szymon z Zawiśla.
(Ciąg’ d a ls z y ).
III.
N azajutrz po przybyciu Szymona do Trzydniowa ledwo skowronek zaśpiewał, on był już na nogach i wszyscy w chacie powstawali. K ażd e wzięło się do pracy a że na chęciach nie zbywało raźno szła robota. Szymon r ą k nie żałował i widać było, że pracuje szczerze. P oznał wkrótce J a k ó b że i rodzone dziecko nie robiłoby więcej dla niego.
Minął dzień je d e n , minął d ru g i, potem tydzień, wreszcie i miesiąc, a Szymon w pracy nie u staje, jeno rąk przykłada, a zwija się, rzekłbyś źe mu się robota pali w ręku. Sprytny też to był czło w iek ; rozumiał się i na gospodarce i na ciesiołce
— 16G —
i koło chudoby chodzić um iał, słowem co tylko wziął do r ą k wszystko zrobił i dobrze.
A że był przytem dobrego serca i nie żaden sprzyka, i J a k ó b a czcił ja k ojcu, a Jak ó b o w ę j a k m atk ę, Marynce też pomagał ochoczo niby brat siostrze, cała więc rodzina wprędce przyw iązała się do niego j a k do swego. To tylko wszystkim- w oczy wpadało że nie zawsze był jednakow o wesoły. Czasem słowo nic nieznaczące, bez myśli wymówione, wprawiało go nagle w dziwny smutek lub zamyślenie. M arynkę polubił b a r dzo; nie było odpustu ani jarm arku, aby z niego dziewczęciu bogdaj pierścionka nie przyniósł i nawet weselszy był, gdy ją widział przy sobie. N a wyżynkach i na weselach tańcował z nią do upadłego, ale czasem ni ztąd ni z owad w yrwał się z karczmy bez żadnej przyczyny i nie pokazał się przez cały wieczór, czasem zaś żadną namową nie dał się zwabić do k a r czmy, jeno do późnej nocy błąka! się po polach, ponad Wisłą.
Tymczasem chata co do niedawna była w takiem opu
szczeniu, zmieniła się nie do poznania i widocznie spoczęło nad nią błogosławieństwo boskie. I w chacie też już nie było tak j a k dawniej. Jakóbow ie nie zapomnieli wprawdzie o swojej ciężkiej stracie, ale ju ż o niej tak często nie myślą, a gdy popatrzą na Szymona to im się zdaje że to syn ich własny i ju ż w sercu nie czują takiego bolu.
Scieszki do niedawna chwastem zarosłe, ju ż znowu w yde
ptane, ten i ów przechodząc tędy wstąpi na chw ilkę, sąsiedzi zaczynają odwiedzać dawnych znajomych, schodzą się dziew częta i parobczaki na wieczorynki, a wszyscy pokochali S z y mona, bo on żył z każdym zgodnie, każdemu posłużył, pomógł, każdego poratował czetn mógł.
K siądz proboszcz nie posiadał się z radości, ujrzawszy na w łasne oczy że Jakóbow ie posłuchali jego napomnienia, a gdy mu powiedziano, że to Szymon głównie do tego dopomógł, źyczliwem sercem przypuścił nową owieczkę do swojej owczarni zwłaszcza gdy się p rzek o n ał, że przychodzień z pobożności, trzeźwości i innych cnót, mógł być wzorem nietylko dla ró- wieśnych ale i dla starych.
W id ząc J a k ó b ja k o Szymon i jeg o i żonę i ich przybraną córkę pracą swoją żywi i odziewa, ja k o zdrowie tera i młodość marnuje byle im dopomódz, zaczął przemyśliwać czemby mu się odwdzięczyć za jeg o trudy i serce poczciwe.
— Mam ci ja skarb — mawiał do siebie, wziąwszy na u w a g ę , że mógłby Szymona ożenić z M arynką i oddać mu cały d o by tek , byle ich starych trzymali i żywili do śmierci;
ale samemu narzucać się nie w ypadało, a Szymon choć ta k bardzo sprzyjał Marynce nigdy ani jednem słowem nie okazał że miałby chęć pojąć j ą za żonę, i nigdy nic takiego nie uczy
nił z czegoby można wnosić, że się z nią myśli żenić.
Nim je d n a k J a k ó b namyślił się nad tym swoim zamiarem, nim go nawet swojej żonie powierzył, ju ż po całym Trzydniowie rozeszła się pogłoska, że Jakóbow ie żenią Szymona z Marynką.
J a k i taki pomyślał sobie: żenią, to niech żenią; ale byli mło
dzi co Szymonowi zazdrościli Marynki i wiana które dostać miała, byli starzy co zazdrościli Jakóbow i że tak ieg o zięcia dostaną.
Siedział też na granicy T rzydniow a gospodarz jed en Wincenty C m o k , co miał żonę pijaczkę i ladaco ta k ja k o n , i córkę w trzydziestym piątym roku ży c ia , k tó ra się w m atk ę w d a ła ; owóż ten dowiedziawszy się że Jakóbow ie mają Szymona żenić z Marynką, ułożył sobie pobudować się czemprędzej nad sam ą Wisłą, ab y też dla swojej K achny złowić ja k ie g o Zaw iślaka.
P r z y takich pogłoskach nie obeszło się też i bez różnych przygryzków , których i M arynka i Szymon choć niewinnie nasłuchali się dosyć a M arynka najwięcej.
Szymonowi nie w smak było to ludzkie gadanie i odwracał uszy g dy go zalatywało, ale Jakóbow ie pocieszali się że skoro ludzie g ad ają to może w y g a d a ją , więc gdy ich się sąsiedzi pytali kiedy weselisko, Jak ó b się tylko uśmiechał, a Jak ó b o w a daw ała dwuznaczne odpowiedzi.
T a k ubiegły dwa lata ja k z bicza trząsł.
Szymon ani myślał prosić o Marynkę, nikt się też nie rw ał po nią , bo młodzież trzydniowska odstcęczyła się przez owe pogłoski, już przez to, że gdy M arynka Szymona widziała p rzy sobie, to ju ż nie chciała ani patrzeć na drugich.
— 167 —
Jak ó b nie wiedząc co czynić, nuż do żony o pomoc. R ada w radę prędko stanął układ. Oboje starzy postanowili otwarcie pogadać z Szymonem.
Jak ó b upatrzywszy stosowną porę, właśnie g dy M arynki nie było w chacie, bo rodzice nie chcieli aby wiedziała co o niej zamyślają, przyzyw a do izby Szymona.
On się ani sp o d z ie w a ł, co go c z e k a , toż zdziwił się nie
zmiernie gdy wszedłszy do izby ujrzał na stole przygotowaną wódkę, a w ręk u J a k ó b a kieliszek, ale zdziwił się jeszcze b a r
dziej gdy mu staruszek wyłożył swoje zamiary względem niego i Marynki.
Jak ó b skończywszy popatrzył na Szymona i czekał co mu na to odpowie, ale czekał dość długo, bo parobek ta k stał nie- poruszony ja k b y go mowa J a k ó b a pozbawiła zmysłów i słowa nie mógł wyrzec, aż gospodarz wstrząsł go za ręk ę i zagadał do niego:
— Cóż ty na to Szymonie?
Szymonowi łza zakręci się w oku, spuścił głowę, przybliżył się do gospodarza i tak rzekł:
— Z asłu g i moje zbytnie wynosicie gospodarzu; praw da że szczerze wam robię, ale tylko tyle co Pan Bóg każe i powin
ność święta. Marynka, to za wiele łaski dla mnie. Po nią kmieć zajedzie czterma końmi i malowanym wozem
— Mój Szymonie —- odezwie się na to Jak ó b o w a — nie chcę j a dla mojej M arynki kmiecia, coby czterma końmi po nią zajechał, bo żądałby on takiego wiana coby ośm koni miały co ciągnąć. Smutnoby nam też było rozstaw ać się z M arynką i samym zostać na starość.
— A ldedy już ciebie — rzecze J a k ó b — Pan J e z u s do nas najprzód przyprowadził i tak dał , żeśmy dwa lata pod jednym dachem w świętej zgodzie p rz e ż y li, to już snaó ta k a J e g o wola była, abyś nas więcej nie opuszczał.
Szymon ciągle milczał i namyślał s ię ja k b y mu trudno było dać od razu stanowczą odpowiedź.
Dziwno się to starym wydało, i niecierpliwie czekali co im znowu powie.
— 168 —
— Niech wam Pan Jez u s niebem zapłaci za wasze dobre chęci — rzekł nareszcie — rozumiem dobrze j a k ą mi łaskę chcecie w y św iadczyć, toż mi ledwo serce nie pęknie gdy p o myślę, że ta k być nie może.
— A to czemu? — zapytał Jakób.
— Chyba gardzisz nami i n aszą szczerością — odezwie się Jakóbow a nieco urażona — albo masz inną na oku...
— Oj moi kochani — rzecze na to Szymon — nie znacie wy mnie je sz c z e , kiedy tak myślicie. Nie mam j a innej na oku i wami nie gardzę, jeno to mówię co mi sumienie każe. Alboż to nie wiecie żem ja zagraniczny, że nie mam ani metryki, ani innych papierów bez których ślubu nie dadzą, i Bóg wie gdzieby pójść za tom wszystkiem ?
Jak ó b o w a żałowała że zbyt porywczo osądziła Szymona.
— O! tak, ta k ; dajcie temu pokój co być nie może; z a pomnijcie .. i nie mówcie więcej o tem, bo i mnie się serce kraje, gdy nad tem pomyślę ja k b y mi dobrze było z M arynką i z wami, gdyby to tak być mogło. Darmo! trudno przeciw wodzie płynąć co być nie może to nie może.
G dy 011 tak mó wi ł . Jak ó b o w a podparłszy głowę na ręku, rozw ażała jego słow a, a J a k ó b przechadzał się zamyślony po izbie, i skoro Szymon skończył, 011 klasnął w ręce i tak rzekł:
G órą nasza! nie turbuj sie chłopcze, kiedy tylko o pa
piery chodzi, to w Bogu nadzieja w szystko pójdzie dobrze. Wiem już j a k złemu zaradzić Albbź to nie maniy poczciwego J e g o
mości? Ho! ho! ju ż 011 na to znajdzie sposób.
I nuż rozpowiadać obszernie ja k za la sk ą księdza probo
szcza wyrobi Szymonowi wszystko co do ożenienia potrzeba, a potem rzekł do żony:
— Idź matko, przygotuj in d y k a , pójdziemy zaraz do do
brodzieja.
Tym czasem Szymon stał ciągle nieruchomy i milczący, a widać było z jego tw arzy że to wszystko ani go cieszyło ani trafiało do jeg o przekonania. Nareszcie upadł do nóg rodzi
com, całował ich kolana i powtarzał nieledwie z p łaczem :
— Bóg wam zapłać, Bóg wam zapłać, ale to być nie może.
— 169 —
Oboje Jakóbow ie popatrzeli na niego, był bardzo blady i zmieniony, i widno było co go to kosztowało tak obstawać przy swojem i odpychać szczęście co mu samo lazło do garści.
— Mój Szymonie — rzecze J a k ó b o w a — mówisz że innej nie masz na oku, a ja k a ż może być przyczyna twojej odmowy, jeżeli nie to żeś sobie inną u p a trz y ł?
N a te słowa Szymon podniósł głowę i tak powiedział:
— T a k je s t , upatrzyłem ; a chociaż ta którą upatrzyłem, je s t dziś żoną innego, i nigdy już moją nie będzie, j a jej będę
wiernym do śmierci.
— W ietrznica to jak aś, i ciebie niegodna — rzecze Jakób.
— 01 nie, nie — poderwie Szymon prędko — t ak zrobiła, bo musiała, bo j ą matka do tego przynagliła, bo ta k sam Bóg przeznaczył. Opiekun niegodziwiec, wydarł mi ojcowiznę, a potem i ją, i sam się z nią ożenił. O! Zośka niewinna, Zośka nie wietrznica, ona może stokroć więcej cierpi ja k ja... Ale na co j a wam mówię to w szystko?
Jakóbow ie milczeli i z politowaniem słuchali Szymona.
— Źle wam się wypłacam za w aszą litość i poczciwość dla mnie, biednego tułacza; nie jestem godzien waszej łaski, ale nie ścierpię abyście mnie mieli za niewdzięcznika... puśćcież mnie niech idę daleko choćby na k raj świata, a wy zapomnijcie o mnie i wyrzućcie z serca — Odwrócił się ku drzwiom i chciał wyjść, ale go J a k ó b zatrzymał zagadaw szy doń po ojcowsku.
W tem w oddaleniu dała się słyszeć wresoła piosneczka k tórą nuciła M arynka, nie przeczuwając naw et co się dzieje w chacie. U słyszaw szy j ą J a k ó b skinął na p aro b k a , aby jej nic nie wspominał o tem co zaszło między niemi. Szymon w y
szedłszy na podwórko, spojrzał ku W iś le , tam słonko zacho
dziło i właśnie w tej chwili smutno obejrzało się na niego.
W progu chaty ukazała się Jak ó b o w a i zawołała go na podwieczorek.
Szymon ja k b y go coś do ziemi przykuło stał ciągle w miej
scu z oczyma ku Wiśle zwróconemi i ani myślał iść na wie
czerzę. Bóg wie co tam za myśli snuły mu się po głowie. To blady był na twarzy, to znowu czerwony, oko mu ogniem
pa-— 170 pa-—
la ło , u sta k rzy w iły się niby do uśm iechu, niby do p ła czu , to pięść ścisk ał i groził nią w pow ietrzu nie wiedzieć k om u, to znowu m achnął rę k ą ja k b y na znak przebaczenia. W reszcie z a k ry ł dłonią lica ja k b y mu się dopraw dy na płacz zebrało.
Po chwili spiesznym krokiem w yszedł z podw órka i naw et nie sły szał czy może nie chciał słyszeć M arynki któ ra nie m ogąc się go doczekać, w ybiegła z chaty aby go przyw ołać i do w ieczerzy obok siebie zasadzić.
Poszedł nad W isłę i tam na brzegu samotnie cały w ieczór przepędził. M arynka napróżno szu k ała go i ojców dopytyw ała 0 niego, ale ja k ż eż się zdziw iła g d y u jrzaw szy go pow racają
cego nocą do domu, niezw ykłą p o strzegła w nim zmianę. S zy
mon m ilczał uporczyw ie lub ni w pięć ni dziewięć odpow iadał niespokojnej o niego dziewczynie.
I V .
■X
Szymon nadal pozostał u Jakubów , ale ju ż więcej nie było mowy o w ydaniu M arynki za n iego, i naw et mowy być nie mogło ; bo Szymon zaraz od tego dnia, od tej godziny w k tó rej mu rodzice z najszczerszego serca dawali j ą za żonę, zmienił się nagle nie do poznania.
W praw dzie pracow ał zaw sze jed nak ow o , niby naw et z w ię
k szą ochotą i pilnością ja k dawniej , ale dla M arynki był ju ż całkiem inny.
J u ż jej z jarm ark ó w i odpustów nie znosił ani pierścion
ków ani obrazków , ju ż w niedzielę nie puszczał się z nią w ta n iec ani innym przeszkadzał tańczyć z nią do woli, 1 w chacie, czyto byli sam i, czy z rodzicami, ani się do niej zaśm iał ani zagadał , a czynił to ja k b y koniecznie w szystkim chciał pokazać że nigdy nie m ial ani chęci ani zam iaru z nią się żenić.
P rzykro to było Jak ó b o w i i J a k ó b o w e j, że icli nadzieje ta k spełzły na niczcm i sami teraz nie wiedzieli ja k się z k ło
P rzykro to było Jak ó b o w i i J a k ó b o w e j, że icli nadzieje ta k spełzły na niczcm i sami teraz nie wiedzieli ja k się z k ło