• Nie Znaleziono Wyników

Wyszła oliwa na wierzch

P rzy p u szczam , kochany czyteln ik u , że w idziałeś K rak ó w i Pacanów , Lw ów i K ulików , ale pozwalani sobie w ą tp ić , czy b y łe ś tak że w sław nem mieście Strużowie. A szk o d a, w ielka sz k o d a , bo drugiego takiego sam ego m iasta nie m a w żadnej z pięciu części św iata J a k b y m ur forteczny, otacza m iasto do okoła łańcuch pagórków , a na pochyłościach tychże bieleją rozrzucone dom ki niby stado pasących się gęsi. Ale odłożyw szy żarty n a b o k , przyznać trz e b a , że ludność tego m iasteczka słynie z pracow itości i gościnności, a że biedna, to któż tem u w inien jeżeli nie S z w e d z i, co przed stu sześćdziesięciu k ilk u laty m iasteczko zrabow ali i sp a lili, tak że się dotąd podżw i- g n ąć nie zdołało? któż, jeżeli nie czasy ciężkie, co nas w szy st­

kich ta k boleśnie uciskają. Bądź co bądź S trużów je s t po- czciwem polskiem m iasteczkiem ; ze czcią przechow uje w pam ięci wspom nienia szczęśliw szej przeszłości i w zdycha do niej.

C i, k tó rzy budow ali gościniec do S trażow a mieli pew nie bardzo zdrow e nogi i lubieli piąć się po górach. D om yślam

się tego z tą d , ponieważ poprow adzili drogę bez żadnej p rzy ­ czyny przez szczyt najw yższego wzgórza. Ale m niejsza o nogi, bo widok który się tutaj odsłania, sow icie n agrad za podróżnego za poniesione trudy.

R az w lecie w spinał się na to w zgórze gościńcem młody w ędrow nik, widocznie rzem ieślnik z tłómoczkiem na plecach, P o t się lał z czoła młodzieńcowi. Ale co tam trudy, co to upał dla młodzieńca. W ieluż to takich po całodziennym marszu, zam iast do gospody na n o c le g , idą na b a g n e ty . . . a nie sk arżą się, owszem błogosław ią tej chwili. Toż i nasz młodzieniec nie n arze­

k a ł, jeno podwoiwszy k ro k , żwawo piął się pod górę. S ta n ą ­ w szy na szczycie, usiadł i zadum ał się.

A o czemźe d u m ał? B a , gdybym to ja umiał zgadyw ać m yśli ludzkie .. A ch, ale czyż to nie ma o czem pom yśleć w ędrow nik przybyw ający po raz pierw szy do obcego m iasta?

W szak je s t on jako by sierota, co się pod cudzy dach chroni, co się do obcego serca tuli. Owóż duma, ja k ich też ludzi zn aj­

dzie tu ta j? ja k i go tutaj los spotka?... może tu na zaw sze o sią­

dzie, jeżeli mu się p o s z c z ę ś c i? ... różnie to byw a, a o p rzy­

szłości, któż nie lubi m arzyć? Ale bądź co bądź źle je s t, je żeli młodzieniec przychodzący do obcego m iasta m arzy tylko o tern co będzie, a nie myśli o tern co było; jeżeli tylko przed siebie patrzy, a za siebie się nie ogląda. T am za sobą zosta­

wił rodzinną w ioskę lub m iasteczko — tam stary ojciec czeka na niego z utęsknieniem , tam ojczyzna, co każdem u nad wszy­

stko droższą być powinna.

W ypocząw szy c h w ilk ę , spuścił się z góry i wszedł do miasta. D alejże teraz rozglądać się po domach i p rzy patry w ać się szyldom. Na pierw szym domie wymalowany był b u t . W ę ­ drow nik ledwie rzucił okiem i poszedł dalej. N a drugim domu opodal, znowu b u t ujrzał. N iechętnie m achnął rę k ą i idzie jeszcze dalej w miasto, patrzy, a tu na trzecim d omu aż d w a

b u t y wisiały.

— Licho nadało - - mr uknął pod nosem — sam e szew cy?

P rzecież już na końcu ulicy spostrzegł w iszącą nad do­

mem s z c z o t k ę i tu wszedł.

— 82 —

— 83

-W ubogiej ale schludnej izbie siedział przy robocie rz e ­ m ieślnik poczciwej pow ierzchowności, obok chłopiec, k tó ry mu pom agał, opodal pani m ajstrow a, k tó ra szyła i zarazem tłóm a- czyła dziewczynce siedm ioletniój słow a p acierza: I o d p u ś ć n a m n a s z e w i n y j a k o i m y o d p u s z c z a m y n a s z y m w i n o w a j c o m , uczyła j ą przebaczania uraz, i zachow yw ania z każdym pokoju i zgody.

W tej chwili w szedł obcy i pozdrow iw szy obecnych, podał m ajstrow i sw oją k siążk ę w ędrow niczą

P an Jac en ty zaw dział ok ulary i zaczął pilnie p rzew racać k artk i a pani Jacen to w a w yszła co prędzej aby dla podróżnego przysposobić wieczerzę.

— W szystko dobrze — rzek ł po chw ili pan Ja c e n ty — ale mój panie Michale, cóż to za przyczyna że wszędzie ledwie tydzień ro bisz?

— L udzie niegodni, trudno się ostać obcemu m iędzy nimi — odrzekł w ędrow nik.

Ależ pan P iotr K u liń s k i, u którego ostatnim razem ro b iłeś, to najpoczciw szy człow iek w świecie. J a go znam, on nikom u wody nie zam ąci, a ta k i d o bry , że choć do ran y p rzy ło ż y ć...

— N ie mam też nic przeciw ko niemu — powie M ichał — ale jeg o czeladnicy.., o! św ięty nie w ytrzym ałby z nimi.

— M niejsza o to — rzecze m ajster — nie miałbym sum ie­

nia puścić tow arzysza z gołem i rękam i, zw łaszcza że tu nigdzie w pobliżu nie ma dimgiego szczotkarza... choć w ięc naw et nie koniecznie potrzebuję, zapraszam pana do pomocy.

W łaśnie gospodyni przyniosła w yborną polew kę z śle­

dziową głów ką, bo to był post, i zaprosiła podróżnego do w ie­

czerzy. A j! a j! ja k ż e mu sm akow ało. Bo też pani Jacentow a była najsław niejszą k u ch ark ą w całem mieście a zw łaszcza polewkę ze śledziow ą głów ką ta k sm acznie gotow ała że ju ż i w Pacanow ie n ik t lepszej nie zrobi.

— Ż al mi chłopca — mówił wieczorem pan J a c e n ty do żony — i chętnie go zatrzym am , ale mię przecie niepokoi ta

*

— 84 —

je g o ciąg ła włóczęga, bo to nie bez przyczyny. T rz e b a napisać do pana K ulińskiego i zapytać czemu go puścił po tygodniu.

M ichał został w robocie, pan K uliński zaś odpisał po k ilk u d n ia c h :

— Dobry to i zręczny robotnik ten Michał, ale ma nałóg;

j a k i , tego nie pow iem , bo się może p o p ra w i, to mu szkodzić nie c h c ę , zw łaszcza że nie je st chciw y na cudzą w łasność, ani pijak.

K ilk a dni minęło ja k św iecę zdm uchnął. M ichał u w ijał się przy szczotkach, ja k b y nieprzym ierzając przy polewce z śle ­

dziową g łów ką i mógł się był osiedzieć u pana Jacentego, bo mu teraz przybyło nagle dużo roboty, ja k b y w łaśnie dlatego że p rzy ją ł czeladnika. P a n Jacen ty pilnie w ytrzeszczał oczy i bacz­

nie śledził w młodym robotniku ja k ie g o n ało g u , ale nic złego w nim nie d ostrzegł i ułożył sobie zatrzym ać go przez k ilk a przynajm niej miesięcy.

N iestety, w krótce go zaw iodły racbuby. W y s z ł a o l i w a n a w i e r z c h i pan Jacen ty prędzej niż się spodziewał, rozstać się m usiał z Michałem.

W pierw szą sobotę wieczór, m ajster odliczył dla robotnika tygodniow ą zapłatę.

— Mój Michale — rz e k ł do niego, dając mu należytość — kontent jestem z ciebie, myślę żeś i ty z nas kontent i że zostaniesz z nami n a d a l, daj Boże najdłużej.

— Ba, zostanę panie m ajstrze — odpow iedział Michał — bo w samej rzeczy nie mam u w as krzyw dy, ale musicie od­

dalić chłopca, bo się z nim zgodzić nie mogę.

— Ależ mi o tem nigdy nie w spom inałeś — rzecze m ajster.

— Bo zaciskałem zęby, ale ju ż dłużej nie wytrzym am .

— T o sierota i jest już u mnie dw a lata, za nic w świecie go nie o d d a lę , ale wam p rz y rz e k a m , że go upomnę aby się popraw ił.

— Oho! — zaw oła M ichał z gniew em — ju ż w id zę, co to teraz będzie, skoro chłopiec więcej u was znaczy niż czeladnik.

T o pow iedziaw szy w yszedł i drzwi za sobą z hałasem zatrzasnął.

— 85 —

— A ch, — pom yślał sob'e pan J a c e n ty — byłżeby to jeden z tych ludzi co to nigdy i z nikim zgodzić się nie m ogą?

B yłaźby niezgodność tym jeg o nałogiem o którym pisał K u liń sk i?

N azajutrz, w niedzielę straszliw a kłótnia między M ichałem a służącą zbudziła państw a Jaeentów . L edw ie uśm ierzyli tę sp rzeczk ę , aliści z płaczem w pada chłopiec do izby i skarży się że go czeladnik w ybił bez przyczyny. P an J a c e n ty chciał ująć się za nim ale M ichał ju ż był poszedł do m iasta. Co robił przez całe przedpołudnie, gdzie chodził, nie w iedziano w domu, ale powrócił w bardzo złym humorze. P rz y obiedzie w szystko mu nie sm akow ało i ja k b y koniecznie szu k ał z a c z e p k i, rzucał psu najw yśm ienitsze przysm aki, przez panią Jacen to w ą w łasno­

ręcznie przyrządzone. Zm artw iło to poczciwą gospodynią i pan Ja c e n ty m usiał surowiej upomnieć czeladnika, lecz w szczęła się ztąd m iędzy nimi kłótnia, ja k ie j nie pam iętało domostwo w któ- rem się to działo.

I Bóg wie do czegoby ta k łó tn ia była doprow adziła, bo pan Jacen ty nie m iał ochoty ustąpić m łokosow i, lecz w łaśnie wśród najgłośniejszej wrzaw y weszło dwóch słu g sądow ych.

— P anie m ajstrze rzek ł jed en — mamy rozkaz ośw iad­

czyć w am , abyście natychm iast oddalili w aszego czeladnika, a jeżeli tego nie u czynicie, weźmiemy go do aresztu i będzie odesłany szubpasem na m iejsce urodzenia.

— Cóż on zbroił tak ieg o ? — zapytał niespokojnie pan Jacenty.

— Ależ to k łó tn ik , z a w a d y a k a , aw an turnik — odpowie woźny. — O m al karczm y nie ro zw alił, a od pisarza aż do dzw onnika nie ma nikogo w calem mieście z kim by się nie w ykłócił i to w szystko w c ią g u tych kilku godzin dzisiejszego przedpołudnia.

M ichał zaw stydzony w milczeniu pakow ał swój tłum oczek, a gdy już był gotów do drogi, pan Jacen ty podpisał mu k siążk ę w ędrow niczą i w ypraw ił go w dalszą podróż.

Poszedł w ięc, a g d y stanął n a w zgórzu po nad miastecz­

kiem i u jrzał w dolinie cichy domek, który przed chw ilą opu­

ś c ił, czy też pom yślał nad sobą? Czy zabolał w duszy nad

— 87

-Ś w ię ty co w iernie z niebem w p rz y ­ m ierzu Ż yw ot przeżyłeś w dni swoich dobie.

Czuwaj nad nam i, o K azim ierzu!

U święć nam serca, wiedź n as ku sobie!

B łyśnij nam św iatłem tw ojej pochodni, A gdy nam w znoju siły nie sta rc zą , S p raw , byśmy Tw ojej opieki godni, D oszli zbaw ienia pod T w oją ta rc zą .

S . P .