N ależytość pocztow a opłacona ry czałtem .
C e n a n u m e r u p o j e d y n c z e g o30
Adres r e d a k c j i i administracji:Kraków
u!. ZyMikiewicza
L. 5/7, m. 55.
Godziny urzędowe codziennie od 1 — 3 Oddz. w Warszawie: ul. Sienna 23, m. 5.D w u t y g o d n i k
Oddz. w Katowicach:Telefon 46-98.ul. Wodna 5, III. p.
Nr 17
Warszawa — Kraków -— Lwów — 1 października 1926 r.
Roki.
O radykalizację teatru
Sprawa zmniejszania się frekwencji
w teatrach i związanego z nią orga
nicznie stałego diminuenda zaintereso
wań publiczności dla sztuki sceni
cznej — nietylko nie straciła na aktual
ności, ale — wprost przeciwnie —
pojawiła się znów u progu nowego
sezonu teatralnego — jak ponure,
złowrogie widmo. Radziby je odżegnać
od wrót swoich przybytków dyrekto
rzy scen polskich gniewnem, a roz-
paczliwem: a kysz! z Mickiewiczow
skich „Dziadów“.
Nomen omen. Są tedy tacy, co
w pauperyzacji społeczeństwa polskie
go widzą główną przyczynę zła, są,
którzy narzekają na jego zobojętnienie
dla problemów kulturalnych, są, któ
rzy jęczą: „Skończyły się dni Aran-
juezu... Teatr upada, bo niema już
wielkich, porywających tłumy swoją
grą, aktorów.
Wszyscy mają rację... po trosze.
Publiczność zbiedniała, zgłupiała,
zordynarniała — co do tego niema
dwu zdań. Aktor zmienił się również.
Kto wie... może przyczyną tego był
wzrost jego powagi i wpływów na
przestrzeni ostatnich paru dziesiątek
lat istnienia wielkiej sceny polskiej.
Może ta zmiana stosunku publiczności
do aktora, to przedzierzgnięcie się
stopniowe z komedjanta w półboga,
rozleniwiło aktora, każąc mu zapomi
nać niekiedy o tym najwyższym impe
ratywie teatru: o żmudnej, twórczej
pracy. Ale lament nad brakiem genju-
szów nie ma sensu. Dobrzy aktorzy
są i teraz, tak, jak dawniej byli. Ze
niema Modrzejewskich, Żółkowskich
i Rapackich — to jeszcze nie nie
szczęście. W epoce romantyzmu mie
liśmy aż „trzech wieszczów”, teraz nie
mamy ani jednego — i jakoś musimy
to przeżyć. Toteż tego rodzaju narze
kania są bezpłodne, tembardziej, że
na scenie częstokroć — nawet z ko
rzyścią dla całości widowiska — kol-
lektyw, t. j. zgrany, dobrze zestawiony
i wyreżyserowany zespół wyrównuje
brak genjalnej jednostki. Pod tym
względem teatr więcej od innych od
łamów sztuki zasługuje na miano sztuki
nowoczesnej, jako twórczość zbiorowa,
ożywiona tchem uniwersalistycznego
wysiłku.
Być może jednak, że nie w tern
sęk, jakie są przyczyny obojętności
społeczeństwa dla teatru, ale jak jej
przeciwdziałać, jak radzić? Rada jest.
Wprawdzie połowiczna, ale — mamy
nadzieję — tern niemniej skuteczna.
Chodzi tu o r a d y k a l i z a c j ę teatru,
czyli poprostu o rewizję jego wy
świechtanych środków i zasobów arty
stycznych. Powie ktoś, że do rewizji,
do reformy można przystąpić dopiero
po opracowaniu wyczerpującego refe
ratu ; dopiero po uroczystej diagnozie,
jaką jest choroba teatru i jakie jest
na nią lekarstwo. Powie ktoś, że trzeba
mieć plan wykończony w najdrobniej
szych szczegółach, plan, zatwierdzony
przez szereg, powag w dziedzinie sztuki
teatralnej. Że trzeba rozpisać ankietę
do wszystkich dyrektorów, reżyserów,
autorów i
krytyków, pomysły ich
i uwagi zebrać, i wycisnąć z nich
esencję, jak sok z cytryny.
Prawda. I to byłoby dobre. Ale
narazie to utopja.
Powie ktoś wreszcie, że zrobić to
może tylko jakiś genjalny łeb twórczy,
jakiś Ryszard Wagner sceny. I to
słuszne. Ale jeżeli go niema, trzeba
się zadowolić wysiłkami pomysłowych
jednostek. Każdy dyrektor, każdy re
żyser mógłby tu wiele zdziałać. Jeno
postawić sobie za c e l: uparty, nie
ustanny remont starych, zużytych już
i zardzewiałych rekwizytów.
Nie jest to ani zachwalanie tanich
efektów, ani apoteoza eksperymentu;
nie chodzi tu
o rewolucję, jeno
o ś m i a ł o ś ć . Dziś już na wstrze
mięźliwości, na lękliwości przewrócić
się coraz łatwiej. Publiczność obrusza
się na nowość, publiczność zżyma się
na eksperyment, publiczność krzyczy —
ale koniec końców publiczności się to
podoba. Jej przysłowiowy konserwa
tyzm jest złudzeniem. Trzeba ją eks
cytować, dźgać, wstrząsać i to nie
brutalnym dziwolągiem „pour epater
les bourgeois”, ale radykalizacją celo
wą i przemyślaną. Stare, szablonowe
piły nużą i nudzą. Nowość przynęca.
Przykładem tego „Reduta”, przykładem
teatr im. Bogusławskiego, przykładem
zmiany w psychice publiczności war
szawskiej, wywołane eksperymentami
niektórych reżyserów.
Wieleby tu pomogło wprowadzenie
na scenę sztuk przesyconych treścią
dnia dzisiejszego, uspołecznienie i aktu
alizacja teatru (artykuł prof. Sinki
w 1 numerze „Gazety Literackiej”).
Ale to jeszcze nie wszystko. Społe
czeństwa nurtują dziś przecież nie
tylko krótkotrwałe, dziennikarskie aktu
alności, o których dzień jutrzejszy już
zapomina, ale elektryzują je również
wielkie hasła, wielkie ideje, wielkie
problemy
socjalne i cywilizacyjne.
Teatrowi trzeba sztuk, w którychby
widz współczesny znalazł potwierdze
nie gorączkujących go myśli, syntezę
zagadnień olbrzymiej doniosłości, pły
nących ku niemu na fali rozmów,
książek i dzienników.
Sztuki takie musi ktoś napisać. Za
chód ma takie sztuki, ale samo wsy
sanie obcych soków nie wystarcza. To
musi być twórczość rodzima. Teatr
woła o nią, domaga się jej, dziwi się,
że jej niema — zapewne w instynk-
townem przeczuciu, że tylko młoda
sztuka, zrodzona we współczesności
i współczesnością tą bezwiednie prze
sycona, może mu podać ten ostro
przyprawiony pokarm.
Ale teatr sam sobie winien. Teatr
nie dawał dotąd w tym kierunku abso
lutnie żadnej inicjatywy. Niema on
kontaktu z literaturą młodą,
która
przecież dziś tylko jest młoda, a jutro
już będzie dojrzała i krzepka (zwy
czajną rzeczy koleją). Za czasów Wy
spiańskiego i Młodej Polski, za dy
rekcji Pawlikowskiego czy Kotarbiń
skiego, poeci nie wychodzili poprostu
z za kulis. W ustawicznem obcowaniu
z aktorami, w rozmowach i dysputach
z reżyserem, w konferencjach z deko
ratorem, w upartej włóczędze po za
kamarkach sceny — autorzy nasiąkali
atmosferą teatru, uczyli się jego „wie
dzy tajemnej”, podsłuchiwali jego se
krety. Podniecona wyobraźnia praco
wała twórczo. Rodziły się gigantyczne
pomysły. Była wymiana myśli. Aktor
dowiadywał się wielu ciekawych rzeczy
0 autorze, wnikał w jego intencje,
czuł go. Wytwarzała się platforma
wspólnego porozumienia. Teatr dygo
tał, żył, huczał sztuką...
A dziś? Mur chiński i „ryglem
wrota zwarte”. „Żelaznych wrót że
lazna moc”. Nieufność młodych, wzgar
dliwa wyższość teatralnych kancelaryj
1 gabinetów. Nie idzie się za kulisy,
aby się nie czuć intruzem i nie wy
stawać po przedpokojach i korytarzach.
Jakieś zbliżenie, jakieś konwentykle
teatralno-literackie, jakieś wspólne wy
stąpienia — byłyby tu z pewnością
potężną dźwignią dla przywrócenia
dawnego stanu rzeczy. Nie dałyby
może drugiego Wyspiańskiego,
ale
wychowałyby bez wątpienia nowych
zdolnych twórców.
A zatem — inicjatywa. Ale inicja
tywa taka należy — według ogólnie
przyjętych form towarzyskich — do
gospodarza, do teatru...
Marsylianka braterstwa
Nie chińskie mury, nie koszule pancerne, naszpikowane kolcami bagnetów, nie prze paście narodowych szowinizmów. —
Lecz na granicach triumfalne bramy z na pisem: „W itajcie!"
Pomosty przez oceany, miljard prawic do braterskiego uścisku.
Chłopcy z Paryża i Berlina, chłopcy z Bel gradu i Sofji, wstydźcie się, pocóż te kosę, złowrogie spojrzenia?
O cóż tu się spierać do stu łysych dja-błów!
Patrzcie, jak rzeźko świeci słońce, jak słodko uśmiechają się do was dziewczęta.
Pod ręce wszyscy, kwiaty przypnijcie do serc i do czapek, a maszerując w takt Mar-syljanki, krzyczcie co tchu:
— Fraternite!..,
Głupcami byliśmy dotąd i śmiał się z nas do rozpuku dobry Bóg w niebie.
Stu językami szwargotaliśmy, jak opętani, i skakaliśmy sobie z pazurami do oczu. Jak banda warjatów opluwaliśmy się nawzajem, wypuszczaliśmy na siebie gazy trujące, obrzu caliśmy się wybuchającemi przedmiotami i tratowaliśmy się końmi.
Sacrebleu! Już chyba dość tej maskarady! Wszyscy jesteśmy braćmi i ziemia jest na szą ojczyzną. Bądźmy jej szowinistami, ko chajmy się, piszmy o niej wiersze — to nam wolno.
Prawda dziewczynki, że tak będzie naj lepiej ? Odwiedzimy was w Neapolu i w San Francisco. Będziemy pili dobre wino i cało wali wasze usta.
Koledzy faszyści, jesteście kiepskimi bzi kami. Czarne, czy pstre koszulki, wszystko to jedno.
Koledzy, „bolszewicy”, puśćcie kantem tę skrachowaną awanturę. I tak nas wszystkich śmierć rozstrzela w swojej tradycyjnej cze-rezwy czajce.
Anglicy z Manchesteru
j
z Plymouth! Po kiego licha włazić na pięty braciom z Indyj i z Szanghaju... Pomyślcie lepiej o tych czarnych węglarzach z waszych kopalni.Nie chcemy Pan-Europy, jeżeli obok niej ma powstać Pan-Ameryka i Pan-Azja. Zle było, gdy się pożerały narody, ale konty nenty mają jeszcze większe brzuchy.
Pozszywajmy wszystkie narodowe sztan dary. Będzie z nich cudny sztandar wszech-ludzkości, tęczowy, jak łuk zgody nad od
mętami potopu. .
Zedrzyjmy ze ścian szkolnych mapy kra jów. Uczmy się geografji ojczystej na glo busach.
Ziemio, ojczyzno nasza, jakieś olbrzymia, jakieś urodziwa, jakieś cudownie okrągła. Ziemio, ojczyzno nasza, granicami twojemi niebiosa. Ojczyzno nasza, masz sto stolic, ale my kochamy największą stolicę — pro mieniste słońce! Dobrze nam w cieniu twych gór, na falach twoich wód i na pachnących murawach...
A zatem, ministrowie spraw zagranicznych, podajcie się do dymisji! Niema już zagranicy. Urzędnicy celni, zróbcie konfetti z wa szych dokumentów. Nie chcemy ceł ani na towar, ani na kulturę.
Marynarze, nauczcie nas prawdy o morzach, nad któremi jedne są gwiazdy i jedno wspólne, upajające powietrze.
Lotnicy, nauczcie nas prawdy o swobodzie, która nie zna granicznych słupów i okiełzań. Nie trzeba strzelać do Druzów. Oni są naszymi dobrymi kolegami. Nie trzeba strze lać do Chińczyków. Chrystus zakazał...
Generale Czang-so-lin! Panie marszałku Wu-pei-fu! Niema sensu biegać tam i z po wrotem od Jangtsekiangu do Pekinu. Zamiast bić się, idźcie lepiej młócić ziarno cepami w stodole.
Żołnierze wszystkich krajów tańczcie shim my. To będzie korzystniejsze dla ludzkości. Polityka agrarna waszych wodzów dziś już nie ma celu. Na co nam waszych trupów, mamy przecież nawozy sztuczne. Na co nam krwi waszej, przecież wystarczy deszcz z nieba. Dość już użyźniliście ziemię pod Wiek P o jednania.
A teraz zakasać rękawy i do pracy. — Wszyscy razem, wszyscy w szeregu, wszyscy na budowie.
Ta druga wieża Babel uda nam się lepiej... — Fraternite! Fraternite! Fraternite!..
N r 17 „Gazety L ite ra ck ie j
fts zawiera:B ron isław B orkow ski.
Gryt H ergsen
Gryt Hergsen napisał powieść.
Była twarda i niezłomna, jak ruda żelazna, wydobywana przez Gryt Hergsena z pod ziemnych czeluści kopalń. Zgrzytała, jak że lazo, gniecione i rznięte w olbrzymich halach fabryk, gdzie stał Gryt Hergsen wśród stra szliwego ryku miażdżących maszyn, świszczą cych kół i transmisyj, — jęczała, jak to że lazo, kradzione matce ziemi przez człowieka. Była brutalna, jak brutalnem jest prawo życia dla robotnika. Była potworna w swej praw dzie, jak potwornem było życie Gryt H erg sena wśród nędzy, brudu, kłamstwa i zwie rzęcych instynktów, czarnych środowisk ro botniczych. Była ta powieść bólem, jak bólem jest dno hańby ludzkiej.
I Gryt Hergsen wydał swą powieść. Powiedział w niej tylko prawdę ludziom; nic więcej. Ale ta prawda jego była głuchym jękiem gnębionego zwierza człowieka.
I nie zapomniał wskazać w niej światu drogi, która z ludzkiego piekła wiodła we wyzwolenie.
Powieść rozchwytano poprostu. Jeden na kład prześcigał drugi. Tłómaczono ją na wiele, wiele języków. Krytyka musiała ją przyjąć, a nawet wyrazić się o jej młodym autorze bardzo pochlebnie. I słusznie; prze cież powieść jego była p r a w d ą !
Gryt Hergsen wydał więc swoją powieść i czekał. Wsłuchiwał się w zgiełk świata; z dnia na dzień oczekiwał odpowiedzi. Rzu cił swą pracę w fabryce — i z nikim na wet nie rozmawiał. Czekał i czekał...
Nareszcie, nie dosłuchawszy się niczego, wrócił do pracy.
— Dziwak! — mówili o nim ludzie. — Psychopata — szeptano sobie na ucho w sferach literackich. — Taki talent, taka powieść, a człowiek do niczego.
Literaci cieszyli się może, że się pozbyli konkurenta.
Gryt Hergsen nie dał żadnych wyjaśnień, dlaczego porzucił pióro i wrócił do fabrycz nego warsztatu. Pracował w jarzmie swem dalej, a robotnicy dziwili się, widząc go znowu pomiędzy sobą. Gdy go pytali, dla czego nie pisze już — odpowiedział:
— My jesteśmy brudni ludzie i wiedziemy brudne życie. Świat, tam u góry, napozór czysty jest — lecz nie zazdrośćmy mu dusz... Oczywiście koledzy nie zrozumieli go, ale Gryt Hergsen nie mówił już nic więcej.
W kilka lat po wydaniu swej powieści uległ Gryt Hergsen nieszczęśliwemu wypad kowi. Rozżarzony pręt żelazny, przechodzący przez walec, przy którym stał Gryt, pękł, i wijąc się, jak żmija, uderzył Gryt Hergsena w lewe ramię...
Gryt Hergsen stał się roznosicielem gazet... Ale w rok po utraceniu lewej ręki wydał drugą powieść.
Przypomniano go sobie i stał się sławniej szym jeszcze, niż poprzednio. Umieszczano wszędzie jego portrety, liczne kluby literackie zapraszały go na członka, parlament prze kazał mu, jako dar narodowy, wysoką sumę i majątek ziemski lecz Gryt Hergsen zacisnął zęby i milczał. Niczego nie przyjął, porzucił miejsce pobytu, by go nie prześla dowali ludzie natrętni — i czekał — i słuchał. Lecz tym razem cierpliwość jego minęła prędko. Za pieniądze, otrzymane od wy dawcy, kazał wydrukować potajemnie we wszystkich językach europejskich ogromne afisze — i udał się z niemi w podróż okrę żną po Europie.
Pewnego dnia na wszystkich ulicach wszyst kich stolic czytano, co następuje:
— Do burżuazji! Do literatów! Do świata! Napisałem powieści, które były krzykiem ludzkiego pohańbienia! Czytaliście je i wi dzieliście drogę, jaką wam wskazałem. Cze kałem na odpowiedź, któraby była wyzwo leniem proletarjatu i was samych z otchłani grzechu. Czytaliście me książki — i życie zostało nadal tym grzechem. Ale książki takie pisali przecież i inni. Literaci! Pocóż piszecie — pocóż mówicie?! Wysiłki wasze nadaremne. Dlaczego słowa moje i wasze nie obudziły sumień ludzkich?! Lecz wiedz cie -— niebawem wybije godzina wyzwolenia.
Gryt Hergsen. Gryt Hergsen znikł.
Szukano go długo — lecz nikt go nie widział w Europie. Nie znaleziono go... Przypuszczano, że pewnie dostał pomieszania zmysłów i skończył samobójstwem. Nie wzięto jego słów na serjo...
0 radykalizację teatru — artykuł wstępny.
Gryt Hergsen —
Stefan Majchrzak.Marsyijanka braterstwa —
Bronisław Bor kowski.Praca społeczna artysty —
P. A .Miłość Zanny Ney —
J . Pański.Wywiad z Franciszkiem Mauriac —
A rtur Prędski.Tragedja duszy słowiańskiej —
Witold Zechenter.Z teatru —
Janusz Stępozuski.„Dobranoc!“ przeszłości —
D r Juljusz Feldhorn.Trallalala, tralala! — Zabłąkany w epoce.
Młoda dwójka autorska — recenzje.
Wiersze i przekłady —
Jerzego Braunai
Edwarda Wyłomowskiego.Jasnowidzący wynalazek — nowela —
J a nusz Stępów ski.Wesołe lecz smutne.
Pozatem obfite działy informacyjne i aktu
alne, kronika i t. p.
oo
mmmm
TRZECI KWARTAŁ B. 1 .
PfsnuultifUtd kuittrtóiM i‘Su
„
półroczna 3*60
a roczna
tylko
6 zł.
Wpłacać można blankietem nadawczym
„GAZETY LITERACKIEJ"
z wydrukowanym num erem konta, albo
też zapomocą blankietu nadawczego bez
nadruku, który otrzymać można w każdym
urzędzie pocztowym i na którym należy
napisać numer konta 406.000
i
nazwę:
„GAZETA LITERACKA".
Dwie wystawi
Gdy wybuchła europejska rewolucja — Gryt Hergsen stał na jej czele.
S tefan M ajchrzak.
W niedzielę, dnia 2 6 września b. r., otwarto w krakowskim Pałacu Sztuk Pięknych, W ystawę P rac Uczniów Państw. Szkoły Przemysłu A rty stycznego w Krakowie. Obecna wystawa potwier dza tę wysoką opinję, jaką zdobyła sobie me toda nauczania i wyniki pracy szkoły. Odkłada jąc dla braku miejsca do następnego numeru, (bo druk niniejszego ukończono już w przeddzień wystawy), dokładniejsze omówienie działalności szkoły oraz obecnej wystawy, zauważamy już teraz, że z szeregu prac o poziomie z natury rzeczy szkolnym — gdyż wystawa obejmuje prace uczniów wszystkich kursów — wybijają się indywidualności nader interesujące, że wy mienimy przykładowo klasę malarstwa dekora- cyjnego. Prace Walczowskiego i Różańskiego posiadąją swoją zdecydowaną fizjognomję arty styczną. W twórczości Różańskiego zaciekawiają nas zwłaszcza projekty architektoniczne i dosko nały szkic do fresku (trzej górale). Różański zdaniem naszem powinien zwrócić się poważnie ku zagadnieniom dekoracji teatralnej, do któ rego to dzieła sztuki talent jego zdaje się być szczególnie predestynowanym. Na tym samym kursie interesujące prace Birtusównej, Habliń- skiej i Krzyżanowskiej. Silnie zarysowujące się indywidualności znajdują się i na innych kursach — o czem w następnym numerze.
W tymsamym dniu otwarto Wystawę Opraw zakładu introligatorskiego Roberta Jąhody z lat 1 9 2 5 -2 6 . Wystawa robi naogół bardzo dodatnie wrażenie. Niestety jednak stwierdzić należy, że dział ten — który mógłby być sztuką — jest do dziś dnia tylko rzemiosłem. D laczego? P o staramy się odpowiedzieć na to pytanie i sprawę tę poruszymy obszerniej w następnym numerze.
Dwa napisy
Na pomniku poległych w berlińskim uniwer sytecie położono napis: »Invictis victi victuri!« (Niezwyciężonym zwyciężeni przyszli zwycięscy).
Francuzi na podobnym pomniku napisali: »Peu- ples, soyez u nis; hommes soyez humains« (Ludy jednoczcie s ię ; ludzie stańcie się ludzcy).
P30SIH-Y II S P 1E S Z 1I
IIM IM Ifflll
HU
groszy. Prenumerata krajowa kwartalnie 1'80 zł półrocznie 3 60 zł rocznie 6 '— zł Prenumerata zagrań. kwartalnie 40 półr. 80 centów am. Konto P. K. O .: Kraków Nr 406.000 I Warszawa Nr 153.210Str. 2 G A Z E T A L I T E R A C K A Nr 1 7
Praca
s p o łe c z n a a rty sty
M iło ś ć Z a n n y N e y
»Miłość Zanny Ney« Erenburga jest książką wielce charakterystyczną dla tego autora — nie z racji swej wartości, lecz dlatego, iż występują w niej szczególnie jaskrawię wszystkie te wady, które tkwią i w innych jego utworach.
Powieść ta — to historja córki francuskiego szpiega przeciwbolszewickiego w sztabie W ran- gla, która pokochała Andrzeja Łobowa, komu nistę — romantyka. Ten Łobow jest także szpie giem z ramienia Sowietów; i wykradając pe wnego razu z mieszkania Neya tajne dokumenty, przyłapany przez niego, zabija go. Zanna widzi tę scenę — i wie, że Andrzej jest dla niej stra cony. Osamotniona, jedzie do Paryża, do swego wuja, który jest także szpiegiem, tylko prywat nym, i który maltretuje swą bratanicę, jak rów nież i niewidomą córkę, w sposób zaiste zwie rzęcy. Andrzej też w »misji sekretnej« znajduje się w Paryżu; spotykają się — i miłość poko- nywuje tę przepaść, jaka się między nimi uczy niła. Zanna musi zapomnieć o tem, że Andrzej jest zabójcą jej ojca — i idzie z nim na noc do brudnego podmiejskiego hoteliku. Ale Łobow w sprawach partyjnych udaje się do Tulonu, a ścigany przez policję francuską, nie może na rażać Zanny. Powrót do zwyrodniałego wuja jest również niemożliwy; więc Zanna jedzie do Mo skwy, gdzie może się nią zaopiekować jeden z przyjaciół Andrzeja. Tymczasem owej nocy, którą kochankowie spędzili w hotelu, popełniono morderstwo : emigrant rosyjski i szubrawiec Cha- łybjew zabija wuja Zanny, podrzucając na miej scu zbrodni skradzione przypadkiem papiery A n drzeja. I w drodze do Tulonu aresztuje A n drzeja policja. Cały szereg okoliczności świadczy przeciwko niemu; jedynem wyjściem byłoby usta lenie alibi i sprowadzenie Zanny; ale Andrzej nie może jej kompromitować i boi się ją wmie szać do procesu — i milczeniem skazuje się na śmierć. Daremnie Zanna, zaniepokojona brakiem listów, nie mająca zresztą nic w Rosji do ro boty, wraca z kilkugodzinnem opóźnieniem do Paryża; daremnie w Berlinie, dowiedziawszy się 0 sprawie Andrzeja, odnajduje Chałybjewa, który jedyny widział Andrzeja, dokonawszy zbrodni, w swym hotelu; Chałybjew może poświadczyć wobec sądu alibi Łobowa, ale domaga się za to spędzenia nocy z Zanną. I Zanna oddaje się Chałybjewowi, który oczywiście ulatnia się na tychmiast po uzyskaniu zapłaty. Andrzej umiera, nie zdradziwszy imienia Zanny. A Zanna po dłu giej chorobie, pielęgnowana przez paryskich przyjaciół Andrzeja, powraca do zdrowia, by się odrodzić do nowego życia; miłość dla Andrzeja jest teraz miłością dla sprawy Andrzeja — 1 Zanna niesie swą nową miłość do Rosji, prze baczając nawet Chałybjewowi.
Cały ten melodramat, który ma być anatemą, rzuconą zgniłej Europie i apologją nowej, głęb szej i szlachetniejszej miłości, jest mocno nie przekonywujący pomimo dobrych chęci autora i najlepszych chęci czytelnika. Już sam wybór środowiska jest zastanawiający i nieco niezrozu miały, a w każdym razie nieostrożny: mimo ca łego idealizmu Andrzeja i cynizmu obu Ney’ów jakoś nieskorzy jesteśmy uwierzyć, by istniała tak wielka różnica etyczna między takim czy innym szpiegiem, wywiadowcą czy detektywem. I mimo różowych barw, których nie szczędzi Erenburg, by nam Andrzeja umilić — zachowujemy jednak zawsze wobec niego troszeczkę rezerwy, tembar- dziej, że i z zabójstwem ojca Zanny pie wszystko jest w porządku. I znów wmawianie nam, iż mord »dla idei« jest czemś wyższem etycznie, niż mord zwykły, jest grubą i w gruncie rzeczy, drobnomieszczańską frazeologią, ostrze której zwróci się przeciw samemu Erenburgowi: wszak i patrjotyzm, wybujały do rozmiarów szowinizmu, jest ideą, tak samo dobrą, jak i komunizm, jeśli chodzi o sankcjonowanie mordów politycznych. Pomijam już fakt, iż zabójstwo Neya ma bar dzo słabe pozory ideowości. Można twierdzić, iż coś jest politycznie koniecznem; ale nie należy
stąd wnioskować, że to coś jest etycznie słusznem. Tak objawiona »nowa miłość« zupełnie do nas nie przemawia.
Pozatem, cała ta »zgniła« Europa jest rów nież mocno uproszczona. Pokazanie kilku szpicli i zrutynizowanych sądowników — doprawdy to jeszcze nie wystarcza. Jest to już stanowczo zbyt daleko idące upraszczanie sobie zadania: nie można brać ubocznych produktów cywilizacji za samą cywilizację. To, że Andrzej nie może zna- leść ani jednego człowieka, któryby bronił jego słusznej sprawy — to doprawdy nie jest wina Francji, lecz Andrzeja. I tu jest może najgrub szy szew całej tej roboty. Kto jest winien śmierci Andrzeja ? Oczywiście — burżuazja, odpowie Erenburg. Ale my znów, mimo całej sympatji dla Andrzeja, musimy jednak powiedzieć, że ża den sąd i żadne społeczeństwo nie może unie winnić człowieka, który robi wszystko, by wła śnie sąd upewnić w podejrzeniu. Andrzej — po wiada Erenburg — nie może mówić prawdy, gdyż skompromitowałby Zannę. Ależ, na Boga, gdzież jest jaskrawy i burżuazyjny przesąd, jak ta obawa » kompromitacji« kobiety, którą się przecie wobec swego sumienia uważa za żonę, której pozycja towarzyska jest idealnie obojętna, która nawet wobec francuskiego sądu przysię głych jest żoną Andrzeja?! Tych przesądów wy zbył się już nietylko proletarjat rosyjski; i do prawdy Andrzej przypomina raczej romantycz nego rycerza, niż ideowego komunistę.
Erenburg chce dowieść, że tylko zgnilizna mo ralna społeczeństwa francuskiego prowadzi A n drzeja pod nóż gilotyny. W tym celu wyciąga się cały arsenał okropności — jakże nam do brze znany! — i upiększa nim wszystkich r e prezentantów« burżuazyjnego świata. Obraz, tą drogą otrzymany, ma całkiem specyficzny koloryt: tak w wyobraźniach wychowanie klasztornych, spalających się w ogniu własnych niezaspokojo nych, a tem bujniej kwitnących namiętności, wy glądać muszą wszystkie zakazane uciechy tego świata; tak mały chłopiec, naczytawszy się »Jack Texasów «, wyobraża sobie, iż w całej Ameryce niema innych ludzi, prócz Indjan i Cow-boyów. Ale i tu się Erenburg pomylił — i to nietylko w tej przesadzie, która jest najistotniejszą cechą jego twórczości, lecz i w samej isto cie: ci wszy scy sutenerzy i sadyści, rzezimieszki i alfonsy — to nie francuzi: to z krwi i kości rosjanie, to w prostej linji wnukowie Dostojewskiego. Ta przesadna charakterystyka osób, to ciągłe bruta lizowanie efektów, te wszystkie » dziewczynki«, z któremi wstają rano, kładą się spać wieczo rem owi francuzi — ten język, którym się oni wszyscy posługują — język nawskroś rosyjski, znów obciążony całym balastem Dostojewszczyzny (via Arcybaszew) — cały ten sos sprawia, iż czytelnik ani na chwilę nie wierzy, by miał do czynienia z francuzami.
W rezultacie przeciwstawienie » dwóch świa- tów« w książce Erenburga, a z niem i cała ideo- logja autora, są rażąco nieumotywowane. Pomi jając wszelkie względy rzeczowe, ci reprezentanci burżuazji przestają być dla nas ciekawi, skoro właściwie nie biorą udziału w losach bohatera. Losy swego życia, losy swej miłości zawdzięcza Andrzej doprawdy tylko swej głupocie.
Cały ten bezsensowny system obrony sądowej, ów niezwykle naiwny pomysł wysłania Zanny do Moskwy — jakgdyby Andrzej nie miał żadnych przyjaciół w Paryżu (a m a!), którymby mógł ją powierzyć; ta idylliczna umowa, że będzie do niej »pisał« — dobra na przestrzeni Warszawa- Milanówek, i to z ryzykiem, lecz nie na linję Paryż-Moskwa — wszystko to są oczywiste do wody wyjątkowej tępoty Andrzeja. A równie tępą i naiwną okazaje się Zanna, akceptująca te wszystkie pomysły, nie umiejąca palcem kiwnąć w swojej obronie, chorobliwie niezaradna i bez czynna we wszystkich momentach swego życia — ale beznadziejnie aktywna w momencie, gdy trzeba zgodzić się na zapłatę »zgóry« Chały
bjewowi, o którym przecie każdy dureń wie, że ucieknie. Czy i za to także trzeba winić zgniłą Europę? I ten beznadziejnie banalny, oklepany, wyciśnięty Chałybjew, w którym rzeczywiście niema nic indywidualnego, prócz dziedzicznych obciążeń literackich, aż do owego »tragizmu du szy rosyjskiej« włącznie!
Gdyby przełożyć utwór Erenburga na scenę, okazałaby się rzecz ciekawa: wszystkie role mę skie, nie wyłączając bodaj i samego bohatera, musieliby grać aktorzy charakterystyczni. Każda z występujących tu figur obwieszona jest ze wszystkich stron » charakterystycznemi« upiększe niami, i dopiero bliższe wejrzenie uświadamia, że tam nic prócz tych upiększeń niema. To też jeden ze stałych »tricków« Erenburga: ta po zornie wnikliwa psychologja jest w gruncie rze czy, tylko uchylaniem się od konieczności racjo nalnego zmontowania postaci. W rezultacie — zamiast charakterów otrzymuje się odruchy. Jedna tylko Agłaja, ex-żona Andrzeja, jest istotnie po stawioną mocno i bardzo ciekawą figurą; reszta — to reagujące odruchami marjonetki.
To samo zresztą »wykręcanie się sianem « ce chuje i samą konstrukcję utworu. Wszystkie fil mowe nieprawdopodobieństwa, tolerowane w bru kowej literaturze, są poprostu niesmaczne w książce, mającej pretensje ideologiczne. Żadna sytuacja nie jest postawiona tak , by czytelnik miał przekonanie o k o n i e c z n o ś c i takich właśnie jej następstw, jakie Erenburg wyprowadza; prze ciwnie, raz za razem bohaterowie powieści wy bierają takie drogi i sposoby, które właśnie w da nej sytuacji są najgłupsze, najmniej oczekiwane, niczem nie umotywowane. Co gorsza, samo prze prowadzenie wytworzonych już sytuacyj jest czę sto zaledwie markowane. Bardzo jest, zaiste, łatwo nakazać bohaterom, by wzruszenie odbie rało im mowę; ależ niepodobna tego ekspery mentu powtarzać raz za razem! Andrzej i Zanna kochają się na przestrzeni 3 0 0 stron, ale nie mówią do siebie przez cały ten czas l i t e r a l n i e a n i s ł o w a ! Albo są tak zakochani, że nic mówić nie mogą — albo tak zespoleni ze sobą, że nic mówić nie potrzebują. Gdybyż przy najmniej mówiła za nich książka! Nie — to tylko ględzi jej autor i raczy nas taką, n. p. wzniosłą poezją: »Siedzieli na ławce i mówili sobie najpiękniejsze słowa w języku ludzkim: — Andrzej... — Zanna...« To już jest wyraźna mi styfikacja. Ogród Luxemburski, ten sam, w któ rym tak cudownie mówili ze sobą — chociaż się bardzo kochali — Ryś Nienaski i Xenia Gra- nowska — jest i tutaj miejscem spotkania ko chanków po długiej rozłące. Śpiewają drozdy, kwitną kasztany, bawią się dzieci — ale książka milczy uporczywie. I to właśnie książka o miło ści! Ta tendencja do zablagowania czytelnika, do spreparowania takiego namiastku, by się czy telnik nie spostrzegł, że go nakarmiono dziurką z obwarzanka — to także bardzo istotna cecha twórczości Erenburga. Ale wszystko to jest dość tanie efekciarstwo, jak ów »b óg<< pisany małą literą, chociaż Bóg jest w najgorszym razie przy najmniej imieniem własnem, jak Aryman, Budda, albo Eljasz.
Jest w tej książce jeszcze jedna postać, dru goplanowa wprawdzie w akcji, lecz w tendencji dość ważna: to Jules Lebeau, stary pisarz — komunista. Ma to być — dość banalnie i po wierzchownie zarysowany — Anatol France. To, że France był raczej schyłkowcem burżuazji, niż pisarzem proletarjatu — to pogląd słuszny, cho ciaż całkiem nie nowy. Ale Erenburg ma inną do France’a pretensję: oto, że nigdy nie kochał i dlatego nie umie pisać o miłości. Otóż Frąn- ce’owi, autorowi »Tais«, »Czerwonej Lilji«, »Sylwestra Bonnard«, »W iosny Życia« — po gląd ten zapewne nie zaszkodzi, ale jest on nie zmiernie charakterystyczny dla samego Erenburga: toż to on właśnie jest apostołem miłości — w książce, w której tak mało miłości znaleść można! Prawda to, że France stanął po lewicy
O d czasów Kanta zgadzają się wszyscy, że sztuka jest uniwersalną, że wyklucza czysto indywidualne przywłaszczenia, a wartości jej należą do wszystkich, którzy ją odczuwają. W artości estetyczne, zdobyte przez artystę, przyswaja sobie społeczeństwo bez jakich kolwiek ograniczeń. Artysta jest odkrywcą nowych lądów, które w posiadanie obejmuje publiczność. Sam hojnie, po królewsku, roz daje skarby Sezamu. Każdy może czerpać ze skarbca jego twórczości pełnemi garściami. To niemal nic nie kosztuje, a przecież gdyby wielbiciele sztuki, gdyby widzowie w teatrze czy kinie policzyli piękne z łaski artysty przeżyte chwile, i gdyby chcieli je opłacić, nie starczyłoby złota całego świata.
Artysta bez miary i wagi rozdziela skarby hojną garścią, bo takie jest prawo jego życia. On jeden naprawdę pracuje dla całego spo łeczeństwa. Sztuka jest najwyżej wykształco-nem społeczwykształco-nem świadczeniem, a działalność artysty jest najmniej ze wszystkich funkcyj społecznych egoistyczną. Jeśli nawet zmieni się dzisiejszy ustrój, to między każdą pracą jednostki dla społeczeństwa, a własną ko rzyścią, zachodzić będzie w najlepszym razie równowaga, natomiast praca artysty będzie mieć zawsze ogromną wartość społeczną przy znikomo małej wartości osobistych korzyści. Praca dla społeczeństwa jest naturalnem prawem sztuki, co więcej — jest jej odde chem. Sztuka tem szerzej oddecha, im bar dziej jest społeczną. Nie znaczy to bynajmiej, ażeby przeznaczeniem artysty była orka na polu problemów socjologicznych. W normal nych warunkach artysta spełnia swe zadanie społeczne jedynie przez tworzenie coraz now szych wartości estetycznych, które stają się własnością całego społeczeństwa. Naturalnie, że te zdobycze estetyczne muszą być uprag nionym chlebem, a nie zbytecznym smako łykiem.
Ze dzisiaj sztuka balansuje między proble mami socjologicznemi a estetycznemi, to z pewnością jest jedną z anomalij społecz nych. W naszych warunkach na ugorze, za chwaszczonym konserwatyzmem i ciemnotą, poszukiwacz złota musi być wpierw kosia rzem ostów.
Trzeba jednak podkreślić, że nie naszem zadaniem powinna być walka o egzystencję kultury!
Również nie naszą jest winą, że musimy nietylko budować, ale i walczyć o możność swobodnego i twórczego budowania.
Jeżeli moment społecznictwa wyłączymy, jako przypadkowy, z pracy społecznej artysty,
nie przez wspólną z nią miłość, lecz przez wspólną nienawiść; ale przynajmniej miał odwagę do tego się przyznać! A to jest właśnie największa, bez nadziejna luka w twórczości Erenburga: to, że jego linja ideologiczna nie jest szczera, że jest tylko przybraną pozą i przykrótką kołdrą, z pod której raz w raz nieskromnie wyziera typowe drobnomieszczaństwo; ta podszewka, która wy łazi z Łobowa — to przecież podszewka sa mego Erenburga: to on jest drobnomieszczani- nem z całym swoim humanitarnym liberalizmem, z ckliwie — sentymentalną miłością, z nieźle zakonserwowaną nienawiścią narodową, z całą furą cynizmu — z typowym światopoglądem nie proletarjusza, lecz biednego, zazdrosnego, nie mogącego się »zabawić<< burżuja. I właśnie dlatego ta książka nie przekona n ikogo: nietylko wrogów komunizmu, ale — i przedewszystkiem — jego przyjaciół. Bo można pisać »bóg« małą li terą — ale jakiegoś boga w duszy mieć trzeba. A Erenburg — apostoł miłości bez miłości we własnem sercu — takiego boga nie ma.
J . Pański.
to pracę tę stanowić będą zadania poniżej rozważone.
Pierwszym obowiązkiem współczesnego ar tysty jest propaganda poezji cywilizacji i piękna postępu. Powinien uczyć miłości i czci dla wiedzy, jako dla sumy bezcennych wysiłków całego rodzaju ludzkiego. Abstrakcyjne po jęcia nauki, wartości bezbarwne, niewidzialne dla oka ogółu, przemieniają się przepuszczone przez pryzmat fantazji artysty w tęczowe i konkretne obrazy intellektualnej potęgi człowieka. Dla artysty nawet przypuszczenia w dziedzinie nauki mogą być czarodziejskiemi formułkami, przy pomocy których stwarza on w swojej fantazji rzeczy, których reali zacja do najdalszej przyszłości należy. Za równo fantastyka w rodzaju Verne’go, oparta na wiedzy, jak i utwór, opiewający piękność radja czy samolotu, służą dodatnio propa gandzie poezji cywilizacji. Ale łącznie z tą propagandą powinna iść współmierna ocena kurczącej się coraz bardziej przestrzeni, która ludzi do siebie zbliża. Cześć i uwielbienie dla cywilizacji nie powinny jedynie kierować się ku przedmiotom wytworzonym — ale w pierwszym rzędzie ku twórczemu podmio towi, ku twórczej pracy. Wzbudzanie sza cunku dla tej twórczej pracy przez ukazy wanie piękna jej owoców — oto zadanie artysty w tej dziedzinie pracy społecznej.
Prócz cywilizacji niech uczy artysta kochać podstawę tych zjawisk — człowieka, który, jak mówi Goethe: „immer stebent sich be-miiht“. Amoralne bowiem w zasadzie war tości estetyczne przenikają się z wartościami etycznemi. I jedne i drugie ulegają ewolucji. W swoim świecie artysta, jako jedyny pra wodawca, zastępuje dobro i zło przez piękno i brzydotę. Nieznośne niejednokrotnie normy etyczne, bo zaprawione pedanterją i filister-stwem, przemalowane i odświeżone w świe cie sztuki, oskrobane z brudnego tynku, po ciągają pozytywnem pięknem i nie odpy chają negatywnym zakazem. Gdydy tablice z dziesięciorgiem przykazań były artystyczniej wykonane, niż to przekazała tradycja, mo-żeby ich paragrafy lepiej były przestrzegane. O ile bowiem estetyka z etyką spotyka się już na progu świadomości, to dobro często jest zimnem pięknem, a piękno prawie zaw sze dobrem, tętniącem ciepłą krwią ukocha nia. Każda rzecz bowiem staje się najczęściej wtedy dopiero piękną, gdy ją pokochamy. Krótko mówiąc, prawdziwy artysta społe czeństwo umoralnia, bo trudnostrawne dobro przetwarza na łatwo przyswajalne piękno przez oczyszczanie przyjemności i upodobań. Prawdziwy artysta nie może być nigdy słusznie oskarżonym przez moralność o pod stępne trucicielstwo. Budzi on bowiem zawsze miłość, zarówno gdy kocha, jak i gdy nie nawidzi. Do przedmiotu estetycznego nie zbliża się nigdy z zimnym skalpelem, bo jeśli nie cel, to droga, którą idzie, jest opro mieniona blaskiem miłości.
Reasumując powyższe rozważania, możemy powiedzieć, że praca społeczna artysty, o ile jest należycie pojęta, staje się nieocenioną, bo szerzy wśród ogółu miłość do wszelkich wartości twórczych i rozdaje bezcenne skarby estetycznych wzruszeń.
Wzamian za to największe społeczne świadczenie artysta najczęściej otrzymuje ro mantyczne, pośmiertne uznanie. Uważa się za całkiem naturalne, że wszystko, co on sercem i mózgiem stworzy, należy do społe czeństwa i że społeczeństwo nie troszczy się nawet o minimum egzystencji dla niego.
P. A .
JANUSZ STĘPOWSKI
Jasnowidzący
wynalazek
Raz — dwa — trzy — cztery! — powta rzał przed lustrem pułkownik sztabu gene ralnego, Witold Kalina. Co rano o godzinie szóstej, z opaską na wąsach, komende rował głośno ramionom i nogom, według metody Mullera. Potem zasiadał na dwie go dziny do opracowywania planu strategicz nego, powierzonego mu w ścisłej tajemnicy. Raz — dwa — trzy — cztery — komende rował papierowym chorągiewkom wbitym w mapę, gniewał się, tarł skronie i pisał w bruljonie, zamykanym szczelnie w skrytce na dnie szuflady biurka. Następnie czytał przy śniadaniu cztery dzienniki najbardziej skrajnych partyj politycznych i z jednakową godnością odkładał je na bok, licząc je także głośno. Tego dnia nie pojechał autem o zwy kłej godzinie do ministerjum wojny. Niepo kój, który go męczył od szeregu miesięcy, zmusił go po raz pierwszy do wyłamania się z pod obowiązku i zwyczaju. Wreszcie zgodził się z myślą pójścia do dzielnicy ro botniczej. Włóczyli się w niej obdarci, wy-bladli ludzie, w szczelnie pod szyją zapię-tem odzieniu. Był zimowy poranek. Stare kobiety o pomarszczonych twarzach, niosły w koszykach zakupiony chleb codzienny do domu. Świecące buty pułkownika skrzypiały równomiernie obok powykręcanych, dziura wych trzewików na zeszroniałym, zmarznię tym bruku. Kilka razy stanął przed banalnie nędzną wystawą sklepową i patrzył z pod zapuszczonych powiek, czy go kto nie śledzi. Raz — dwa — trzy — cztery — liczył we dług zwyczaju kamienice. Kiedy wchodził na jakieś strome schody, wionęła mu w ka mienną twarz woń mydlin i zaduch wilgoci. Skrzywił się, ale tylko przez chwilę, gdyż zaraz odwrócił myśl na aromatyczny zapach prochu. Zapukał do spękanych drzwi napiąterku i bez wezwania z wewnątrz wszedł. — W ładza! — rzekł mocno na progu i oparł się na szabli. Przez drogę wymyślił sobie to powiedzenie dla spotępowania pierw szego wrażenia.
— A tu — człowiek! — usłyszał cichą, spokojną odpowiedź.
Stała przed nim w oćmie poranku, zgięta, niepozorna postać. Zamknął za sobą szczelnie drzwi i usiadł na podanem krześle silny, twardy, jak głaz.
— Pana wynalazek nie zgadza się z na turą człowieka! — rzekł. Dopiero teraz za uważył, że ma do czynienia z kaleką.
— Ludzki mózg jest wieczną kopalnią — odpowiedziała postać. — Jestem jego wier nym górnikiem!
— Tajemnica pana może stać się niebez pieczną dla państwa — rzekł pułkownik i spojrzał badawczo przed siebie. Na pulpi tach bieliły się otwarte książki i skrypta. Z przyległego pokoju dochodził jego uszu tępy, metaliczny, równomierny szmer. Przez fałdy zasłony przeciskało się kilka smug żółtego światła i przeszywało panujący tu półmrok.
— Służę światu i bliźnim! — odrzekł skromnie chromy wynalazca.
— Wszak to pan niedawno zapobiegł krachowi pewnej europejskiej waluty na gieł dzie ziirichskiej! — akcentował pułkownik. — Pan to przestrzegł wtedy o niechybnej ka tastrofie w fabryce wyrobów azotowych! Pan odkrył zamach stanu w państwie X ! Pan, w ciągu tygodnia wskazał na Bałkanie czterdzieści ośm pokładów rudy żelaznej, w miejscach, gdzie się nikomu nie śniło! Pan, znalazł w ruinach zamku Y bezcenne skarby z XVI wieku...
Kaleka dał znak ręką, aby przestał. — Doniesiono mi o wszystkiem! — ciągnął pułkownik, prężąc twardo-kościste ciało. — Zostanie pan aresztowany! Dlaczego się pan ukrywa? Co zaręczy, że pan nie będzie działać, szkodliwie, wbrew interesom z g ó r y ! . . . ?
Chroma postać podniosła się wolno i sta nęła przed nim.
— W iedza!
Pułkownik przerwał.
— Czy wie pan, dlaczego tu przyszedłem? — zapytał nieco stłumionym głosem. Zrobiłem to dla ojczyzny!...
— Nie, dla karjery! — odparł szeptem kaleka.
Pułkownik wzruszył ramionami. Małżeby ten chuderlawiec coś o tem wiedzieć? Pa trzył na połamaną postać na krześle z obrzy dzeniem. Mimo to postawił wszystko na jednę kartę i wyłuszczył powód wizyty jasno i otwarcie, nie ukrywając jednak przytem pewnej osobistej dumy. Jak zmora nocna, gnębiła go mianowicie ta niepewność, że plan strategiczny, nad którym pracował, mógł się kiedyś później okazać błędnym lub chybionym. Uważał, że nie wkracza w granice zdrady stanu. Przyszedł tylko po krótką, prostą odpowiedź: „tak“ — czy „nie“ ! O , z pewnością nie wierzył w skutek, nie lubił nigdy bajek o wróżbach, ale cóż mu szkodziło spróbować. Nękało go prze cież tyle obaw, że zgodził się wreszcie na tę ostateczność. A ch! był naturalnie pewien dyskrecji!... (Bał się bodaj czy nie najwię kszej kary — ośmieszenia!) Na wszelki wy padek ściskał w kieszeni rozgrzaną stal browninga.
Długie ramiona odgięły zasłonę. Wszedf do drugiego pokoju. Pułkownik przypomniał sobie, że był nieraz w urzędzie ruchu na stacji kolejowej, gdzie tak samo jak tu, ter kotały mosiężne zabawki i wyciągały nie skończone, wąskie języczki papieru. Nie mógł teraz tego wrażenia odróżnić, zwłaszcza, że zawsze z trudem przyzwyczajał instynkt cie kawości do rzeczy zawiłych. Pokój zaległa ciemność.
— Niech pan spocznie i patrzy! — usły szał nad sobą rozkaz. — Unosimy się my ślami w czwarty wymiar. O to plan p a n a
---Na przeciwległym ekraniku ujrzał mgławy ruch obrazu. Papierowe chorągiewki na ma
pie sztabowej parły naprzód, ale towarzy szyły im punkty translokacji wojsk nieprzy jacielskich. Okrążały się wzajemnie, szukały i ustępywały. W ąż frontu wyginał się, peł zał przez miasta, wsie, rzeki, planty kolejo we, gościńce, przecinał lasy i pola. Pułko wnik Kalina z przyjemną łatwością rozpozna wał sytuacje. Ujrzał, jak na dłoni, swój wła sny plan, polegający na sprytnem zaskocze niu nieprzyjaciela. Kosztowało to : cofnięcie się lewej flanki o 150 kilometrów, zmylenie przeciwnika i rzucenie z tyłu gross armji, uposażonej w aparaty gazowe. — He — he — zacierał ręce i chrząkał; waliły w nim fale krwi. W pewnym momencie punkty nieprzy jacielskie zaczęły się szybko cofać i uderzać 0 siebie, jak zmieszane guziki.
— Zwycięstwo! — Zwycięstwo! — krzy czał pułkownik uradowany. — W ięc tak ! — Tak! — Pomysł, nad którym tyle się na pracował, był świetny, ba — genjalny! Za pał go ogarniał. — Zapalić światło! — za wołał i oglądnął się, lecz w mroku nie do strzegł nikogo.
Snąć film się nie skończył. Zobaczył te raz na ekranie gmach ministerjum wojny. Z trotuaru, który tyle razy deptał błyszczą-cemi butami, podnosiły się okaleczałe, po krwawione ręce, nagie, skargą rozkołysane. Kałuże ludzkiej posoki ciekły po spracowa nych kostkach bruku. Pułkownik próbował tego nie rozumieć. Nagle ujrzał na polowym stole operacyjnym ohydną, skrzywioną twarz, typowo pooraną zaflegmionemi bruzdami po ataku gazowym. Pułkownik drgnął. Był to jego syn. Patrzył na niego kochanemi ocza mi, chociaż miały rogówki opuchłe i niby orzechy spękane.
— D ość! — krzyknął.
Ale znów ujrzał inny widok. Przez wieś, w chmurach dymu biegła w hełmach piechota. Na gościńcu leżały trupy kobiet, starców 1 dzieci. Taraszono po nich. Były martwe, tak, jak zabłocone buciska żołnierzy. Zoba czył nagle siebie w rozpiętej generalskiej bluzie. Stał na jakiejś drodze, z kilkoma
oficerami, śmiertelnie blady, a nad nim zwi sało sine, przeźroczyste, że aż straszne, niebo. Pociski strącały jesienne liście drzew. Wtem zachwiał się i padł. Jakaś głupia kula tra fiła go w kręgosłup.
Pułkownik porwał w ręce cudowną puszkę i chciał ją siłą zepchnąć na podłogę. Ani drgnęła.
— Przestać! — krzyczał i walił pięścią w stół. Przeraził się, otaczała go zewsząd noc i cisza głucha.
Film trwał dalej. Ulicą, wzdłuż kamienic, sunął starzec na pałąkowatych, trzęsących się nogach, wspierając się na dwu laskach. Na jego piersiach widniała wyblakła tasiemka krzyża za waleczność. — „Tańczący der wisz !“ — odezwał się w nim obcy, charczący głos. Pułkownik poznał — siebie.
Powstał i omackiem skierował się do dru giego pokoju. Nie mógł trafić do drzwi. Plątał się w powietrzu, jak cierpiąca mucha w pajęczynie. Trząsł się, niby trzcina na wietrze, nie mogąc postawić kroku. Zgiął się i jakby zestarzał pod ciężarem śmierci, którą unosił w przetrąconym stosie pacierzo wym. Uginał się pod ciężarem prawdy świata i łez ludzkości.
Zimowy ranek dojrzewał na zabielonych pulpitach. Nachylała się nad nimi wykuta w ciszy postać wynalazcy, zatopiona spokoj nie w książkach i słońcu. Pułkownik musiał odwrócić się na progu, taka z niej biła moc, silniejsza od jego nieszczęścia. Ogarnął ją z trwogą i naraz zmalał dziecinnie przed jej tajemnicą. Promienna dobroć jaśniała z jej czoła.
— B ó g ! — szepnął wybladłemi wargami. — Tylko mózg człowieka! — usłyszał dziwnie łagodną odpowiedź.
Tego dnia Witold Kalina, pułkownik sztabu generalnego, podał się do dymisji.