• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 23

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1890, R. 3, nr 23"

Copied!
31
0
0

Pełen tekst

(1)

< M *Ł*&Śłm l& J ;

i

^ ’^Sv

PSScÄ-;."

^ » c

• i .‘ M v

• ".r •'

.

S w I A T .

W S I E C I P A J E C Z E J .

P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).

! a'ÄA-

R O Z D Z IA Ł X X V .

: •1 --vv.

? •.

..

Pew nego ranka księżna czytała pamiętniki pani Dudevand. Nadszedł Feliks. Podała mu książkę, prosząc, aby przeczytał kilka stro n ic, w których autorka opisywała jedną z licznych swych przygód romantycznych. W ustępie zaznaczonym była mowa o przykrości, jakiej doznaje kobieta, dająca z łaski to, co dać chce i może, a obdarowany żąda więcej i wolę swoją pragnie jej narzucić.

K iedy Feliks przeczytał, M arta zapytała go co o tern myśli.

— To zależy, z jakiego punktu widzenia zapatrujemy się na tem at poruszony.

— Na wszystko zapatrywać się należy ze stanowiska

" zupełnej bezstronności.

— Chcesz wiedzieć co m yślę o człow ieku, który wię­

cej żąda niż mu dają. Otóż podług m n ie, uczucie na cząstki dzielić się nie może; albo się wszystko oddaje, albo nic.

Jeżeli wszystko, to nikt praw a nie ma więcej żądać, bo wszystko nie pozwala na przypuszczenie, iż więcej istnieć może.

— Przypuszczam jednak, źe wszystko nie jest synoni-

,'s“w - mem zawsze. Można wszystko oddać, ale można też wszy­

stko odebrać, szczególniej w uczuciu. A gdy kobietom w chwili, kiedy żądają zw rotu, ktoś dowodzi, źe im tego czynić nie wolno, to z natury rzeczy budzi się w ich sercach oburzenie i obstają przy swojem tem bardziej.

17

(2)

— I w tem nie zgadzam się z tobą, Marto. Dając miłość, przypuszczamy, źe osoba ukochana przez nas, nam się odwzajemnia. Serce za serce; jest to więc zamiana. W chwili, kiedy pozyskuję serce kobiety, oddaję jej swoje; oboje przysięgamy, źe wiecznie kochać się będziemy.

— O przepraszam! Nie mów przysięgamy, gdy tylko jedna strona przysięga.

— Nie Marto! Jest chwila m iłości... pierwsza chwila zw y k le ... kiedy obie strony wierzą sobie w za­

jemnie i nie przypuszczają możności rozstania. Jeżeli wkrótce po tych chwilach wiary i zachw ytu, przy­

chodzi do tego, źe bez żadnych powodów jedna z dwóch osób chce odbierać to co dała, gdy tymczasem druga swego serca wycofać nie może, to dziwić się nie podobna, że strona pokrzywdzona bunt p o d n o si...

R ów na była zamiana początkowo, a tak fatalnie nierówna następnie.

— Przedewszystkiem trudno wiedzieć, czy zamiana i w pierwszej chwili była równą. Niestety! nie ma wagi, na którejbyśm y uczucia ważyć mogli.

— Masz słuszność... niestety! Gdyby taka waga istniała, kobiety bez serca nie m ogłyby grać ko- medyi uczucia.

— Czy to ma być alluzya?

— Do kogo?

— Do mnie!

— Dlaczego pytasz o to? Wszakże w wieku ogólnego postępu i nożyce mają tyle rozumu, że się nie odzywają, kiedy kto w stół uderzy. Naw et ze względu na przysłowie nie m ogę twojej osoby stosować do moich teoryj w tym przedmiocie, bo wyobrażam sobie, źe jesteś za sprytną, aby alluzyę wypowiedzianą głośno brać do siebie.

Chociaż Feliks ostatnie wyrazy wymówił tonem zimnym i pozornie spokojnym , twarz jego powlekła się jakąś dziwną, jasną bladością. Usta do krwi przygryzł, a oczy jego świeciły się jak dwa żarzące się w ę­

gle. Spojrzenie to przypominało wzrok Marty, kiedy unosiła się gniewem, a baczny obserw ator zauważyłby może wr tej chwili, źe oczy stryjecznego rodzeństwa bardzo były do siebie podobne.

— W ięc jakiż jest wynik pytania, które ci na początku naszej rozmowy zadałam ?... P odług ciebie wolno mężczyźnie żądać więcej, niż mu kobieta daje i wolno swą wolę narzucać.

— W o ln o ... jeżeli mu kobieta dała kiedykokolwiek prawo żąd an ia... Pod tym względem nie ma wątpliwości. Zachodzi tylko pytanie, czy mężczyzna mądrze robi, jeżeli ze swego praw a korzysta.

— Dlaczego?

— Bo miłość ma zupełnie inny kodeks prawny, niż reszta ludzkich czynników. Z praw zwykłych chcieć korzystać w miłości, to na jedno wychodzi, co stosować w jednaki sposób prawo ciążenia do człowieka i do ptaka. Miłość jest skrzydlatem stworzeniem, którem u najlepiej skrzydeł nie wiązać, bo związane, stracą swój urok i wartość. Jeśli ptak chce wojnoścj, dać mu ją należy. Zmuszając go do niewoli przemocą, trzeba patrzeć na jego sm utek i tęsknotę. S ą ptaki, które niewoli nie zn oszą... wypada je zatem zabić.

Ostatnie słowa wymówił Feliks wolno, z rozmysłem.

— Zabiłbyś?

— T ak mi się czasem zdaje... Są jednak chwile, w których wydaje mi się, źe sposobem skuteczniej­

szym byłoby zabić samego siebie.

— Ł atw iej to powiedzieć, niż w ykonać.

— Czytaj statystykę samobójstw, to się przekonasz, czy to tak trudno życie sobie odebrać.

— A u fo n d , nie rozumiem dlaczego wpadliśmy na ta k ponury przedmiot.

— C iekaw ość tw oja nas do niego doprowadziła.

— Ja k to moja ciekaw ość?

— Chciałaś wiedzieć, cobym począł, gdybym się przekonał, że mnie już nie k o c h a sz ... albo co gor­

s z a ... żeś mnie nigdy nie kochała.

— Przypuszczam, źe z g a d łe ś... Ale równocześnie muszę przyznać, że ciekawość moja nie została zaspokojoną.

— Mówisz podług zwyczaju, wmęcz przeciwnie tem u, co myślisz. Jesteś przekonaną, iż stanęło na tem, źe się dla ciebie zabiję. Tymczasem pomyliłaś się... Rzeczywiście ciekawość twoja nie została zaspoko­

joną, bo nie odebrałbym sobie życia z tw ego powodu dla bardzo prostej przyczyny; oto nie chciałbym, abyś tryumfowała na moim pogrzebie, patrząc na trum nę tego, który tobie życie poświęcił.

— Czy nie mówiłam, źe nie tak to łatwo się zabić!... Już się cofasz rycerzu posępnego oblicza.

— Nie! nie! nie podniecaj M arto mojej am bicyi... Nie zabiję się dla ciebie.

M arta szyderczo nań spojrzała, chociaż ostatnie wyrazy, które wymówił, dziwiły ją niemało, bo da­

wno nie widziała go tak zbuntowanym.

On wstał z miejsca, zbliżył się do okna i oparł się o framugę. Nucił melodyę z »Carmen« Bizeta i patrzył przed siebie w dal.

Księżna rzekła po chwili:

Mój Teliksie zastanów się, coby mnie też przyszło po twej śmierci. Choćby dla konwenansu sześć tygodni musiałabym nosić żałobę, a to byłoby dla mnie bardzo nieprzyjemnem.

Zatrzymała się, czekając wybuchu. On głowy nie odwracał. Dochodziła ją tylko melodya romansu Carmeny:

. . . Bo miłość, to cygańskie dziecię . . .

Gniewał ją bierny opór jej niewolnika. Postanowiła więc dręczyć go dłużej.

— Żałoba po mamie kończy się za dziewięć miesięcy. Już mam cały plan ułożony. W yjadę do Pa- ryża, aby czas wyścigów tam spędzić. Moj mąż towarzyszyć mi nie będzie, bo wiem, źe mu interesa nie po­

zwolą na to. Wolność dla m n ie... ale naturalnie nie równość, bo równości nie znoszę... i nie braterstwo, bo

(3)

to bardzo niewyraźne uczucie. Ach! jak wolności używać będę! Lorda Targrave, o którym tyle razy mówi­

łam, zastanę w Paryżu z pewnością; także m argrabiego de Choiny, najpiękniejszego człowieka pod sklepie­

niem niebios. W yobrażam sobie ich radość, gdy mnie ujrzą w stolicy ś w ia ta ... Od roku ich nie widziałam, a nad tych dwóch nie znam ludzi milszych pod sło ń cem ... Doprawdy, już teraz się niecierpliw ię... doczekać się chwili wyjazdu nie m o g ę ... Cudownie się zawsze bawię w Paryżu. W y tu w kraju pojęcia o tem nie macie. A tobyś mi figla spłatał, gdybyś obrał chwilę wyścigu o grana p rix do odebrania sobie życia. Jeżeli żywisz ten zamiar, proszę cię, zrób to dla mnie i wykonaj go w innym czasie. W takim razie, jeżeli chybisz, to obiecuję, ie doglądać cię będę w chorobie. Lepiej jednak nie ryzykuj... bo w idzisz... w Paryżu nic o tobie nie w ied zą... więc gdybyś mi zrobił na złość i w maju targnął się na własne życie, to ja także zrobiłabym twoim cieniom na' złość i pofrunęłabym ... nie bacząc na twój zgon tragiczny... na pola wyścigowe.

Do tej chwili Feliks zdawał się nie słyszeć wszystkiego, co mówiła księżna. Nucił ciągle tę samą melodyę półgłosem. Nagle odwrócił się, zbliżył się do Marty, pochwycił jej rączkę w dłoń swoją, a gniotąc drobne paluszki z niesłychaną siłą, patrzał kuzynce w oczy i milczał. Straszne było jego wejrzenie. Ona oczy spuściła ku ziemi, syknęła z bólu i starała się rękę wydobyć z kleszczy. On pochylony nad nią stał chwi­

leczkę. Nareszcie rzekł zwolna:

— Ja sobie życia nie odbiorę, boś ty mnie już zabiła.

Chciał odejść — ale teraz ona go zatrzymała. Serce jej uderzyło szybciej. Spostrzegła, źe słowa jej w yw arły na nim pożądane wrażenie, chciała go więc jeszcze zatrzymać choćby na dni kilka. Gotów wyje­

chać, a cóż ona pocznie w Ustrzówce, nie mając nikogo nad kimby się znęcać mogła.

— Feli, nie bądź dziecinny!... Żartowałam. Zostań, proszę cię. Przepraszam ... W idzisz... lepiej cza­

sem się pokłócić, bo potem milsza zg o da... ale i ty p rzeproś... — i podała mu rączkę czerwoną. — Patrz, jakim byłeś barbarzyńcą. Spojrzyj... pocałuj... to się zgoi.

On głowę odwracał, choć pozwolił swej dłoni spoczywać w jej rączce.

— Pocałuj — mówiła m iękkim , pieszczotliwym gło sem , jak dziecko co się przymila i zbliżyła rą ­ czkę do rozpalonych ust młodzieńca.

D otknął jej zlekka drżącemi wargami, a duże łzy spływ ały po jego twarzy. Jedna drugą goniła.

G dy się księżna napasła miłym dla niej widokiem, rzekła głosem żartobliwym:

— Zapomnijmy o tem co zaszło. Nie bądź dzieckiem F e li... przestań płakać!

On jak gdyby poczuł całą śmieszność swego położenia, otarł łzy prędko, a całując zgniecioną rączkę kuzynki, szeptał:

— Błagam cię, nie narażaj mnie nigdy na podobną próbę. Niezawsze jestem panem siebie i m ógł­

bym zrobić to, czegobyśm y oboje całe życie żałowali. Nie wiesz, jak jestem gwałtowny. Żal mi twojej rączki!

Czy bardzo cię boli?

— Boli, mój piękny morderco.

Feliks pocałunkami rękę M arty okryw ał, a choć głos jakiś wewnętrzny powtarzał mu ciągle: »Ona ciebie nie kocha« — jak tchórz, lękający się o swoje szczęście jedyne, wmawiał w siebie, że to niepodobna. Nie chciał wydać na siebie w yroku śmierci. W łaśnie w chwili, gdy M arta — zadawszy ranę głęboką nalewała w nią nieco gojącego balsamu — weszła R ena. Spełniała ona dalej rolę Anioła Stróża z mniejszym niż dawniej zapałem, zawsze jednak nie spuszczając z podejrzanej pary troskliwego oka. Bywały momenta, w których F e ­ liks nienawidził ją za to. Zdziwionem i poważnem okiem objęła kuzynkę i brata.

— Czy zapomniałaś Marto — zapytała — źe m am y konno jechać? M yślałam , że oboje jesteście już gotowi?

Dziewcze w istocie weszło do saloniku księżnej w amazonce i dżokejskiej czapeczce na głowie, ze szpicrutą w ręku. M arta wyniośle na nią spojrzała i rzekła odniechcenia:

— Miałam ten zamiar ra n o ... ale to nie dowodzi jeszcze, abym go miała obecnie.

— Żałuję w takim razie, żeś mnie nie uprzedziła. Nie byłabym bowiem traciła czasu na prze­

bieranie się.

— Ja tobie przecie nie bronię wyjechać, jeśli masz ochotę.

R e n a zwróciła się do brata:

— Czy pojedziesz ze m ną Feliksie?

— Czytamy razem interesującą książkę. W eź groom ’a z sobą — odparła za Feliksa Marta. — Lubiła popisywać się przed kuzynką wpływem, który miała nad jej bratem.

R e n a zarumieniła się mocno. Chwilkę się wahała, potem rzekła:

— Ależ Marto, już konie stoją przed gankiem. Czy mam je kazać odprowadzić?

— Mówiłam ci, źe ty możesz jechać.

— Bez ciebie nie pojadę.

— Bezemnie, czy bez Feliksa?

— Bez was obojga?

— To zostań w domu.

— T ak m yślę zrobić.

— A la bonne heure.

— W ięc każę konie odprowadzić do stajni.

— Tylko twego.

— Jakto? Czy sobie życzysz, aby H um bug i W estalka do jutra czekały?

— Pozwól, źe zrobię ci uwagę, źe jeżeli znoszę z zamkniętemi oczami tw oją opiekę nad sobą, to nie

pozwolę, abyś ją roztaczała naw et do moich koni. Zbyt jesteś łaskawa.

(4)

L U D W I K D E L A V E A U X . — Opiekę roztaczam tylko nad moim bra­

tem, Marto;, i to dopóki w twym domu pozostaje.

Następnie tak mnie ja k i jego z oczu stracisz.

Feliks rozśmiał się nerwowo, nienaturalnym śmiechem. W ted y M arta się doń zwróciła i za­

pytała :

— Co mówisz na to? — Zdawała się pow­

strzymywać szalony wybuch śmiechu. — Czy ty ją sobie wybrałeś za opiekunkę?

— Czy nie wiesz — odparł Feliks, nie pa­

trząc na siostrę — źe maniakowi, wyobraża­

jącem u sobie, źe jest cesarzem chińskim , tru ­ dno wiarę podobną wybić z głowy. Niech więc R en a rości sobie pretensye do opiekowania się nademną, kiedy jej to przyjemność sprawia.

— Oczywiście. Najlepiej nie irytow ać się moją manią — odrzekła spokojnie R e n a , choć usta jej lekko drgały.

— W ięc idziesz się przebrać? — zapytała ją Marta.

— P oczekam ... Nie kazałaś koni odprowa­

dzić do stajni, z tego wnoszę, źe może się je ­ szcze zdecydujesz wyjechać.

M arta wstała i dotknęła elektrycznego dzwon­

ka. Za chwilę zjawił się służący.

— Kaź odprowadzić wierzchówkę panny R eny do stajni. W estalka i H um bug niech czekają.

— Co to ma znaczyć Marto? •— zapytała R ena po odejściu lokaja.

— To ma znaczyć, źe jestem panią w swoim domu, źe w nim robię co chcę, źe nie znoszę kontroli, źe wolno ci kaprysić, a mnie wolno nie stosować się do twoich kaprysów.

— M ama umierając m yślała, źe ty mnie bronić będziesz Feliksie! — wyszeptała R e n a , błagalnie patrząc na brata.

On wzroku jej unikał, ale odparł chłodno:

— Nie m ogę cię bronić od tw ych własnych fantazyj.

— Feliksie! czytaj dalej, g ło śn o ... — odezwała się księżna, podając mu książkę.

R en a opuściła salonik blada jak chusta.

W trzy godziny później, wyglądając przez okno swego pokoju, spostrzegła Feliksa w racającego konno samego, bez M arty. Serce jej niewiadomo dlaczego zabiło niespokojnie. W idziała, jak brat zsiadał z konia i jak wchodził do p ałacu... W ydało się jej, źe postępuje chwiejnym krokiem, źe w oczach jego maluje się przera­

żenie i^ obłęd. Chociaż całe jego postępowanie było dla niej strasznym bólem i strasznem upokorzeniem, cho- ciaź memal codziennie jego ręka przybliżała do jej ust kielich pełen goryczy, nie zaw ahała się i chwili.

Szybko pobiegła na spotkanie brata. Zeszli się w korytarzu, wiodącym do jego pokoju. Okropny lęk napełnił

jej serce, gdy zblizka na Feliksa spojrzała. r

— Co tobie jest? — zawołała. - Feliksie! co tobie?

On rzucił na nią okiem nieprzytomnie, a idąc dalej, mówił:

— Jadę.

— Dokąd mój drogi? — pytała, ramienia jego się czepiając. — Powiedz, co ci się stało?

On ją odepchnął, wpadł do swego pokoju i drzwi za sobą zatrzasnął.

vu- i ^ tała chw^1}cę.na miejscu. Zdawało się, źe serce w jej łonie bić przestało. Oprzytom niała jednak.

Zbiegła żywo na doł i zapytała służącego: J

— Czy księżna wyjechała na spacer razem z moim bratem?

Ai t l a k jest,_ panno hrabianko. — (Służba nazywała ją w ten sposób z polecenia zmarłej hrabiny) — A le młody pan hrabia już wrócił, a księżna pani jeszcze nie.

— Czy groom im towarzyszył?

— T ak jest, panno hrabianko.

T ro ch ę kolorów w ykw itło n a w ybladłej tw arzy R e n y ; o d etchnęła lżej nieco. U d a ła sie z pow rotem do swego_ pokoju. Lokaj tym czasem przeczuw ał coś niezw ykłego, bo zmięszanie m łodego p an a i p anienki nie uszło jeg o oka. R e n a tym czasem w róciła n a swoj p o steru n ek do okna i osłupiałym w zrokiem p atrz y ła w dal z niepokojem . N a horyzoncie ukazała się am azonka, za m ą groom . Dziew czę szepnęło: »Dzięki B o g u L Zbie­

lałe jej w arg i pow lekły się karm inem . W io d ła okiem za zbliżającą się kuzynką. S postrzegła M artę za trz y m u ­ ją c ą się przy chłopcu stajennym . O debrała ona list z rą k m alca — i tru ch tem p odążała k u pałacowi.

S T A R E D O M Y W L A R O C H E L L E .

(5)

E D W A R D L O E V Y .

W//.

Ś Ś

!T.LO£«r

P R Z E D K A R C Z M Ą .

(6)

— Byłam szalona... Drżałam o jej życie —■ pom yślała R ena. — A jednak coś bardzo złego stać się musiało. O Boże! Gdyby Feliks chciał mi serce swoje otworzyć.

Zanim księżna zatrzymała się przed gankiem, rozległ się głos dzwonka. Dzwonienie wychodziło z po­

koju Feliksa. R ena posłyszała kroki służącego, który dążył na zawołanie jej brata. Pobiegła więc za nim i wsunęła się niepostrzeżenie do pokoju. Feliks wydawał się jeszcze równie nieprzytomnym. Oczy jego świe­

ciły dziwnym jakimś blaskiem; lica miał jak płótno białe.

— Paw le — odezwał się zmienionym głosem. — Masz tu pięć rubli za fatygę, ale staraj się natych­

miast dostać koni pocztowych, bo ja wyjeżdżam do dworca kolei i bardzo mi spieszno.

Służący ukłonił się nizko.

— Dobrze panie hrabio, za godzinę będą konie — rzekł i wyszedł.

Feliks zdawał się R en y nie widzieć; włożył ręce do kieszeni i wielkiemi krokam i przechadzał się po pokoju. K iedy niekiedy zatrzymywał się nagle przy oknie i chwytał się oburącz za głowę. Oczy mu zapadły gdzieś głęboko pod czoło, usta paliła gorączka. R aptem zatrzymał się przed R e n ą , a jakby niepewien czy to ona czy nie, zapytał:

— Co ty tu robisz?

— Czekam, aż się uspokoisz - - odparła słodkim głosem. — Chciałabym z tobą porozmawiać.

Czy odpowiedź jej usłyszał, nie wiedziała, bo dalej tym samym prędkim krokiem chodzić zaczął po pokoju. Trwało to dość długo; jej się zdawało, źe wieki. Nie śmiała go zatrzymać, nie odzywała się ani słó­

wkiem. Nareszcie stanął przed nią po raz drugi, zaśmiał się jakimś strasznym, obłąkanym śmiechem i mówił:

— Wiesz, co mi powiedziała? ...»Nie umiesz przemówić do mojej imaginacyi«. H a-ha-ha-ha... Co na to powiesz?... Nie umiem obudzić jej wyobraźni. To bajeczne, to jej się udało... Ona taka dow cipna... ha-ha-ha.

I śmiał się długo strasznym śmiechem. R ena tuliła się do niego i szeptała wzruszona:

— Mój braciszku, mój drogi, jedyny, uspokój się. Nie śmiej się tak, proszę... panuj nad sobą. Tyś przecie mężczyzna.

Słodkim, kojącym głosem powtarzała ciągle:

— Panuj nad sobą!

On nareszcie zrozumiał jej słowa. W yrw ał się z jej objęć i zawołał;

— Czy ja nad sobą nie panuję?!... Czego ty chcesz odemnie?... Przecież jej nie zabiłem. O! bo ona była mądra, wzięła grooma z s o b ą ... Bała się mnie. Gdyby nie to, jużby jej nie było. Wiesz, ćo mi powie­

działa? »Nudzisz mnie! Znudziłeś mnie już dawno. Despotycznych rządów nie znoszę!«

I znowu zaczął się śmiać okropnym śmiechem, którego R en a lękała się bardzo.

To jest zła kobieta, Feliksie — mówiła. — Czy warto, aby mężczyzna tak żywo brał do serca fantazye zimnej zalotnicy?

Nagle twarz mu się zmieniła. Gniewem zabłysły jego oczy, a zaciskając pięście, pochylił się nad sio­

strą, mówiąc przytłumionym głosem:

— Milcz! Nie wolno ci o niej tak się wyrażać. Ja ci zakazuję!... To twoja wina! W szystko to twoja wina. Tyś ją do ostateczności doprow adziła... powiedziała mi to. Gdyby nie ty, onaby mnie kochała. T y .. . t y ... nikczemna, potworną, niewdzięczna! — I patrzał na nią takim wzrokiem, że krew ścinała- się w jej ży­

łach. — Nienawidzę cię — wołał głośniej. — Idź ztąd precz! idź sobie! Tyś wszystkiemu winna.

Chciała znowu pochwycić go za ręce, ale on się wyrwał z jej uścisku, a wołając coraz gwałtowniej:

»Idź sobie!« zdawał się wpadać w szał i wściekłość. Ona odeszła w ciemny k ą t pokoju, usiadła na krześle i nie odzywała się więcej, czekając aż się sam uspokoi. Nagle przypomniała sobie, że Feliks chce wyjeżdżać, źe za godzinę przybędą konie pocztowe, źe samego puścić w. drogę nie może, więc zerwała się i pobiegła do Kraseckiej, äle poczciwej ochmistrzyni nie zastałą w jej mieszkaniu. Zeszła na dół. Spostrzegła mijającego ją służącego. Zatrzymała go i rzekła:

— Mój b ra t jest niezdrów ... Żą godzinę wyjechać nie może. Gdy konie pocztowe nadejdą, proszę mnie pierwszej dać o tem wiedzieć. Ja mu towarzyszyć będę do W a rsz a w y ... Może za kilka godzin będziemy mogli wyruszyć.

— Na pociąg do W arszaw y można ztąd i za trzy godziny wyjechać, panno hrabianko.

— Tem lepiej. Proszę mnie uwiadomić gdy konie nadejdą,

Służba szeptała między sobą, nie pojmując, co się stało. Dziwiła ją niemało także konferencya nie­

zwykle długa, jaką księżna pani w swym gabinecie prowadziła z Krasecką. R ena nie zdążyła jeszcze dojść do drzwi brata, g dy kam erdyner ją dogonił.

— K siężna pani prosi pannę h ra b ia n k ę do siebie.

Zdziwiona spojrzała na niego, ale odparła:

— Zaraz idę.

Zatrzymała się przy drzwiach pokoju, w którym jej brat się znajdował. Za niemi rozlegał się odgłos kroków Feliksa. U dała się zatem do saloniku Marty. Księżna na pół wyciągnięta leżała na szezlongu. W ręku trzymała list otwarty. Gdy R en a weszła, obrzuciła ją ironicznym, zimnym jak dotknięcie stali wzrokiem, mówiąc :

— B rat twój posłał podobno po konie pocztowe? Chce wyjeżdżać?

— T ak M a rto ... za kilka godzin.

— Bardzo rozsądnie robi. Im prędzej, tem lepiej.. . ale ty z nim pojedziesz także.

— Mam ten zamiar — odparła R ena.

- Tem lepiej, bo w przeciwnym razie musiałabym cię do tego skłonić. Nie życzę sobie, abyś dłu­

żej w moim domu pozostała.

— M ogłaś poczekać, aż cię sam a pożegnam . B yłoby to nieco gościnniej z tw ej strony. Nie c z e k a ła ­

byś długo n a mój wyjazd.

(7)

— Mniemałam, źe nie zrzeczesz się tak prędko mojej gościnności.

— O! Marto — w yjąknęła R e n a , do żywego dotknięta słowami kuzynki. — Jestem sierotą i za młodą, abym m ogła mieszkać sa m a ... Gdyby nie to, nigdy nie byłabym przyjęła łaski od ciebie.

—- Nie staraj się mnie rozczulić, bo to ci się nie uda. Mam powody, dla których nie chcę cię dłużej widzieć pod moim dachem.

R e n a zbladła, ale głos jej nabrał pewności i siły.

— To fałsz. T y wiesz, źe nie mam zamiaru cię rozczulać. Za dobrze cię znam, Marto! Prędzejbym ty g ry sa rozczulić próbowała niż ciebie. Nie wątpisz chyba, źe szukałam tylko powodu do opuszczenia twego domu bez oskarżenia cię moim wyjazdem przed światem. A . . . źe ty z swojej strony nie znosisz mego widoku, tem u się także nie dziwię. Znam twoje powody. Coś zrobiła z moim b ra te m ? ... Doprawdy nie ro ­ zumiem, jak śmiesz podnieść oczy na ludzi, mając taki straszny grzech na sumieniu?

W oczach biednego dziewczęcia malowało się oburzenie i pogarda.

Księżna patrzyła na nią ze złośliwą ironią, szepcząc półgłosem: »Kom edyantka! Sławna kom edyantka!

llipokrytka!« — a kiedy R e n a mówić przestała, podała jej list dotąd trzym any w ręku.

— Czy znasz to pism o?... Może mi powiesz do kogo pisane?

R e n a zadrżała. Poznała, źe list pochodzi od Włodzimierza, więc gorączkowym ruchem schwyciła za papier, mówiąc:

— To do mnie. Jakim prawem otwierasz moje listy?

— A! więc przyznajesz? Zarzucasz innym fikcyjne zbrodnie, a sama wdajesz się w miłosne stosune- czki z Lowelasami.

— To mój narzeczony! — zawołała R ena. — Jem u wolno pisać do m nie... zostanę jego żoną.

— T a k ? ... doprawdy ? — z ironicznym zacięciem pytała księżna. — A jednak z listu tego nie można się domyślić, aby miał zamiar Zostać twoim mężem, choćby w najdalszej przyszłości.

— Nikczemnem jest otwierać cudze listy!

— A ha kochaneczko! gniewamy s ię ... No, nie dziwię się temu. W ychowanie małomiasteczkowe za­

wsze na wierzch wypływa. Przebaczam ci, bo nie zwykłam zwracać uwagi na brzęczenie komara, a pojmuję, źe musi ci być nieprzyjem nem , iż przypadkiem tajemnicę tw ego romansiku odkryłam. Miałaś inne plany.

Chciałaś niby pokrzywdzona ofiara opuścić mój dom, zarzuty mi robiłaś, jakobym przemocą zdobywała afekta tw ego brata. Otóż dowiedz się, że twój brat nie więcej od ciebie mnie obchodzi. Pusty śmiech mnie porywa, gdy pom yślę, co się w twojej szalonej głowie roiło z tego powodu. Czem dla mnie twój brat być może?

Naw et nie rozrywką, bo zanadto nudny. Nie zastanowiłaś się nad tem. A by pokryć swoje grzeszki, oburzałaś się bez racyi i powodu, moja ty święta! A le plan ci się nie uda. Zamiast mnie opuścić jako zgorszona złem, jakie tu niby widziałaś, pojedziesz hipokrytko, bo ja... nie chcę znieść wstydu, jakim byś mój dom okryła, postępując dalej w ten sposób.

R e n a słuchała tych wyrazów, trzym ając się poręczy fotela. Gdyby nie to oparcie, pewno padłaby na- ziemię. Oczy jej nic nie widziały, ciemną m głą zasłonione. Posadzka zdawała się tańczyć pod jej nogam i i słowa księżny tańczyły także w jej głowie, bijąc o skronie jak ciężkie młot}'-. Musiała zebrać całą siłę woli, aby się zdobyć na odpowiedź. Gdy się odezwała, głos jej — własnym uszom — w ydaw ał się obcym.

— W stydem domu tw ego nie okryję, bo już jest okryty M a rto ... przez ciebie. Za mnie nie będziesz się potrzebowała nigdy rumienić. Zegnam c ię ... Niech ci Bóg przebaczy, bo ja ci dziś jeszcze przebaczyć nie mogę, żeś zmarnowała życie mego brata, żeś mi jego serce zabrała, aby je podeptać i odrzucić, żeś się obeszła ze m ną sierotą źle i bez lito ści... Niech ci to wszystko Bóg przebaczy.

Chciała odejść. M arta ją zatrzymała.

— O! nie tak prędko, moja piękna Melpomeno. Chcę, abyś wfiedziała que j e ne suis pas ta dupę.

Otóż znane mi są dzieje twej potajemnej miłości. Znam twoje schadzki, które miewałaś jeszcze za życia bie­

dnej mamy, chociaż zawdzięczałaś jej wszystko. Oszukiwałaś ją haniebnie. K rasecka przyznała mi się do wszystkiego, bo spostrzegła, źe się na nic nie przydadzą tajemnice. Chciała cię ona uniewinnić, chciała mi dowieść, źe hrabia ma prawo czułe listy do ciebie pisywać. Czy dała się uwieść tobie?... Nie wiem. Może była t a k ... naiwną. A le pojmiesz, że między bystrością umysłu moją a Kraseckiej jest pewna różnica. Otóż pozwól sobie oświadczyć, źe jeżeli liczyłaś na ożenienie, to cię na dudka hrabia wystrychnął. Jem u tak w głowie w tobie się kochać, jak mnie w twoim bracie...

— Marto!

— Pozwól, pozw ól... niech skończę. D ow iedz-że się, iż panny, miewające schadzki z Don Juanami, i pisujące do nich listy, przestają do tow arzystw a należeć... a liczą się do pół-światka. Może o tem nie wie­

d z ia ła ś... a może i wiedziałaś! Mniejsza o to! Dość, źe ja nie chcę mieć do czynienia z pannam i... z pół­

św iatka. . . i dlatego cię żegnam. Stosunki z tobą są dla mnie nadal niemożliwemi. Twojemu bratu oświadcz odemnie, że będę dość wspaniałomyślną, aby zapomnieć o jego pretensyach i uczuciach dla mnie. M ogłam inaczej i gorzej z nim postąpić, ale przez wzgląd na wasze dzikie wychowanie, zmuszoną jestem wybryki różne wam przebaczyć. W iedz także, źe czuły liścik tw ego kochanka przyszedł pod adresem jednej ze sług m o ich ... Kraseckiej. Miałaś może słuszność, źe sługę do tajemnicy przypuściłaś, bo s i l on m ar che dans la boue, il ne f a u t plus y marcher ä demi. No, ale to twoja rzecz. Chcę ci tylko wyjaśnić, źe ten list oddał mi posłaniec; nie patrzałam na adres, pewna, źe pisany do mnie. Zanim się spostrzegłam o co chodzi, znałam treść pięknej prozy miłosnej twego lubego. A teraz możesz odejść... Nie mam już nic więcej do powiedzenia!

R en a zgnębiona wyszła z saloniku jak autom at, poruszany sprężyną boleści.

W dwie godziny później pajączek pozostał sam jeden w pałacu. Dumał o nowych sieciach, które uprząść naleź}r, aby w nie pochwycić i uwikłać nowe muszki.

(Dokończenie nastąpi). IfS T E J A .

(8)

Z Ż Y C I A Z Y G M U N T A K R A S I Ń S K I E G O .

P I E R W S Z A M I Ł O Ś Ć I J E D E N Z P I E R W S Z Y C H P R Z Y J A C I Ó Ł .

(Dokończenie).

Nawiążmy znowu przerwaną nić opowiadania o W zmiankowaliśmy już dawniej, źe po za sercowemi inne, nadające się do ko-

respondencyi, a miano­

wicie zadania filozoficzne, nad któremi pracowali obydwa. Od początku wszakże 1839 r. postrze­

gać się daje pewien brak równowagi w wzajemnej zamianie myśli. O ile Krasiński gorliwie obsyła swego towarzysza rzym­

skiego listami, o tyle ten ostatni zachowuje pewną restry k c y ę ; w odpowie­

dziach ciągle jest dłu­

żnym , żądania poety u- skutecznia z wszelką go­

towością, ale w listowa­

niu albo opieszały, albo lakoniczny. W dobie po- szczególnionej — tę opie­

szałość, ten lakonizm mo­

żna jeszcze było sobie tłumaczyć; p. Edw ard się kochał g o rą c o , jak się kocha po raz pierw ­ szy w życiu. W sąsiedz­

twie H ruzki,— wsi, którą mu ojciec w yznaczył, a on w niej rezydencyę swoją założył — w Pie­

czarze mieszkali p. Szwej- kowscy; on syn ostatnie­

go wojewody podolskie­

go, ona wojewodzianka ruska; otóż w córce tych państwa, pięknej Eleono­

rze, rozmiłował się m ło­

dy filozof, zdobył wza­

jemność, a źe nic na prze­

szkodzie nie sta ło , więc do wspólnego zabrali się życia. Krasiński wiedział o tem, pisze więc do przy­

jaciela z Frejburga wr Ba- deńskiem w końcu wrze­

śnia 1839 r - (więc na dwa tygodnie przed ślubem, który się odbył 11 pa­

ździernika w Odessie)1):

»Jest tu wielka katedra, jedyna ze wszystkich k a­

tedr średnich wieków, bo zupełnie dokończona, a wiesz, źe żadna inna nie

dostąpiła tego dopełnienia. W tej nad wszelki wyraz pięknej katedrze, dwunastego septem bra odbędzie się

*) K oresp. prywatna Edw arda Jaroszyńskiego.

stosunkach Edw arda Jaroszyńskiego z przyjacielem, sprawami, po za pieniężnemi kwestyam i, były jeszcze

E D W A R D L O E V Y .

E-l-D£vy.

A L F O N S D E L A M A R T IN E .

msza za szczęście duszy, której na imię Edw ard. Niech

zupełność tego kościoła będzie symbolem doskonale

pomieszanej i zlanej nieskończoności uczuć z skoń-

czonością ściśle opisanego związku małżeństwa. Na

(9)

tej mszy będzie się modlił gorąco człowiek, który oddawna już nie klęczał podczas mszy w kościele;

będzie prosił Boga o wieczność miłości dla tego, którego kocha, i dla tej, którą ten, którego on k o ­ cha, ukochał« 'j . I po wyrazach szczerej wdzięczności za okazane przysługi, następuje długi trak tat filozo­

ficzny. Późniejsze korespondencye, jeżeli nie są do­

raźną k a rtk ą , wypełnione są poważną treścią, z ży­

ciem współczesnem nie. m ającą nic wspólnego. Listy coraz rzadsze, choć zawsze serdeczne. Oto naprzykład w sierpiu 1840, między innemi pisze z K arlsbadu:

»Nieraz wśród dolegliwych bólów życia, wśród wia­

tru i gradu mo­

ralnego, co chło­

sta mi d u c h a , zjawia się prze- dem ną widzenie ciebie, szczęśli­

we, błogosławio­

ne! W idzę dom piękny na ste­

pach , w i d z ę dwojga duchów spokojnych, nie m artwością osłu­

pienia, -ale poko­

jem wzniosłym serca i duszy w jednym d o m u , w tym domu ży­

jących. Widzę ciebie i żonę tw o­

ją, i wtedy b ło ­ gosławię wam zdaleka i proszę za wami chmur świata, by nigdy, z żadnej widno­

kręgu strony nie przeciągały nad d a c h e m w a­

szym« 2). I po­

mimo to, jakieś zobojętnienie w stosunkach do­

strzegać się da­

je , bo oto na początku 1844 r. skarży się na nie Krasiński, choć d o d a j e , winno by nowe zbliżenie — te­

raz powinowactwem związane —- zyskać na mocy i sile. A powinowactwo pochodziło z racyi małżeń­

stw a Krasińskiego, żona jego bowiem, z domu Eliza Branicka, była cioteczno-rodzoną siostrą pani Edw ar- dowej. W skardze przebija żal, gorycz naw et pewna;

od lat k ilk u , na piętnaście listów odpowiedzi nie otrzym ał, a wszakże sam się nie zmienił, pozostał takim jak wówczas, kiedy go żegnał: »wśród błęki­

tów morza i nieba w 1835 roku«. Przypuszczał więc, źe ten dawny towarzysz z podróży włoskiej, »nosi w głębi serca jakiś wyrzut« ku n iem u ... »Nie po­

rozumiemy się, drogi Edwardzie — dodaje wkońcu — aź się obaczym i głosem żywym nie m artw ą literą się pojednamy! Ten wyraz nie znaczy, jakobyśm y poróżnionymi być mieli; ale tylko to, że przez m ar­

tw y papier dojść nam nie sposób do wyższej, świe­

żej jedności duchów naszych! M ogłeś i słusznie bar­

dzo mieć przyczynę pewnego żalu do mnie, do du­

cha mego! Słyszałeś o mnie, nie dotykałeś się mnie;

nie możesz łańcucha ogniw, zwanych zdarzeniami zewnętrznemi i uczuciowo wewnętrznemi, a z któ­

rych żywot ludzki się ogniw i, obliczyć dokładnie w piersiach moich! A jeślim dbał o czyj sąd, to

o tw ó j, bo cie­

bie szanuję i ko­

cham!« J)

Na tem się uryw a korespon- dencya; przynaj­

mniej zeszyt, z którego korzy­

stam y więcej jej nie zawiera. Czy­

telnik snadno z p r z y to c z o n y c h powyżej ustępów dostrzeże pewien rozdźwięk. Co dało do niego po­

wód? Nie przy­

puszczamy, żeby sprawa p. Bo­

browej; rzecz na­

leżała do prze­

szłości , a oże­

nienie poety o- kryło ją cału­

nem zapomnie­

nia. Już prędzej zmiany tej szu­

kać wypada w rzeczy filozofi­

cznych dociekań.

W Jaroszyńskim od czasu, jak ze­

szedł z kobierca ślubnego, uw y­

datnia się pe­

wien zwrot w p rz e k o n a n ia c h religijnych. Nie chcem y przez to powiedzieć, żeby dawniej był obo­

jętnym , wszakże odurzony H eglem , teorye jego naginał

•do przepisów Kościoła, dziś chyba straciwszy nadzieję w możność dokonania tego, pracował nad sobą, starał się odheglić zupełnie i w padł w inną ostateczność, utonął w pietyzmie. A miał przy boku towarzyszkę, podzie­

lającą jego przekonania. Pani Eleonora, jeden z do­

skonalszych, bezwarunkowo pięknych typów kobie­

cych , wyniosła z domu pobożność n aiw n ą, gołębią, dającą tyle szczęścia tym, którzy nią się przejąć po­

trafią. R ozkochany mąż, zapatrzony w dozgonną to­

warzyszkę, powoli uległ jej wpływom, ztąd też ozię­

bienie stosunków z poetą, do czego się jeszcze przy- 33*

» P A L E S T Y N A «

(T a rycina i trzy następne w yobraiają typy k się ży : Armeńczyków i Greków w Jerozolimie).

*) K oresp. II I . 77.

2) K oresp, I I I . 80. K oresp. I I I . 84.

72

(10)

czyniło oddalenie; — przecie w ciągu lat kilkunastu ostatnich nie spotkali się z sobą ani razu. Nie ulega wątpliwości, źe Krasińskiego, w owym okresie, po­

mawiano o dążności panteistyczne. Rom an Załuski, w przedmowie, poprzedzającej wydanie listu poety o Juliuszu Słow ackim , w tym naw et liście ten upa­

truje kierunek; oto jak rzecz tłumaczy: »Zygmunt — jak to we wszystkich utworach jego widzieć się daje, tchnął zawsze duchem religijnym; lecz ów duch wów­

czas (1840) nie był jeszcze, ściśle wcielił się w karby wiary, tak jak ją Kościół rzym ski wyznaje i przepi- pisuje« ^ W lat kilka potem (1847) Stanisław Ko- im ian zarzucał Krasińskiemu, »że jego pomysły nie dość ściśle zgadzają się z nauką Kościoła katoli­

ckiego«, tak, źe ostatni musiał się tłumaczyć z te ­ go 2). Jaroszyński w ięc, który się trzym ał orze­

czenia pisma świętego: »ktoby wykonał wszystek zakon, a w jednym podupadł, stałby się winnym wszystkiego«, w żadne kompromisy i ustępstwa w da­

wać się nie chciał, wszelkie dobrowolne tłumaczenia dogmatów, uważał za grzeszne i ubliżające dótkry- nie, tem więc samem, z korespondencyi wykluczył filozoficzne dysputy, a raz się ich wyrzekłszy, nie znaj­

dował tem atu dla listów. O powszednich sprawach pisanie niewiele mogło zająć strony. Żyli w odrę­

bnych dwóch światach; kółko, które stanowili kie­

dyś, rozprzęgło się, zmarniało; śmierć zabrała prawie połowę uczestników wesołych w Rzym ie pogada­

nek: um arł Rajecki, umarł Sołtyk, wreszcie i Danie- lewicz, najgorliwszy krzewiciel pan teizmu heglow ­ skiego przeniósł się do innego świata, pozostałym natomiast los przysporzył obowiązków, jakie są w y­

nikiem życia familijnego. W reszcie i choroba coraz częściej zabiegała drogę; w październiku 1846 roku uległ p. Edw ard po raz pierwszy atakowi apople- ktycznemu, a choć zjawiska niemocy rychło ustąpiły, ale zostało wielkie osłabienie 3). Przygoda ta smutna zachmurzyła niczem niezamącone szczęście obojga małżonków, i zmusiła ich do szukania zdrowia pod cieplejszem niebem. Naturalnie, że do W łoch pospie­

szyli. Jaroszyński »chorował na W łochy«, marzył o nich całych długich lat dziesięć. Nareszcie marze­

nia urzeczywistnione zostały. D aty wyjazdu z kraju ściśle oznaczyć nie możemy, wnosić wszakże można, źe nastąpił on w 1847 r. Małżonkowie udali się do R zym u w chwili najcięższej dla Piusa IX , bo ten musiał stolicę opuścić i szukać gościnnej opieki w g ra­

nicach państwa Neapolitańskiego. Nasi podróżnicy, pokrzepieni na zdrowiu, często odwiedzali Ojca św.

w Gaecie; doczekali się jego powrotu do wiecznego miasta; wówczas to Jaroszyński ofiarował znaczny fundusz do prywatnej szkatuły papiezkiej, na potrze­

by podupadłego, z powodu wstrząśnień, chwilowo zubożałego dworu. Naturalnie, że wobec tego całko­

witego poświęcenia się sprawie zagrożonego ponty­

fikatu i o chorobie, i o wznowieniu dawnych stosun­

ków nie było mowy, tem bardziej, że Krasiński w tym czasie prowadził życie więcej niż zwykle k o ­ czownicze. Gościł w Badenie, H ejdelbergu, Dreźnie, wreszcie w kraju, a do Rzymu, jak to wnosić można z jego korespondencyi, jeżeli zaglądał, to na bardzo krótko. Jaroszyńscy wrócili na U krainę na początku 1850 roku. Podróż nie dała spodziewanego polepsze­

ł) K oresp. I I I . 58.

2) Koresp. I I I . 154— 162.

3) Koresp. pryw.

nia, przeciwnie, rozprzężenie organizmu wzm agało się coraz bardziej; p. Edw ard zagrożony utratą wzro­

ku, już w końcu 1850 r. dążył znowu do Paryża, by tam szukać pomocy. B ył to ostatni w y ja z d ....

W trzy lata potem oboje skończyli doczesną w ędró­

wkę — nad Sekw aną — i tak a wielka miłość łą ­ czyła małżonków, źe kobieta zamknąwszy oczy przy­

jacielowi, w żalu nieutulonym, w kilka miesięcy po­

wędrowała za nim. Popioły ich spoczęły w ziemi rodzinnej, bo o to gorąco prosili obecnych przy ich zgonie rodaków.

W racając jeszcze do stosunków dwóch przyja­

ciół, dodamy tutaj, że raz zerwane nie nawiązały się potem, przynajmniej w licznych korespondencyach poety, po r. 1844 już wzmianki o p. Edwardzie nie spotykamy. Może zgonu jego nie pominął milczeniem, ale brak nam m ateryału dla poparcia tego twierdze­

nia, bo w ogłoszonych drukiem listach K rasińskiego ani jednego nie spotykam y z datą 1853 roku, w k tó ­ rym to właśnie Jaroszyński w zimnej legł mogile,

Zamykając opowieść, winniśmy choć kilka słów poświęcić dziejom życia owej wiecznie zasmuconej kobiety. W róciła do kraju, po niefortunnej podróży do Paryża, i zdaje się, że za granicę nie wychylała się więcej. Pan Bóbr oddał się cały publicznemu ży­

ciu. Zaczyna o nim głośno być w naszych prowin- c y a ch ; to znak, że zdobyć potrafił sobie pewną p o ­ pularność; posiadał stronnictwo, a to już początek przyszłych powodzeń. Spotykam y go naprzykład na wyborach w Kamieńcu w 1841 roku. W ezw any tu jako rozjem ca;— zjazd wielki, zabaw, koncertów co niemiara, ale też i nieporozumień sporo: »były przy­

gotowania do wielu pojedyńczych szarm yclów — pisze szef D rzew iecki, obecny podówczas w mieście — ojcem mnogich był Stanisław Denysko, z interesu jeszcze przeszłej zimy. Rościszewski A dolf miał mieć rozprawę z K ożuchow skim , Darowski A leksander z Denyską, więcej nie pamiętam. Suprem acya w y­

borowa została przy Przeździeckim, stronnictwo nie­

chętne upadło. Bobra sprowadzili na postrach, ale się wczas w y su n ął» 1). Interesem owym »przeszłej zimy« była kw estya m ajątku Denysków, przedanego bardzo niekorzystnie przez wysadzonych ad hoc k u ­ ratorów. Pan Bóbr jednak, bo o niego nam tu cho­

dzi, postąpił dyplomatycznie, spadł niespodzianie, grozą przejął, a jednak w czas się wycofał, więc zjednał niechybnie poklask obu stron wojujących;

jednocześnie dał się poznać szerszemu kołu ziemian, i zaraz wspólnie z Dembowskim i Przeździeckim obrany jako delegat do P etersburga od tychże zie­

mian z prośbą do tro n u : »żądano rozciągnienia p re ­ rogatyw rosyjskich na te gubernie (podolską, kijow ­ ską i wołyńską) i wybór urzędników zastąpiony w nich, przysłanymi od korony« '2). Początek krescy- tyw y widoczny. W e trzy potem lata, powołany przez indygenów na marszałka gubernii wołyńskiej. U rząd piastował całych lat' sześć, t. j. do 1850 r.; piastował z powodzeniem. Podtrzym yw ały go blizkie stosunki z ówczesnym gubernatorem , ks. W asilczykowem, bezstronnym , łagodnym , nieuprzedzającym się i do­

brych chęci wielkorządcą. P. Bóbr gładki, form wy-

*) Reszty parnię to. II. 418. Nazwiska oznaczone w książce inicyałami, wypisujemy tu na zasadzie notatki, udzielonej nam przez współczesnego świadka tych scen burzliwych.

2) L. c. II. 419.

(11)

kończonych, umiał w granicach moźebności utrzy­

mać pragnienia współbraci, którzy go na tak wyso­

kie stanowisko wysadzili, a jako człowiek nowy sta­

rał się im wysłużyć gościnnością, gotowością do usług, wstawianiem się do władz, protekcyą. Dom pro­

wadził otw arty — jak w Zahajcach, tak też i w Żyto­

mierzu , więcej może kaw alerski, bo sama pani pre­

zentowała się rzadko. Powtarzano do koła, źe jest chorą, i istotnie, na tej posągowej postaci rozlany sm utek zdradzał głębokie, jeśli nie moralne, to fizy­

czne cierpienie. W szakże na balach urzędowych, da­

wanych przez męża, pokazywała się niekiedy, choć­

by dla tego, źe zabawa bez gospodyni traciła cha­

rakter uroczysty; brakłoby jej uroku, jaki daje obe­

cność pięknych kobiet i ich stroje wspaniałe.

Zresztą urzędowanie p. Bobra przypadło na czas stosunkowo spokojny, rewolucya 1848 r. która w y­

wracała gdzieindziej trony, tutaj ledwie znaną była ze słuchów. W głębokiem uspokojeniu prowincye południowe przetrw ały ową epokę, zdobywając w ten sposób zaufanie władz odnośnych. Czas wszystek wypełniały karty i sport w postaci trywialnej »bała- gulszczyzny«, której nie wiem dla czego starano się potem nadać jakiś szlachetniejszy charakter, jakąś przewodnią ideę, kiedy to była tylko pusta i nieza- wsze godziwa swawola. Otóż obok k a rt i sportu, kw itły zabawy wszelakie z opilstwem iście saskiem związane, a pośród tych orgij przesuwały się posta­

cie wydrwigroszów, proponujących eksploatacyę skar­

bów ukrytych w ziemi podczas wojen dawniejszych, nibyto ajentów wielkich firm kupieckich, z nad mo­

rza Czarnego, wielkich wynalazców, potrzebujących poparcia genialnych swoich projektów. Pośród tej zgrai goniącej za nieuczciwym w yzyskiem , wdzię­

cznie w yglądał ubogi braciszek, skromnie w yciąga­

jący ręk ę o wsparcie dla upadającego klasztoru;

smutno choć sympatycznie jakiś w ylękły literat, w ty­

kający nieśmiało bilety prenum eracyjne na swoje arcydzieło. I należy oddać słuszność szlachcie, jeśli ule­

gała podszeptom awanturników, hojnie ich zasilając pieniędzmi, równie uczynną była w rzeczy wspierania klasztorów, chociaż chłodno jakoś zawsze traktow ała literatów. I marszałek wołyński — jako reprezentant herbownych — występował jako inicyator w tych spra­

wach. Pomimo to wszystko, choć ruchliwy i czynny, zepchnięty został z zaszczytnej posady. Podczas w y­

borów 1850 r. stronnictwo K rasickich podówczas górę wzięło; widocznie, źe dawny dygnitarz, nim ustąpił, walczył z przeciwnikami energicznie, wszel- kiemi godziwemi, a przyjętemi wówczas sposobami, bo się do dzisiaj zachowało w wierszykach wspo­

mnienie i tej walki i tego przegrania batalii, z k tó ­ rych jedną zwrotkę tu przytoczym y. Oto woła poeta nieznany:

A mówiłem, że nie dobrze Będzie z wami panie B obrze, Szlachta czysto was okpiła Bo chleb zjadła, wino spiła — W as ua koszu o sad ziła....

O dtąd usunął się w zacisze wiejskie. W dzie­

sięć lat, I do po i860 r. skończył życie w m ajątku

swoim wołyńskim. Znacznie wcześniej żona jego w y­

niosła się do W arszaw y na mieszkanie, życie prowa­

dziła samotne, towarzystwu się nie udzielała. W ypa­

dek istotnie tragiczny, którego mimowolnym była św iadkiem , w płynął niekorzystnie na jej zdrowie.

Oto zaprosiła do siebie jako towarzyszkę dawną przy­

jaciółkę, wdowę po Kulmanie, Karolinę z domu Mal­

czew ską, a jak niektórzy utrzymują, siostrę przyro­

dnią autora »Maryi«. K ulm anow a owa, żona oficera rosyjskiego wyższej rangi, po zgonie jego przytuliła się w domu generałowej Gogelowej w Dubnie. Go- gel był generałem dywizyi, konsystującej na W o ły ­ niu, ożenił się z Polką, um arł nagle w 1827 r o k u 1).

Pani Gogel bezdzietna, całe ćwierćwiecze spędziła w wyżej wspomnianem miasteczku. Dopiero po jej zgonie K ulm anow a udała się do W arszawy, osiadła u pani Bobrowej i tu uległa poparzeniu (suknia jej zajęła się od ognia kominkowego), które się w kil­

kanaście godzin zakończyło zgonem. Działo się to na początku 1854 r. Śmierć ta gwałtow na wywarła zgubny wpływ na stan zdrowia marszałkowej. Sm u­

tna jej rezygnacya przekształciła się w zadumę — a więc w chorobę, która się z biegiem czasu rozwi­

jała coraz bardziej, a trw ać miała całych długich lat trzydzieści kilka. »Na świecie jeszcze, ale nie dla świata« — jak mówi Mickiewicz. Zgasła niepostrze­

żenie 4 maja 1889 roku w wieku lat 82, doczekała więc późnej starości w tem zapomnieniu i odosobnie­

niu. Cicho, bez ogłoszeń, karaw an 3-ej klasy zawiózł skrom ną trum nę na cmentarz powązkowski, a sklep familijny Iżyckich przyjął pod gościnną strzechę po­

pioły biednej męczennicy.

Przeżyła całe otoczenie wieszcza, wszystkich blizkich i znajomych, zebranych w Rzymie, w pa­

miętnym dla niej roku 1835. Ostatnia zeszła z pla­

cówki, naw et jej ryw alka szczęśliwsza, piękna Bea- tryxa, wcześniej od niej położyła się w zimnej mo­

gile. I na tem trwałem, zasługującem na pew ną po­

błażliwość przywiązaniu, cięży zarzut, że na twórczość poety wpływ odrętwiający wywarło; poeta zaś, oprócz kilku oderwanych strof, uczcił ją pięknym wierszem, jedynym znanym ogółowi czytelników, a poprzedza­

jącym jego poemat w prozie »Noc le tn ią « ... Prze­

powiedział on w nim dziwnie bolesną przyszłość opu­

szczonej i nękanej wyrzutami, bo jej

... serce w samotnej żałobie, Ja k grób zamknięty, tak zamknięte w sobie, N a świat spogląda — nie mśoiwie — nie hardo — Lecz z przebaczenia anielską p o g ard ą!

— Gdziekolwiek jesteś o serce mi zn an e ! Serce niewieście i prześladow ane!

Gdziekolwiek jesteś — zblizka czy zdaleka:

O serce dumne, o serce stro sk an e!

W eź to co przyjąć możesz od człowieka!

W eź pieśń, po pieśni poznasz we mnie b rata, To pieśń z innego — tak jak i ty — świata.

Na mogile niedawno usypanej składam y owe świadectwo wieszcza, poświęcone gorąco go miłują­

cej kobiecie.

^ R u sk . Staryna. I I I . 1890. str. 715.

D r . A n t o n i J .

(12)

P A L E S T Y N A .

(Ciąg dalszy).

III.

Jerozolima. — K ościół Grobu Chrystusowego. — Meczet Omara. — Meczet El-A ksa.

Na tle w poprzednim rozdziale przez nas skreślonem dwa wielkie uwydatniają się pomniki religijne:

kościół Grobu Chrystusowego i meczet Omara, wyobrażające dwie wielkie, ścierające się z sobą idee: chrze- ściańską i muzułmańską. Są to dwa ogniska, zwracające ku sobie myśl wszystkich wyznawców obu tych idei; im głównie zawdzięcza Jerozolima właściwe swe znaczenie.

Budowa kościoła Grobu Chrystusowego rozpoczętą została w 328 roku przez K onstantyna i H elenę;

król perski Chosroes zburzył go jednak całkowicie, tak, iż z budowy pierwotnej nic prawie nie pozostało. W zniesiony po­

wtórnie przez zakonnika M odesta, zburzo­

ny został ponownie przez kalifa H akem a w X010 r. K onstanty Monomach wziął się do odbudowania go w 1048 r. lecz dopiero krzyżowcy w 1130 roku dokończyli tego dzieła. W 1808 r. część kościoła uległa spaleniu, w skutek tego cały gm ach od­

restaurow anym został przez Greków, lecz nadzwyczaj nieartystycznie. Główna fasa­

da, zwrócona dawniej na wschód, dziś na stronie południowej się znajduje. Świątynia ta zbudowana właściwie w stylu częścią romańskim, częścią arabskim, wykazuje je­

dnak w swej architekturze ślady wszyst­

kich wieków.

Na placu, przylegającym do głównej fasady kościoła, brukow anym szerokiemi płytami żółtawego kamienia, spostrzegamy kram arzy i kram arki rozmaitych świętości, oraz liczną gromadę żebraków. Oprócz tego placu jest jeszcze drugi, mały, z innej strony kościoła, po obu stronach którego mieszczą się kaplice rozmaitych wyznań chrześciańskich. Obok znajduje się niewiel­

kie wzniesienie, gdzie, jak utrzym ują za­

konnicy, Abraham chciał poświęcić na ofiarę Jehowie syna swego Izaaka.

Fasada główna posiada dwoje drzwi ostrołukow ych, po nad którem i widnieją ozdobne okna, również w ostrołuk ku gó­

rze wygięte. Po obu stronach każdego wejścia, z których prawe oddawna zamu­

rowano, wznoszą się byzantyjskie kolum ny marmurowe o kapitelach liściastych. Na drzwiach znajdujemy ładne płaskorzeźby, przedstawiające rozmaite sceny ew ange­

liczne. Mieszczące się obok praw ego wej­

ścia schody prowadzą do kaplicy Kalwa- ryi; przez lewe wejście dostajemy się do wnętrza kościoła. N a samym wstępie wi­

dzimy kilku żołnierzy tureckich, strzegących bram y kościelnej i pilnujących porządku. Pogrążeni w bezmyśl­

ności, palą fajki, wypoczywając półleżąco na grobowcach, zawierających niegdyś prochy królów chrześciańskich Jerozolimy: Godefryda de Bouillon i Baudouina; dzisiaj prochów tych już tam nie ma, wyrzucone bowiem zo­

stały, niewiadomo dokąd, przez zakonników greckich.

M rok tajemniczy, zapełniający wnętrze świątyni i osłaniający dość szczelnie liczne zakręty i kaplice ustronne, oraz mnóstwo niewłaściwych ozdób w ew nętrznych, nie pozwala nam uchwycić dokładnie planu architektonicznej całości. Pomiędzy kolumnami, podtrzymującemi kopułę, przystrojoną w ozdoby artyzm u no- wogreckiego, znajdujemy kaplice rozmaitych wyznań chrześciańskich, z wyjątkiem protestanckich; każde z nich posiada własną część świątyni i oznaczone dni i godziny nabożeństw. Prawosławni najwięcej posiadają miejsc świętych w Jerozolimie i jej okolicach i największą zajmują część bazyliki. Kościół Grobu Chrystuso­

wego otwieranym bywa codziennie w pew nych tylko godzinach. W yjść zeń można dopiero po ukończeniu nadzwyczaj długiego nabożeństwa. Niezwykła długość odprawianych tu nabożeństw ztąd pochodzi, że każde wyznanie stara się korzystać ja k najdłużej z wyznaczonego dla swych ceremonij religijnych czasu.

S L o s^ iy

(13)

N a środku kościoła, pod kopułą, wznosi się niewielki, w kształcie sześcianu przez Greków zbudowany edikul. Otoczony kolumnami kręconemi z białego m arm uru i pokryty całkowicie od góry do dołu nędznemi m a­

lowidłami, lampkami i świecidłami metalowemi bardzo grubej roboty; edikul ten przykre na nas sprawia wraże­

nie. A ni odrobiny artyzm u nie możemy w nim dopatrzyć. A prze­

cież edikul ten to Grób Chrystusa! Podnieść ducha ludzkiego w sfery idealne widok tego grobu nie może, może go on tylko przy­

gnębić i rozczarować. Przednia strona grobu podzieloną jest na trzy części: katolicką, grecką i ormiańską. Przez małe drzwi dostajemy się do wnętrza edikulu, w ykutego w skale, zawierającego dwie nieduże i bardzo nizkie groty, z których pierwsza wyłożona mar­

murem, około ośmiu metrów długości mająca, zwaną jest salą Anioła, druga o dwóch m etrach długości, na trzy podzielona części, kaplicą Grobu się nazywa. Na środku sali A nioła znajduje się kamień, na którym anioł— oznajmiciel zmartwychwstania Chrystusa — miał sie­

dzieć. Kaplicę Grobu zapełniają lichtarze, lampki i kwiaty. Zale­

dwie kilka osób i to z trudnością może się pomieścić w obu tych grotach. Gorąco i ścisk ciągły wchodzących tu osób zmusza nas do prędkiego opuszczenia w nętrza edikulu.

K u wschodowi od tego sanktuaryum ciągnie się wielka na­

w a, należąca do Greków, o m urach pokrytych lichemi malowidłami i o sklepieniu usianem lampkami wiszącemi. Przeszedłszy ją do końca, dostajemy się, schodami wykutem i po części w skale, do ciemnego, kilku lampkami zaledwie oświetlonego starego kościoła Heleny.

W ilgotną jego kopułę podtrzym ują cztery grube i nizkie kolumny z m arm uru zielonego o kapitelach korynckich. Podziemna ta krypta opuszczoną jest już dziś praw ie całkowicie. Obok kościoła obszerne wznoszą się budynki, zamieszkiwane przez zakonników, strzeżone

przez Turków z obawy, ażeby święci ci mężowie nie wymordowali jedni drugich z powodu ustawicznych za­

targów , jakie tu codziennie mają miejsce. Najdrobniejsza rzecz w ystarcza, aby wywołać szereg kłótni, scen gwałtow nych, odwoływań się do konsulów, pośród tych różnowyznaniowych sług bożych. Zjawienie się np.

zakonnika jednego wyznania w miejscu należącem do wyznania drugiego wywołuje wzburzenie we wszystkich klasztorach Jerozolimy.

Cokolwiek ku południowi spotykam y się z kw adratow ym , kilka metrów wysokości mającym ediku- lem. Schody boczne prowadzą nas na m arm urową platformę tego budynku, pod nizkiem sklepieniem którego wznoszą się ołtarze rozmaitych wyznań. Jest to Kalwarya. Tutaj pod temi ołtarzami, pod temi marmurami ma się znajdować owa skała, na której Chrystus został ukrzyżowany. To jed n ak , co widzimy przed sobą, niczem nie przypomina tego, o czem mówią ewangelie. Uważać to można za fakt niewątpliwy, iż Chrystus nie tutaj był ukrzyżowany i nie tutaj pogrzebany został. Od czasu zburzenia Jerozolim y przez T ytusa aż do 326 r. ani żydom ani chrześcianom wchodzić tu nie było wolno, tradycya zatem dokładnego położenia tych miejsc przechować się w żaden sposób nie mogła. Gołosłowne zapewnienie Heleny, źe tu jest miejsce śmierci

Chrystusa, nie może być przecież wystarczającym na to dowodem.

Miasto tylokrotnie niszczone musiało stracić ślady naw et wielu ruin, m ogących wskazać wyraźnie miejsca pam iątek religijnych. Nad otworem wyłożonym blachą srebrną, mającym wyobrażać ślad miej­

sca, w którem krzyż został zatknięty, duchowieństwo greckie umie­

ściło postać, przedstawiającą jakoby Chrystusa, po obu zaś stronach dwa wielkie obrazy złocone M aryi i Jana. F igury woskowe, stojące na ołtarzu, wyobrażają boleści Maryi.

Pomiędzy pielgrzymami, przybywającymi do Jerozolimy, mie­

szkańcy północy reprezentowani bywają zawsze najliczniej. W kożu­

chach lub czarnych kapotach watowanych i długich, ciężkich butach obchodzą oni gorliwie, pomimo upalnej tem peratury, wszystkie miej­

sca religijnych pamiątek. Zanim jednak opuszczą Jerozolimę, całko­

wicie zostają obrabowani. Bogatsi z pomiędzy nich pozostają tu dwa, a niekiedy i trzy lata nawet. Chciwość używa wszelkich spo­

sobów, ażeby wyzyskać łatwowierność tłumów i za wszystko drogo każe sobie płacić. Duchowieństwo katolickie nie w ym aga opłat za swe usługi kościelne. W yższe duchowieństwo greckie składa się przeważnie z Fanariotów, t. j. z Greków, pochodzących z konstanty­

nopolitańskiej dzielnicy Fanaru, niższe zaś z A rabów. Jak jedni tak i drudzy myślą jedynie o zbogaceniu się i to właśnie główną jest przyczyną narodowej nienawiści Arabów ku Grekom. Oddają się oni tutaj z powodzeniem wszelkiego rodzaju handlowi. Potrzebaby zja­

wienia się Chrystusa, aby powyw racał stoły i w ygnał ich z świątyni.

Zwiedziwszy kościół Grobu Chrystusowego, udajem y się do wielkiej świątyni kultu M ahom eta, do meczetu Omara. Meczet ten wznosi się na górze M oriah, w południowej części m iasta, na ruinach św ią­

g ko e'U

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

Społeczeństwo, które żyło własnem życiem, posiadało własną wysoką kulturę, którego praca duchowa miała swoje błyski i wielkie epoki, tylko przy powolnem