• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 8

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 8"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

P O W I E Ś Ć . (Ciąg dalszy).

R en y widocznie nie przekonały słowa brata, bo żywo odparła:

— Ależ ona taka naturalna w o b ejściu ... Jak można jej wesołość i swobodę brać za kokieteryę, a źe się ładnie ubiera to przecież nie grzech. K ażda kobieta lubi się ładnie ubierać, szczególniej, gdy jest tak śliczną jak ona. Co zaś do św iatow ości... nie myśl, aby za światem przepadała. Ja z nią rozm aw iałam ...

wiem, źe bardzo poważnie na świat się zapatruje, ale jej położenie w towarzystwie n a k a zu je ... pewne obow iązki...

— Nie wierzę tem u poważnemu zapatrywaniu się na życie. To wszystko blaga! Ja ci powiadam, że w tym całym domu jedna tylko jest poczciwa dusza, a tą jest pani K ra s e c k a ... Reszcie nie dowierzaj.

Pani K rasecka była to owa ochmistrzyni, która R enę do jej pokoju zaprowadziła. Niezmiernie przy­

wiązana do rodziny hr. Ustrzowskiego, pozostała w Ustrzówce po jego śmierci, bo nie miała gdzie się podziać.

Zastępowała hrabinę we wszystkiem co dotyczyło zarządu domu. Z westchnieniem wspominała dawne czasy.

Nie m ogła odżałować starego h ra b ie g o ... Znała bardzo dobrze i kochała równie serdecznie ojca Feliksa i R eny; śmierć jego opłakała rzewnemi łzami, bo wychowana przez jego rodziców zżyła się z całem pokole­

niem. Nic dziwnego, źe R en ę przyjęła z otwartemi rękom a, tak na nią jak na Feliksa z rozczuleniem spo­

glądając. Nie m ogła się nimi nacieszyć.

R en a podzielała zdanie brata co do Kraseckiej, ale nie zgadzała się na nieufność, jaką w nim M arta wzbudzała. Daremnie jednak siliła się go przekonać. Feliksa zwykle podniecała opozycya, więc też zapalając

22

(2)

się coraz smutniejsze prognostyki co do przyszłości R e n y zaczął wysnuwać z jej niedoświadczenia i łatwości z jak ą przejmowała się gorętszem i uczuciami dla pierwszej lepszej osoby, umiejącej się jej przypodobać.

Biedne dziewczę, zupełnie zachwiane w przekonaniach i upadłe n a duchu, nie zdawało sobie spraw y kto m a słuszność. Feliks zaś, zrzuciwszy z serca nadmiar pesymizmu, zostawił ją sam ą w ogrodzie i udał się do swego pokoju, aby upakować rzeczy.

R e n a chodziła czas jakiś w zamyśleniu, po cienistych drożynach parku. Potrzebow ała chwili sam o­

tności. Od czasu przybycia do U strzów ki taki chaos zapanował w jej m yślach, źe z niczego wyraźnie spraw y sobie zdać nie mogła.

Szła sm utna i zamyślona, pytając siebie: kto ma słuszność, czy Feliks czy o n a ? ... W idocznie jednak nie danem jej było z samotności korzystać, bo nie ochłonęła jeszcze z przykrych wrażeń, kiedy jej zaszedł drogę hrabia W łodzimierz — niewiadomo czy z intencyą, czy też przypadkiem . Dnia tego jeszcze się nie wi­

dzieli, bo dla hrabiego b ył to ranek wczesny. Przed południem rzadko się ukazywał. Podszedł ku R enie, kłaniając się z wielkim wdziękiem.

N ikt tak jak on się nie k ła­

niał . . . chyba może m argrabio­

wie z X V III-g o stulecia. Cie­

niował ukłony swe w tysiączny sposób. Um iał im nadać cechę czci i hołdu, albo pogardy, du­

m y i wyniosłości.

W idocznie R e n ę uważał za godną zgięcia się niemal wpół i niskiego pochylenia czoła. Ona mu ręk ę podała, lekko się ru ­ mieniąc.

— Czy wolno towarzyszyć pani? — zapytał.

Dziwni ci m ężczyźni! Sans- faęon jakie im moda nakazuje, cechuje ich obejście tylko wo­

bec modnych kobiet; stają się zaś zacofani, czyli po staro­

świecku ugrzecznieni, g dy m ają do czynienia z kobietami, zajmu- jącem i mniej w ybitne stanowi­

sko w wielkim świecie. K obietę m odną traktują jak kolegę. K o ­ biecie mniej lansowanej często oddają hołd niby królowej.

N a zapytanie hrabiego od­

powiedziała R e n a uprzejmie i przyzwalająco. W idać jednak nie dosyć było radości w jej głosie, w obec honoru jakim ją zaszczycił, bo hrabia rzekł po chw ili:

— Obawiam się, źe tylko grzeczność skłania panią do przy­

jęcia towarzystwa, z jakiem się narzuciłem. Zdaje mi się, źe w tej chwili wolałabyś pani samotność.

— Zkąd pan o tem wnosisz ?

— Z wyrazu oczu pani.

—• Ostrzegam, źe oczy często m ylą — odparła żartobliwie.

— Dlaczegóż vox fiofiuli uważa oczy za źwierciadło duszy?

— W szyscy frazes ten pow tarzają, ale nikt w niego nie wierzy. Pan może mniej niż inni.

— Dlaczego ja mniej niż inni?

— Trudno rni w ytłum aczyć...

— A ja tak bardzo chciałbym w iedzieć...

— Mnie się zdaje, źe pan zna zanadto świat i ludzi, aby nie spostfzedz ja k często- oczy. kłam ią. Sam prawdopodobnie rzadko kiedy pozwalasz, aby wrażenia doznane odmalowały się w pańskich oczach:

— Przyznaję słuszność, co do m n ie ... A le zkąd pani do tego wniosku przyjść m ogłaś ? . . . A b y riad swoim wzrokiem panować trzeba mieć na to wiele siły woli i ważne powody. O gół ludzki .łatwiej potrafi kłam ać słowem i czynem nawet, niż wzrokiem, i dlatego to w zasadzie zgadzam się ’aa-:»«a? 'pofruli, źe oczy są zw ierciadłem . . .

— Może też siła woli i ważne powody do ukryw ania wrażeń częściej się w świecie przytrafiają niż się hrabiemu wydaje. Z re sz tą... nadawanie oczom obojętnego wyrazu, g dy się chce ukryć cierpienie. . . albo

inne uczucie, nie zawsze na miano kłam stw a zasługuje.

— Mówisz pani z takiem przekonaniem, jak gdybyś własnej spraw y broniła i sama tę siłę woli posiadała.

(3)

Ś W I A T 171

—- M o ż e ...

Biedna R en a nieśmiało wymówiła wyraz ostatni. Alboź to ona nie miała sposobności hartować swej woli w życiu? Ileż razy w czasie długiej choroby m atki i siostry, musiała cofać w głąb serca łzy, gwałtem do oczu się cisnące, nadawać oczom wyraz wesoły, gdy dusza przepełniona była cierpieniem. Krzyż, który dźwigać musiała na bardzo wątłych ramionach, w yrył na niej swoje ślady. U rok jej polegał nietylko na wiel­

kiej słodyczy, ale także na pewnej melancholii i powadze, niezwykłej w tak młodej osobie.

Włodzimierz z ciekawości spojrzał na swoją towarzyszkę. Dotychczas miał ją za urocze dziecko, a teraz zapytyw ał siebje, czy nie jest ona umysłem godnym uwagi. To byłoby ciekaw em : hrabia znajdu­

jący, źe ktoś jest godnym u w a g i... on, który zblazowanem okiem spoglądał na życie, niczemu się nie dzi­

wiąc. N o n adm irari — praktykow ał w rozległem tego słowa znaczeniu.

Ostatnie »może« wyrzeczone przez R enę wywołało chwilową ciszę.

Przerw ał ją Włodzimierz.

— Bardzo jestem n iedyskretnym ... przepraszam p a n ią ... W racając jednak do naszej rozmowy wno­

szę, źe pani oczom nie należy dow ierzać... Szkoda! ...

R en a chcąc rozmowę odwrócić na inny temat, rz e k ła :

— Jakie sympatyczne spojrzenie ma przyjaciel pański, pan Janusz. Jemu tak dobrze z oczu patrzy.

— Doprawdy ? ... A mnie czy także pani co z oczu wyczytasz ?

— W pana oczach prawie zawsze znużenie tylko przebija.

— O! pani tego spostrzedz nie m ogłaś!

— Dlaczego? Czy hrabia myślisz, źe sam jeden tylko umiesz obserwować?

— A jednak proszę mi wierzyć, źe nigdy mniej się nie czułem znużony niż w ciągu tych kilku dni.

—- T o smutnie świadczy o zwykłym stanie rzeczy.

— Czy ja rzeczywiście tak posępną mam minę?

— Ożywiasz się pan, ale każdy spostrzedz może, źe to tylko sztuczne ożyw ienie... Otoź i ja jestem n ie d y sk re tn a ... Teraz na mnie kolej przepraszać.

— Panno R eno ! ...

— Cóż takiego ? gniewasz się pan ?

— N ie ... Ja się tylko bać zaczynam ...

-—. Czego ?

— P a n i! ... pani jesteś bardzo niebezpieczną.

-—■ Jakiemźe niebezpieczeństwem może grozić moje pojęcie o nim?

— W iększem niż pani przypuszczasz. Powiedziałaś, źe jestem znudzony... i miałaś słuszność! A le ja cenię moje znudzenie, bo ono mnie chroni od cierpienia... Więc się pani boję, bo nuż się nudzić prze­

stanę . . .

— Nie rozumiem.

— Mniejsza o t o . . . W olę nie kończyć. Czy brat pani jutro wyjeżdża stanowczo?

— T a k ; daremnie prosiłam go, aby został kilka dni dłużej, ciocia także go zapraszała, a najwięcej M arta ... kochana, idealna M erry ... Ona taka dla nas dobra !

— Pani bardzo nią jesteś zachwycona?

— Trudno się nią nie zachwycać. Mnie się zdaje, źe nigdy nie było piękniejszej duszy W piękniej- szem ciele.

— O panno R e n o ! ... Jak na tak spostrzegawczą naturę, zanadto się pani entuzyazmujesz. Entuzyazm nie pozwala sądzić bezstronnie'.

— Dlaczego nie miałabym się poddawać urokowi. G dyby wszystko brać tylko na rozwagę, to życie zrobiłoby się strasznie bezbarwnem. Ja nie chcę pozbywać się zapału. Mnie pana bardzo żal, źe taki jesteś znudzony.

— W tej chwili mniej siebie żałuję niż kiedykolwiek, bo z ostatnich słow pani wnoszę, źe tylko znu­

dzenie albo zupełna obojętność może nas uchronić od rozczarowań.

— Czy i pan wróżysz mi rozczarowania ? ... To okro p n e!

— Ja nic nie wróżę. Przeciwnie, pragnę tylko, aby zapał pani nie potrzebował nigdy ostygnąć.

— W tym razie mam nadzieję, źe nie ostygnie. Dość na M artę spojrzeć, aby ją kochać.

— T a k ... bardzo jest ła d n a ...

— Tylko ładna ? Podług mnie piękna ...

— Nie pani, zanadto drobna, aby ją piękną n a z w a ć ... za mało majestatyczna.

— O! m ajestatyczna! to brzmi tak poważnie. Ciocia jest majestatyczna, ale M erry tego nie potrzebuje.

Jej największą ozdobą jest ożywienie.

— Nie zgadzamy się co do tego widocznie. ogóle bardzo wiele musiałbym powiedzieć, aby okre­

ślić moje pojęcie o pięknie. Piękno głównie na harmonii całości polega; tej harmonii niema księżna, chociaż jest bardzo estetyczną postacią. T a k ... wiele estetyki, mało etyki.

Ostatnie zdanie wymówił hrabia tak cicho, źe R e n a go nie dosłyszała. Poczem obojętnym głosem z a p y ta ł:

— W ięc księżna M erry nie zdołała brata pani zatrzymać?

— Dziwię się te m u ... ale mój brat to taki oryginał. N ikt na niego nie ma w pływu; nie rozumiem jak on się może oprzeć prośbie M arty ?

■ —- T a k ; jest to coś czego nie p o jm u ję ... — śmiejąc się odparł hrabia.

— A jednak i pan wyjeżdżasz pomimo jej oporu.

; — Może dlatego, źe ona jedna tylko się o p ie ra ...

(4)

E. D U K S Z Y N S K A .

ST U D Y U M .

— Chcesz mówić o księciu Auguście. Czy on pana nie zapraszał ? ...

— Nie pani; nie m yślałem o księciu Auguście.

Zresztą to co mówię jest tylko żartem. W yjeżdżam, bo m u sz ę ; bo nie m a żadnej dobrej racyi, abym tu dłużej pozostał. Jestem tylko zwykłym gościem, a jak na takiego już nadużyłem gościnności hrabiny Ustrzow- skiej. W szystko musi mieć swój ko n iec...

— W ięc stanowczo jutro pan wyjeżdżasz ?

— Nieodwołalnie. Tern bardziej, że korzystać będę z towarzystwa brata pani, bo i ja do W arsza­

wy dążę.

— Żałuję panów ; pięć mil po piaskach.

— T ylko dlatego żałuje nas pani?

— O ! dla innych powodów także. Żałuję pana, że się nie umiesz otrząsnąć ze znudzenia, Feliksa zaś, źe się tak czarno na świat zapatruje.

— Niech mi to pani pozostawi, ja mu czarne myśli wybiję z głowy. Często go w W arszawie wi­

dywać będę; mam nadzieję, źe on się na to zgodzi.

To taki sym patyczny chłopiec, tylko jeszcze bardzo młody. Gdy lepiej świat pozna, przekona się, że na nic nie warto się tragicznie zapatrywać.

— Nie wiem czy pan będziesz dobrym m ento­

rem dla niego. Znudzenie nie jest więcej wrarte od pesymizmu.

— To też pochlebiam sobie, że nikomu, a tem mniej jem u nie udzielę m ego znudzenia; to uczucie chowam tylko dla siebie. B rata pani na optymistę przerobię.

— Ach! takbym panu była w dzięczną...

— Pani cenisz bardzo optymizm ?

— C enię. . . bo w nim jednym widzę tylko obronę przed ciężarem egzystencyi.

— Musisz się zatem panno R eno zgadzać na zapatryw ania Janusza. To prawdziwy optymista.

— Nie znam jego przekonań, ale łatwo odga­

dnąć, że optym istą być musi. W esołość jego i dobry hum or jest zupełnie zaraźliwy; dosyć spojrzeć na nie­

go

ciotki pokutę odbywa. Z tego co mi wnosić, że więzień z Chilonu nie miał

opowiadania M arty, źe jest w dość trudnem położeniu. Mam współczucie aby uwierzyć, że szczęście istnieje na świecie.

— Bo nie spoglądałaś pani na niego, gdy tu sam jeden u opowiadał o swych samotnych wycieczkach do Ustrzów ki możnaby smutniejszej m in y ...

— Biedny pan Janusz!

— T ak go pani żałuje?

— Żałuję go, bo wiem z dla jego niedoli.

Ostatnie słow a R e n y łatw e były do zrozumienia; i ona już wiedziała co kosztuje zdanie się na opiekę stryjenki. H rabia W łodzimierz, wracając do w atka rozmowy, zapytał R enę czy równie serdecznie przejmuje się każdą niedolą.

— Nieszczęściem pana Janusza mniej niż kaźdem innem — odpowiedziała — bo zdaje mi się, że on ta k lekko życie bierze, iż byłoby to trwonieniem współczucia nad nim się litować.

■ — W ięc ci, których życie nuży, więcej na współczucie zasługują?

— Zdaje mi s ię ... Chociaż może słuszniej byłoby stosować współczucie do sm utnych okoliczności, niż do przygnębienia powstającego z imaginacyi, albo niezdrowej w y o b raźn i... słowem do przygnębienia, do którego nic się nie przyczyniło, prócz braku dobrej woli, aby być szczęśliwym.

— Pani mniemasz, źe dość jest mieć dobrą wolę, aby być szczęśliwym?

— Gdy kto posiada zdrowie, rozum i miłość ludzką, to niewątpliwie trzeba chyba uporu, aby się nie czuć szczęśliwym.

— Czy mam to wziąść do siebie ? ...

— O ! ja osobistości nie dotykam.

— Masz pani słu szność... A le nuż się do szczęścia przy wiążę, a ono mnie opuści?

— Nie trzeba być tchórzem i obawiać się przyszłości...

— Ej panno R e n o ! zanadto wym ownym jesteś kaznodzieją. A gdybym też przestał się nudzić pobu­

dzony twem i słowami, czy mi możesz zaręczyć, że nie będę tego żałować... że mojej apatyi na niepokój i cier­

pienia nie zamienię ?

Mówiąc to hrabia W łodzimierz pochylił głow ę i spojrzał R enie prosto w oczy, a spoglądał takim

(5)

A N T O N I P I O T R O W S K I .

iiiiiiii Ś

W I A T

(6)

słodkim, promienistym wzrokiem, że R e n a spuściła głów kę na piersi i zamiast odpowiedzi zarumieniła się tylko, nie zdając sobie spraw y dlaczego. On tymczasem mówił d a le j:

•—• U mnie przejście ze znudzenia do zajęcia się życiem źle się objawia, bo pierwsze żywsze wrażenie jest ujemne.

R e n a zdziwiona spojrzała na niego.

— U jem ne? a to jakim sposobem?

— Bardzo prostym ... Zazdroszczę!

— K om u ? ... Czego ?

— Januszowi, źe tu pozostaje.

R e n a zarumieniła się po raz d ru g i... ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo srebrny głos M arty przywo­

ływ ał ją zdaleka, a ona korzystając może z tak dobrej sposobności do przerwania rozmowy, natychm iast po­

biegła w jej stronę.

R O Z D Z I A Ł V.

Jakże tu nie wierzyć w O patrzność! Któż jeżeli nie ona czuwał nad nieszczęsną Martą. Groziła jej wielka przykrość; o m ały włos, że samotna i opuszczona w Ustrzówce, nie padła ofiarą nudów. Przecież nikt nie jest dość naiw nym , aby przypuścić, źe mąż, m atka i R e n a mogli księżnej wystarczyć. Żywy jej um ysł w ym agał ciągłego podsycania. W szakże każdem u wiadomo, że naw et geniusz w samotności zardzewieć może.

Jej wrażliwe serce poirzebowało do czegoś się przywiązać, na czemś oprzeć, ą jej uczucia nie należały do owych pasożytów, które w koło jednego dębu obwijają się życie całe. Ona nie trzym ała się przestarzałych poglądów, źe kobiecie jedno serce wierne wystarczyć powinno, a raczej różnie poglądy te sobie tłumaczyła.

Jedno serce naraz, dobrze, ale nie wiecznie i nie zawsze to samo. Sercu gnuśnieć w zastoju nie wolno; system zmiany konieczny jest pod w zględem uczuć, aby siebie i innych nie nudzić. Takie zasady wyznawała Merry, jako bardzo postępow a osoba, o szerokich poglądach, o szerokim horyzoncie moralnym.

Ja k to już wyżej powiedzieliśmy nad księżną czuwała widocznie Opatrzność, bo po wyjeździe hrabiego i Feliksa został jeszcze »kochany pan Janusz«, najmilszy chłopiec pod słońcem. To szczęście! Inaczej, kto wie, czy nie byłaby szukała śmierci w nurtach Bugu. Pom yśleć ty lk o ! Tydzień cały dzieli ją od wyjazdu do Biarritz; cóżby jej przyszło począć przez ten tydzień, gdyby Janusza nie było?

Może perspektyw a pobytu w Biarritz byłaby ją nieco pocieszała, ale to jeszcze pytanie, bo m iłą nadzieję rozryw ek nad morzem mącił książę A u g u st swemi przycinkami. Niegodziwy człowiek! Nie chciał pojąć, źe zdrowie żony co rok potrzebuje kąpieli w oceanie. On dopraw dy niczego nie pojmował. T ępy umysł! R o zu ­ miał tylko, że kartofle, pszenica, rzepak i buraki, naw et dla książęcych kieszeni stanow ią fundam ent bytu, źe dla podtrzym ania książęcych świetności potrzeba nervus rerum , źe aby go zdobyć należy uprawiać pola, aby w ydały plon obfity. Trudno zrozumieć, jak ten człowiek, mając tak piękną żonę m ógł się zajmować takiem i błahostkam i — gorzej niż błahostkami, taką p ro z ą !

D la otrzymania dodatnich rezultatów z owej prozy, książę byłby chętnie więził żonę w zapadłym k ą ­ cie Litwy. Byłby ją skazywał na spędzenie naw et zimy w zw ykłym domu mieszkalnym, bo pałacu nie było w jego ulubionej rezydencyi. . . Songez-y, w zwykłym domu !

Naturalnie, że ów koliber jakim była księżna Marta, stworzony do św iatła, wesołości i fruwania, nie m yślał się poddać takiej tyranii. Drobne to, delikatne i w ątłe ptaszę, ale nauczyło swego męża i pana, źe kto chw yta kolibra musi mu dostarczyć słońca, blasku, ruchu i m uszek na pokarm. O! muszek k oniecznie...

nic bez t e g o ! Gdy muszek czasami zbrakło, koliber umiał swemu tyranow i dokuczyć srodze. Nie jednem u patrzącem u z boku wydaw ać się to m ogło niepojętem, ze względu na delikatne kształty i wzorzyste upierze­

nie ptaszka. A le co się jeszcze dziwniejszem wydać m ogło, oto, źe książę kolibrowi much nie lubił i nie chciał dostarczać. N a tym punkcie był n ie u b ła g a n y ... nie można z nim było naw et

wt

tej kw estyi dyskuto­

wać. K oliber potajemnie tylko m uchy łykał, a jeżeli tyran spostrzegł przypadkiem ofiarę, to w ybuchała stra ­ szna scena. Książe despotycznie zabraniał posilać się niezdrowym pokarmem. Dowodził złośliwie, źe nie kolibry ale pająki muchami się karm ią, źe księżna M arta pajęczyną się otacza, czyhając na p a s tw ę . . . jednem słowem tyle jej nagadał niegrzeczności, tak umiał jej dokuczyć, raniąc najdelikatniejsze uczucia żony, źe ta truchlała na sam ą myśl o podobnem zajściu. S tarała się jednak powetować to sobie, żądając ruchu i blasku. N a tym punkcie ksiąźe musiał ustąpić. Spędzał z żoną zimy na południu, albo w W arszaw ie, część lata u hrabiny- matki w Ustrzówce, drugą u brzegów morza, jesień znowu w Ustrzówce, gdzie się odbyw ały świetne po­

lowania.

W tej chwili ks. M erry rozm yśla nad tem jaki pusty byłby świat, gdyby na nim m uch nie było i wdzięcznem sercem chwali Opatrzność, która jej choć jedną m uchę »Janusza« zesłała do Ustrzówki. Myśl, źe hrabia W łodzimierz w yjechał oddziaływa na nią w sposób przygnębiający. Ma ona praw dziw ą słabość do hrabiego. Nazywa go u n p a rfa it gentleman, a to jest wielką pochwałą z jej strony.

P an Janusz może ją więcej bawi, rozwesela, ale jedno słowo hrabiego robi na niej elektryzujące w ra­

żenie. Gdy hrabia pochwali jej toaletę, albo świeżość jej kolorów, to sam a sobie ładniejszą się wydaje. PIrabia to sędzia -— znawca. T ak jest trudny do zdobycia, źe prawdziwą byłoby rozkoszą dla um ysłu tak chciwego wrażeń, dla ambicyi ta k chciwej zwycięstwa — jak um ysł i ambicya M arty — ułożyć plan boju, w którym by niepokonany rycerz uledz musiał.

Pojechał wprawdzie, ale wróci na polowanie. O! wróci z pewnością. W idocznem jest przecie, źe lodo­

wa m aska przym arznięta do jego twarz poczyna topnieć pod promieniem o czu ... Czyich ? ... J e j . . . ks. M erry naturalnie.' K tóżby spojrzał na inne oczy, gdy jej są w pobliżu. Przekonanie takie nieledwie m arząco ją uspo­

sabia — ją, która marzenia za słabość zwykła uważać. T a m yśl, źe w czasie ostatnich kilku dni — szczegół-

(7)

Ś W I A T 175 niej przed wyjazdem — hrabia się tak bardzo ożywił, dało jej wiele do myślenia. Czyjeż to d zieło ?... Jej naturalnie.

A potem i F e lik s .. . Innego to rodzaju zdobycz, ale także nie łatwa. I on się podobno opierać myśli.

A to doskonałe! Doprawdy mężczyźni doprowadzają czasem do śmieszności zarozumiałość i pewność siebie.

— Zobaczymy czy się oprzeć zd o łają!

T ak duma M erry w czasie, gdy jej biała niewolnica panna W alerya ukła­

da włosy w setki drobnych loczków. Ta mozolna bardzo operaćya przerwaną zo­

stała wejściem R eny, która zbliżywszy się do kuzynki serdecznie ją pocałowała na dzień dobry.

Ślicznie R en a wyglądała.

Rum ieniec delikatny przebijał z po­

za przejrzysto-białej cery. Oczy jaśniały niezwykłym blaskiem. W idocznie wracała z przechadzki, widocznie ruch w płynął ko­

rzystnie na jej twarzyczkę. Dziwnie uroczą postać zobaczyła M arta obok siebie w lu­

strze ogrom nem , w którem do dziś dnia nikogo nie podziwiała prócz siebie. Może inny jeszcze był powód rozniecający w o- czach R e n y blask niezwykły. Trzymała list w ręku; ztąd i M arta wnosiła, źe list ten najwięcej się przyczynił do wywołania takich świeżych kolorów na twarzy ku­

zynki. Z niekłamaną więc ciekawością za­

pytała :

— Cóż ci przyniosła poczta dzi­

siaj ? ... Coś dobrego widocznie ?

M erry była bardzo ciekawa; to jej

prawo kobiece, ale dlaczego ciekawość jej wprowadziła R enę w zakłopotanie?

Tak jednak było, bo zarumieniona twarzyczka oblała się szkarłatem. Zawahała się naw et z odpo­

wiedzią, jednak wyrzekła w końcu:

— To list od Feliksa.

— Nie potrzebuję nawet pytać czy dobre wiadomości, bo widać to z twej twarzy.

W tej chwili z twarzy R eny znikł wyraz zadowolenia z jäkiem się ukazała w pokoju M arty. Oczy przesłoniła długą rzęsą, źe nic z nich wyczytać nie można było. _Bó też kłopot jej był wielki, nietylko wobec Marty, ale naw et wobec siebie samej. Zapytanie księżnej musiała sama do siebie zwrócić. Rzeczywiście zkąd ta werwa nadzwyczajna, zkąd to ożywienie? Czy to odebranie listu od Feliksa tyle radości jej sprawiło?

Ależ ona dawniej tyle razy listy od niego otrzymywała, a nie odczuła nigdy podobnego zadowolenia. Nie zdziwiło ją , źe M arta zwróciła uwagę na niezwykłą wesołość z jej lic bijącą. W tej chwili dopiero zdała sobie sprawę, źe wT rzeczy samej w świetnem usposobieniu weszła tu ta j... A le dlaczego?

Ani sobie, ani Marcie na to odpowiedzieć nie umie i dlatego stoi strasznie zakłopotana. Gdybyź przynaj­

mniej Feliks udzielił jej dobrych wiadomości, ale on bardzo mało o sobie donosi. Przedewszystkiem rozwodzi się nad doskonałością i intelligencyą swego towarzysza i nowego przyjaciela, hrabiego Włodzimierza. Nareszcie poznał człowieka, który w całem znaczeniu tego wyrazu godzien jest miana »mężczyzny«. Co to za umysł!

Jakie doświadczenie! J e m u ... F elik so w i... już i w Ustrzówce zdawało się, źe hrabia stanowi w yjątek w »mo­

dnym tłumie«, ale nie wspominał o tem, bo chciał wprzód być pewnym swego zdania. Teraz, gdy podroż ich zbliżyła, ułatwiając wzajemną wymianę myśli, gdy w ciągu kilku dni, jakie hrabia spędził w W arszawie, codziennie się widywali, Feliks nabrał przekonania, źe sądu swego nigdy już o nim nie zmieni. W edług niego hrabia posiada stanowczo umysł niepospolity i szlachetne serce. . . .

T aka była treść listu Feliksa. Niewłaściwem byłoby przypuszczać, aby R e n a tyle zadowolenia z niej odniosła. Ona to sama dobrze rozumie. W ięc też gniewa się na siebie za niepotrzebny wybuch radości i za niepotrzebne zakłopotanie; a na powtórne zapytanie M arty »Cóż ci Feliks donosi?» odpowiada:

— Niewiele. Zdaje mi sprawę z podróży i nic więcej. ^ _

C zy'każdy list Feliksa wprawia cię w taki zachw yt?... Podziwiam doprawdy, jak ą wzorową jesteś

sio strą ! _ .

— Cieszę się, że szczęśliwie przybił do portu i źe znowu zabrał się do^ pracy.

— W chodząc tu wyglądałaś, jak gdyby jakieś niespodziane szczęście cię spotkało.

— Mnie się zdaje, źe od czasu mego przybycia ciągle tak samo wyglądam. Czy to się nie nazywa szczęściem, źe ciebie poznałam? źe kilkanaście dni tem u byłam prawie bez dachu i bez rodziny, a teraz mam

taki wspaniały dach nad głow ą i taką idealną rodzinę ? . . .

R e n a ochłonęła z zakłopotania, bo zupełnie przytomnie i z najgłębszem uczuciem ostatnie słowa

wyrzekła. _ _ ,

M arta uśmiechnęła się uprzejmie, ale nie chcąc lirycznej nuty przeciągać, zapytała:

— Czy twój brat nie wspomina o hrabi W łodzimierzu ?

(8)

— Owszem, rozpisał się o nim szeroko. Jest pod jego urokiem.

Czemu M arta badawczo spojrzała na R e n ę ?

Nie odwróciła jednak głow y tylko przyglądała się w lustrze delikatnem u profilowi kuzynki. Profil ten albo nic nie chciał wyznać, albo też nie miał nic do w yznania; w każdym razie księżna nic z niego w y­

czytać nie mogła.

(Dalszy ciąg nastąpi). E S T Ę JA .

P I E R W I O S N K I .

O b r a z e k w j e d n y m a k c i e , w i e r s z e m . (Ciąg dalszy).

STAŚ (zbiera róże).

R óź cztery, od pięknej sąsiadki.

(Idzie po bukiet bławatków).

Biedneście, poczciwe b ła w a tk i!

W spom nienia mnie, wasze [ochronią, Przed... białych ró ż ... cier-

[niem i wonią

(Pan W ojciech wchodzi i przypa­

truje się Stasiowi).

P . WOJCIECH.

Czy mi się ćmi w oczach ?...

[broń B o ż e ! Francuzik ? ! ... Czy Stasio

[to może ? ...

(K łania m u się).

STAŚ (zm ienionym głosem ).

J e ne vons comfirends fa s.

P . WOJCIECH (spluw a).

Do lic h a ! Zrozum-źe tu kota jak kicha.

(Przypatruje się i po chwili chwyta go wpół).

Stasieńku ! — Toś figla mi [zbroił!

STAŚ (ściskając go).

Jak się ma pan W ojciech [kochany.

P . WOJCIECH.

K tóż cię tak szkaradnie [wystroił ?

STAŚ.

W W arszawie tak chodzi [ubrany

K ról!

-'■w t e .

Z

P . WOJCIECH.

K ról ? h m ! król mó- [wisz... ni słow a!

Strój śliczny ! ... królew ska bo głowa, W ie o tern co mówi — co r o b i!

(Przypatruje mu się).

W iesz S ta siu ! Strój ślicznie cię zdobi.

Czy wiedzą, żeś przybył?

STAŚ.

Nie wiedzą.

P. WOJCIECH.

Dam znać i m .. . z radości cię zjedzą.

(Odchodzi szybko do dworu).

TOSIA Płakałam za toba . . .

STAŚ (d. s.).

Pan W ojciech ma hum or dziś złoty. — Pamiętam, tak dawniej nie było.

Dziś w górę zarzucił wyloty

I czuły i słodki, aż miło.

S C E N A VI.

S T A Ś — T O S IA , później pani R O L S K A — w końcu pan W O J ­

C IE C H .

(Tosia wybiega z ganku z rozpusz- czonemi długiemi włosami).

TOSIA.

Gdzieżeś t y ! Stasieńku mój [złoty ?!

STAŚ (podbiegając k u niej).

Jak się m asz ! ... a jakźeś [urosła!

TOSIA (zdziwiona na widok Stasia i zmieszana).

Z kosami mam tyle roboty...

STAŚ.

Dziewczynka już z ciebie [dorosła.

TOSIA.

Ty rów nież... lecz strój twój [tak rz a d k i...

T ak inny... niż dawniej .. . [przed laty.

STAŚ.

Lecz przy n im , te same [patrz kwiaty.

Poznajesz ?

(Podaje jej bławaty).

Pożałuj . . . TOSIA.

P oczciw y!..

[w a tk i!

bła- Ja także tą samą co byłam.

Płakałam za to b ą ... P o ż a łu j...

(Opiera mu głowę na ramieniu).

Za tobą dziś naw et tęskniłam ; Pocałuj mię jeszcze. . . pocałuj.

(Całują się).

Dostałam prezencik z sukienki Z ogonkiem — już się tam prasuje.

P ani EOLSKA (wychodzi z ganku, z grzebieniem i szczotką).

Jak wróbel frunęła z pod ręki.

Masz tobie! już chłopca całuje!

(Do Stasia).

(9)

Ś W I A T

A N D R Z E J h r a b i a M N I S Z E C H .

W I O L O N C Z E L I S T A . 23

(10)

Ja k się masz, mój Stachu, jak się_ masz !

(Całuje go. — D o Tosi).

Źe też ty rozumu nic nie m asz ! T ak chłopca całować rzecz zdrożna.

Łap, cap, łap !... Zastanów się raczej !

TOSIA.

Cioteczko ! inaczej nie można . . . Ja naw et nie umiem inaczej.

P a n i EOLSKA.

Masz to b ie ! ... »ja swoje, ksiądz swoje!«

(Do Stasia).

Fiu, fiu, fiu ! . . . a tła s y . . . te s tro je ! K o ro n k i!

STAŚ.

Francuski strój nowy.

P an i EOLSKA.

Zkąd przyszedł ci kon- [cept do głow y?

(Po chwili).

Co prawda, to prawda, [strój zgrabny.

A ksam it prawdziwy, [jedwabny.

(Na stronie).

Lecz Pafnuś by źle w [nim wyglądał.

A .. . m oże?... Pafnu- [siem się chlubię...

Był jak piec mężczy­

z n a — to lubię;

Bywało aż szafy się chwieją

Gdy idzie. D z iś... lu- [dzie karleją!

(Do Stasia).

Collegium ?

STAŚ.

Skończone z sukce­

s e m !

P a n i KOLSKA.

No! chwała Ci Ojcze [N iebieski!

(Do Tosi).

Ja k w ąsa pokręca z [partesem ,

Patrz Tosiu! we fra- [czku Sobieski.

(Do Stasia).

Nie chmurz się stu- [dencie drażliw y!

(Do Tosi).

Pociesz go, cóż stoisz jak niem a?

TOSIA (zbliża się do Stasia i gładzi go p o twarzy).

Nasz proboszcz, człek taki poczciwy, A wąsów ja k nie miał, tak niema.

P a n i EOLSKA.

Jak można tak bredzić fatalnie?

TOSIA (całując j ą w rękę).

Przepraszam . . . tak mi się w yrw ało!

P a n i EOLSKA (podnosząc szczotkę w górę).

K to m y śli! ten głupstw a nie palnie.

Przeciwnie, kto myśli za m ało !

(N ap rzem ian p o d n o si d ru g ą rę k ę z grzebieniem ).

B łąd zmniejsza kto doń się sam przyzna, Ja k ty dziś — coś b ąka strzeliła.

TOSIA (z w ielką pow agą).

W iem przecież!... Francuzka mówiła, Że ksiądz to nie całkiem mężczyzna.

P a n i EOLSKA.

Masz! ktoś jej powiedział co wiedział;

T a wierzy w androny — o zgroza!

Dobrze to mój Pafnuś raz wyrzekł:

»Dziewczyna to niby jak koza,

»D opokąd. . .«

(W ch o d zi p . W o jciech i staje p rz e d nią).

W aść po co tu przy­

s z e d ł ? Masz w czubie!

P . WOJCIECH.

Cynamon już wy- [szedł.

P a n i EOLSKA.

G d z ie ? ... jaki cyna­

m o n ? do czego ?

P . WOJCIECH.

No ! ... względem wi- [goru... do t e g o ...

Do m iodu.— Miód sła- [ b y ... K osztuję...

K osztuję . . . wigoru [nie czuję,

W ięc sypię cynamon [a s y p ię ...

K osztuję . . . miód pa- [chnie, nie szczypie.

Być może, censeo, sup-

\_pono:

Za m ocną mam gło- [wę ja p o n o ! K ról na niej się po-

[znał... rzecz stara...

(D o siebie).

K r ó l.. . r e x ... k ró l!

P a n i EOLSKA.

Od miodu mi wara!

Dziś z tobą gadanie [daremnem.

P . WOJCIECH (do S tasia — p o cichu).

K ról o mnie wie, o mnie — nad Niemnem ! W ie o mnie, D oliw ie. . . Mam w herbie Trzy róże . . .

(C hw ytając za k arab elę — głośno).

K to tem u zaprzeczy, To szablę mą na nim -wyszczerbię!!

P a n i EOLSKA.

Chodź, chodź-no — już bajesz od rzeczy;

Ja tracę spokoju o s ta tk i. . .

(O dchodzi z p . W o jciech em ).

P . W OJCIECH (idąc, zw raca się do Stasia).

D oliw a! ... egzemplarz to rz a d k i!

(W ychodzą).

P. WOJCIECH.

Za mocną mam głowę ja pono,

(11)

Ś W I A T 179

S C E N A V II.

ST A Ś i T O SIA .

(Staś bierze ją za rękę i prowadzi pod lipę — tam na ławeczce pod obrazem siadają).

STAŚ.

Siądźmy sobie Tosiu teraz ...

Czy m yślałaś o mnie nieraz ?

TOSIA.

Gdyś odjechał, tom została Sm utna i milcząca.

Czułam jak gdyby się rw ała N itka nas wiążąca.

Później się rozweseliłam Zwolna, pom aleńku...

I znów taką samą byłam Jak dawniej — Stasieńku.

Przeszło lato, przeszły żniwa Przyszła jesień chłodna, Ja biegałam wciąż szczęśliwa W esoła, swobodna.

Liście spadły, K w iatki zbladły, Dąb się zarumienił, Przyszło zato

»Babie la to « ...

H um or mi się zmienił.

Od tej pory, twojej Tosi Było sm utniej.. . gorzej ...

A ż raz — widzę, jak się wznosi

»Przędza M atki Bożej«

L e c i...

Św ieci...

Cała b ia ła ...

W zrok mój za nią pędzi, Patrzę: przędza się wstrzymała Na krzyża krawędzi.

To się w znosi... to się zn iż a ...

Zawisa na chwilę ...

Tam ... u ramion tego k rzy ż a ...

W iesz ? ... tam ! na mogile.

To się wznosi, to się zniża, Na krzyża ram ieniu...

T yś mi w tedy u stóp krzyża, Zjawił się w wspomnieniu.

Przędza moja, gdzieś na chwilę Odleciała so b ie...

J a zostałam na mogile Z myślami o tobie.

Od tej chwili czasu k a w a ł...

Pajączek nie przędzie...

T yś mi jednak w myśli staw ał, Przed oczyma — w szędzie!

T ak o niczem nie wiedząca Popchnęła mię w troski

T a ! ... na krzyżu się ch w iejąca...

Przędza M atki Boskiej.

STAŚ.

Jam o tobie śnił niemało;

Snami temi żyłem.

Obraz twój wywoływało To — co tutaj sk ry łe m !

(W yjmuje z kieszeni i pokazuje Tosi e tu i w formie pugilaresu),

Za to niósłbym życie w d a rz e ! Oddałbym niebiosy!

TOSIA.

P o k a ż !

STAŚ.

Później ci p o k ażę...

(Kładzie e tu i obok na ławce — po chwili).

...J a k piękne masz w ło sy ...

Daj twą główkę, daj bez trw o g i...

T u ... serce uczujesz.

(Opiera jej główkę na swej piersi i całuje ją).

TOSIA.

T y mię teraz, Stasiu drogi, Inaczej całujesz!

T e ra z ... coś mi oddech tłu m i...

Przechodzą mię dreszcze...

W sercu ściska... w uszach szum i...

(Po chwili).

Pocałuj mię jeszcze!

STAŚ.

Słowa twe w duszę mi płyną Jak aniołów głosy.

Tosieńko! Tyś mi je d y n ą ...

P ani EOLSKA (ukazuje się w oknie i woła).

Tośka! chodź pleść kosy!

(Tosia wstaje i wybiega).

STAŚ.

Biedna moja Tosia mała Ja ją kocham szczerze.

(Patrzy za kulisy).

Idzie Laura w blaskach c a ła ...

Czegoś lęk mię bierze.

(Po chwili).

Słusznie mnie »chłopczyną« zow ie!

Niechże bojaźń moją Skryje pazia strój.

(Uderza ręką po szpadzie).

Paziowie K obiet się nie boją!

S C E N A V III.

S T A Ś i L A U R A .

(Laura wchodzi z bukietem w ręku z prawej strony ogrodu).

LAURA.

Cieszę się, źe pana zastaję. — Choć wasze porzucę ognisko.

To przecież tak mi się wydaje.

(12)

Iż m yślą będziesz mi wciąż blisko.

Odpowiedz ! pytam cię z ufnością.

STAŚ.

O p a n i! . . . z największą pewnością.

LAURA.

Mówisz to, na zimno . . . banalnie...

Grzecznością oziębiasz ja k lodem.

STAŚ (na str.).

Ależ bo ładniutka ... fatalnie ! . ..

(Do L aury).

Czasam i... gonimy za chłodem Z umysłu.

LAURA.

Dziś słońce nie pali.

STAŚ.

C zasem ...

LAURA.

CÓŻ ?

STAŚ.

U steczka z k o ra li. . . Promień ócz czasam i...

LAURA (przeryw ając).

Nam wspólną Sym patja do róży. — T a miewa J a k sądzę sym patję ogólną ...

To trochę jej urok przyćmiewa.

Nieprawdaż?

STAŚ (skonfundow any).

.. . Przyćm iew a w istocie.

LAURA.

Lecz kwiatów tysiące i krocie!

Co lubisz najbardziej po róży?

Odpowiedz .. . wiedziećbym to rada ?

(D okończenie

S T A Ś (j. W .)

Dlaczego ta k p a n i... mnie bada?

LAURA (podaje m u ramię i przechodzi się z nim po scenie).

Bo z gustów o ludziach się wróży.

L aw ater w twarz każe spoglądać, Gdzie dusza treść swoją wytłacza.

Ja — wolę te kw iaty oglądać, K tórem i się człowiek otacza.

Bo w kwiatach, w ich kształtach, w ich woni, Kolorach... w tern wszystkiem... myśl mieszczę.

Nie znoszę krzykliwej piwonii, Z niezapominajką się pieszczę, Przed bobem idiotą ucieka .W zrok; polna pociąga mię róża,

Pleliotrop ubóstwiam ... zdaleka ...

Bo zbliska swą wonią odurza.

E le g a n t... lecz wonią zbyt głośny.

A ster . . . choć przystojny, nieznośny!

To stary kawaler. A dalie

T ak ładne — lecz zimne i sztywne — Lub lasów księżniczki konwaljc

Pięknością i smutkiem swym dziwne.

K w iat duszę rozjaśnia, lub chmurzy.

Cóż lubisz najbardziej po róży ?

STAŚ.

Przyznaję się szczerze i chętnie Ja — lubię gwoździki namiętnie.

LAURA (z uśmiechem).

Namiętnie ?

STAŚ.

Namiętnie!

LAURA.

W iedziałam !

STAŚ.

Zkąd o tern ? . . .

LAURA.

Z twych oczu co świecą.

" “ P P ’f K o r d y a n S z r e n i a w a .

M E T O D A H. T A I N E ’A

B A D A N I A Z J A W I S K D U C H O W Y C H W O B E C R Z E C Z Y W I S T O Ś C I . I.

W iadomo, że Taine stw orzył w krytyce fran­

cuskiej odrębną m etodę badania szerokiej dziedziny ducha ludzkiego i jego pracy. W licznych dziełach swoich z zakresu historyi, literatury i estetyki sto­

sował ją zawsze, badając bądź całe epoki dziejowe pod względem rozwoju sztuki, bądź um ysły i prace najwybitniejszych ludzi przeszłości, bądź wreszcie naj­

większych pisarzy nowożytnych. M etodę swoją sto­

sował do charakterystyki pewnych epok przeszłości, ale nie usiłował nigdy użyć jej do analizy jakiego- bądź nowożytnego społeczeństwa. Opierając się na jego metodzie, m am y zamiar przedstawić czytelnikom syntezyę duchowego stanu i położenia idealnego spo­

łeczeństwa i wykazać wpływ rozmaitych ujemnych czynników na um ysłowa i moralne jego położenie.

Zanim jednak dojdziemy do wniosków, musimy od­

powiedzieć przedewszystkiem na pytanie: na czem polega m etoda H . Taine’a? Sam on nigdzie nie pisał o niej wyczerpująco, ale rozrzucił mnóstwo wskazó­

wek i uw ag w rozmaitych pracach swoich, jak w filo­

zofii sztuki, w rozprawie o Lafontainie, o T. Liwiuszu, a także we wstępie do szkiców krytycznych. W tym

«właśnie wstępie, napisanym jeszcze w r. 1866, powia­

da: »niektórzy krytycy robili mi zaszczyt zwalczania lub bronienia tego co nazywali moim systemem. Nie jestem tyle zarozumiałym, abym mniemał, żem go stw o­

rzył; ja usiłuję tylko zachować w pracy pew ną metodę.

System jest wyłuszczeniem całości i wskazuje dzieło już skończone; m etoda jest pewnym sposobem p ra­

cowania i wskazuje robotę, mającą się dopiero w y ­ konać«. W dalszym ciągu rozwija zasady i wskazuje podstawy, na których swoją m etodę opiera.

Twmrczość artystyczna nie jest wcale rzeczą tak samoistną i tak indywidualną, jakby się zdawać mo­

gło; posiada ona pobudki i przyczyny nie tyle może indywidualne ile zależne od rozmaitych wpływów na całą umysłowość człowieka. W pływ y te rozpraszają się na tysiące drobnych faktów i zjawisk, które roz­

ważone pojedyńczo, w odosobnieniu w ydają się nieraz

(13)

;»*sSł- • . .

m s

- J . v V S '.

K R Ó L , M I N I S T E R I S P O W I E D N I K .

Ś W I A T

(14)

pozbawionemi wszelkiej siły i doniosłości, a dopiero, związane wspólnym łańcuchem przyczynowości, oświe­

tlone światłem bieżącej chwili, nabierają potęgi i zna­

czenia. W praw dzie ostatniemi czasy Hennequin sta­

w ał w obronie twórczości indywidualnej i pragnął więcej dla niej miejsca w pracy duchowej człowieka niż go jej wyznaczył H. Taine, ale obrona jego po­

siada wartość bardzo względną. Zależność twórczości zaprzeczyć się nie da, chociaż w pewnych warunkach kulturalnych, cywilizacyjnych i rasowych znacznie się może zmniejszyć. Duch ludzki lubi wprawdzie chlubie się niezależnością, ale jest to raczej szczytne marze­

nie niż prawda. Zależność może być nieujawnioną lub niewidzialną, ale nie znaczy to, ażeby nie istniała.

Codziennie ulegam y pewnym -wpływom, które nas dostroić m ogą do takiego lub innego usposobienia;

teatr, muzyka, zabawa, towarzystwo, stosunki osobi­

ste, wszystko to nietylko oddziaływa na takie lub inne usposobienie, ale nagina także bezwiednie wolę w kierunku pewnego usposobienia. Jeżeli drobniutkie przyczyny składają się na wytwarzanie pewnego psy­

chicznego stanu, który nazywam y dobrym lub złym humorem, to tembardziej zjawiska lub ich przyczyny, wstrząsające naszą istotą całą do posad muszą wpły­

wać na twórczość, dla której właśnie są bodźcem ? A ponieważ przyczyny takie m ogą oddziaływać chwi­

lowo, peryodycznie, a naw et stale, nic dziwnego, że w obec tego cały ustrój nerw owy i um ysłowy czło­

wieka zachować się nie może obojętnie. Oczywiście, źe pewien psychiczny nastrój musi przedewszystkiem odbić się w twórczej pracy jednostki lub społe­

czeństwa.

Zasadniczo m etoda Taine’a polega na tem, ażeby całą pracę ludzkiego ducha, całą robotę jego tw ór­

czą, szczególnie z dziedziny sztuki, uważać jako fakty i następstwa. U tw ór sztuki — mówi Taine — z całej dziedziny twórczości artystycznej, wydaje się napozór najbardziej przypadkowym. Przypuszcza się mimo­

wolnie, żc powstaje bez planu, bez żadnych reguł i podstaw; wywołał go niespodziewany przypadek.

W samej rzeczy, kiedy artysta tworzy, zdaje się, źe jest pod wpływem tylko własnej wyobraźni; kiedy publiczność chwali, zdawaćby się mogło, źe pochwała w ypływ a jedynie z poczucia sm aku chwalących, a fan- tazya artysty i gust publiczności są to rzeczy przy­

padkowe, dowolne, powstające bez przyczyn żadnych, niby jakaś fala wiatru, która niewiadomo zkąd na nas wionie. Tymczasem wszystko to, jak i owa fala wiatru, nie dzieje się bez pew nych przyczyn stałych, działających przy pewnych warunkach, w edług pe­

wnych praw. Czyż nie jest najwyższą ciekawością poznać jeżeli nie stałe praw a, kierujące rozwojem i kierunkiem pracy duchowej jednostek i ludzkości, to przynajmniej kilka punktów wytycznych, z któ- rychby można pracę tę oglądać w pewnem oświe­

tleniu? Ponieważ każdy akt twórczości odbywać się musi pod wpływem moralnego, um ysłow ego i du­

chowego nastroju, jednem słowem pod wpływem pewnego stanu duchowego artysty, najważniejszem jest przedewszystkiem wiedzieć co na ten ogólny stan duchowy wpływa? Jakie siły działają na niego?

H. Taine siły te sprowadza do wpływu na twórczość:

rasy, otoczenia i momentu dziejowego.

Zdaje się, źe znaczenia i wpływu rasy na ro­

zwój i charakter umysłowości nie potrzebaby dowo­

dzić. Pewne stałe fizyczne, polityczne i społeczne czynniki działające przez długi szereg wieków m u­

siały wytworzyć pewne odrębności etnograficzne, an­

tropologiczne, umysłowe. W eźm y np. dwie wielkie r a s y : aryjską i semicką. Różnice między niemi są tak potężne, źe nietylko w głębszych kierunkach pracy duchowej, ale i w drobiazgach codziennego życia występują. Przyjm ując naw et kulturę aryjską, semici nie pozbywają się i nie zacierają w sobie cech ra ­ sowych. Człowiek więc, jako członek pewnej rasy, prawem dziedzicznem przynosi z sobą charakter um y­

słowy, który znajdować musi wyraz w jego pracy na polu literackiej i artystycznej twórczości. W pływ rasow y jed n a k , jak każdy czynnik duchowy, nie jest jakąś siłą jednolitą, działającą w pewnym w y­

raźnie nakreślonym kierunku; jest on może p rze k ą t­

nią, po której porusza się suma wszystkich sił dzia­

łających w jednym kierunku. Nie podobna więc jej ani zlokalizować, ani ująć w k arby ściśle określone.

W każdem większem plemieniu inaczej się wyraża siła rasowości, stosownie do warunków fizykalnych i kulturalnych w jakich to plemię żyje. T u wpływ rasy styka się z wpływem otoczenia, czyli, szerzej biorąc znaczenie tego wyrazu, z pew ną sferą czyli sum ą historyczną warunków, w jakich znajdowało się pewne plemię lub rasa. Cofamy się w czasy hi­

storyczne umyślnie dlatego, źe z pew nego oddalenia łatwiej objąć całokształt narodow ego życia i wybitne zwroty w tem życiu rozpoznać, że wnioski wreszcie możemy oprzeć na faktach konkretnych. W ściślej­

szym zakresie działają tu na utworzenie się charak­

teru um ysłowego narodu lub społeczeństwa prawie te same przyczyny, które przez dłuższy peryod dzia­

łania wykształciły rasę. Do tych jednak działaczy przyłączają się wybitniejsze czynniki cywilizacyjne, 0 ile one powstały i wytworzyły się jako zdobycz wiekowej pracy lub okoliczności. Pod wpływem przeto otoczenia na rozwój umysłowości i twórczości jedno­

stek i społeczeństwa rozumie Taine wpływ klimatu, w arunków fizycznych w ogóle, jakoteź w arunków politycznych i socyalnych, jakim podlega, w jakich żyje społeczeństwo i naród, a więc z których i je ­ dnostka czerpać musi impulsy duchowe. Praca tw ór­

cza — powiada on — w arunkuje się ogólnym sta­

nem ducha i obyczajów tej sfery, wśród której po­

wstaje.

N a poparcie tej tezy moźnaby bardzo wiele znaleść dowodów. H. Taine, w celu wyjaśnienia w pły­

wów i w arunków politycznych, jakoteż ich znaczenia w pracy twórczej ludzkiego ducha, powołuje się na położenie ogólne W łoch za panowania R zym u i W łoch w epoce wieków średnich; w rozwmju zaś chrześciań- stw a i buddyzmu upatruje odmienne wpływy socyal- ne. Nie będziemy się zastanawiać nad rozwojem 1 uzasadnieniem przykładów Taine’a, dla tego, źe w naszem życiu historycznem znajdujemy doskonałą illustracyę tej myśli. N igdy może z w iększą siłą duch twórczy naszego plemienia nie był odbiciem historycznego, a właściwie politycznego i społeczne­

go życia, jak w X V I stuleciu. W szystkie najw ybi­

tniejsze cechy tego życia odszukać się dadzą w lite­

raturze X V I w. odźwierciadlającej całą pełnię sił narodowych. Zamiłowanie do wolności politycznej znalazło ujście w dziełach licznych pisarzy jak I1 rycz Modrzewski, Fredro i inni; z ducha tolerancyi reli­

gijnej narodziła się cała literatura polemiczna sekciar- ska, która szerzyła naukę i kształciła język; z zami­

łowania do wojskowości i polowania w ypłynęła lite­

ratura tak bogata, jak ą nie każdy naród poszczycić

(15)

Ś W I A T 183 się może, literatura, która przedłużyła się jeszcze do

połowy X V II wieku i zakończyła się J. C. Paskiem.

Społeczne położenie narodu, wady w jego polityce, rządzie, ustroju państwowym stworzyły cały szereg wysoce hum anitarnych rzeczników lepszego porządku, z pośród których dość wymienić Klonowicza i Skar­

gę. Poza tą sferą umysłową, stworzaną po prostu warunkami państwowego życia, w całej sumie pracy duchowej narodu znalazły jeszcze miejsce i uwyda­

tnienie skłonności psychiczne — źe tak powiem — plemienia: zamiłowanie do spokoju i życia patryar- chalnego. Tę stronę życia najbardziej może skupił w sobie geniusz Jana Kochanowskiego i R eja z N a­

głowic. Jednem słowem cała pełnia, siła i potęga narodowego życia odbiły się w jednym wieku. Praca narodowa i twórczość znalazły tam źródło dla siebie.

Nic dziwnego, ogólne położenie społeczeństwa w y­

wołuje u współczesnych pewne umysłowe potrzeby, pewne uczucia, kształci naw et zdolności w pewnym k ieru n k u , jednem słowem wytwarza albo energię fizyczną, instynkta wojownicze lub też marzycielstwo, skłonności do próżniactwa i zabaw, apatyę wreszcie.

Trzeci czynnik, wskazany przez H. Taine’a, moment dziejowy, wydziela się niejako z drugiego. Zakres jego działania niczem się prawie od w pływu sfery nie różni, jeno czasem. Moźnaby powiedzieć, źe służy on za klucz do otworzenia zagadki umysłowego życia w teraźniejszości, w chwili bieżącej. Do takiego wnio­

sku nie upoważnia wprawdzie Taine i sam go nie wyprowadza, ale wyjaśnienie czynnika, który podo­

bało mu się nazwać »momentem dziejowym«, jest tak niewystarczające, tak mu brakuje cech znamien­

nych, że znaczenie jego i wpływ można śmiało łą­

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.

Te są trzy zasadnicze czynniki, które muszą być w edług Taine’a uwzględnione w celu prawidłowego ocenienia jakiejbądź całej epoki dziejowej, lub też jednej tylko gałęzi pracy narodow ej, noszącej na sobie piętno wybitne pewnego kierunku w twórczo­

ści literackiej lub artystycznej. On sam doskonale je zastosował niejednokrotnie, głównie zaś w »Filozofii sztuki« dla scharakteryzowania włoskiego malarstwa w epoce odrodzenia. Syntezą tej charakterystyki było sformułowanie zadania ówczesnej sztuki w ogóle w czci jaką miano dla idealnego ludzkiego ciała.

W ten tylko sposób zrozumieć można dlaczego na­

gie ciało Rafaela, potężna m uskulatura Michała Anio­

ła, lub wreszcie obrazy Tycyana i Tintoretta budziły taki zachwyt u współczesnych. Chociaż należałoby z drugiej strony dodać, że treść i idea sztuki w epo­

ce R afaela i M ichel-Angela nie mogły przecie po­

zostać bez wpływu.

Bez względu na usiłowanie wyjaśnienia zależności każdego utworu literackiego lub artystycznego od rasy, sfery i momentu dziejowego, H. Taine wpro­

wadził i stosował jeszcze inną metodę badania, po­

legającą na wyszukaniu i wykazaniu w pewnym pisarzu lub w ogóle na jakimś wybitnym działaczu politycznym lub społecznym jego cech znamiennych.

Człowiek — powiada on — nie jest wcale jakimś am algam atem przypadkowm zlepionych cech i dążeń, lecz pewnym prawidłowym mechanizmem. Jeżeli to będzie poeta, to wszystko w nim łączy się wspólną zależnością: styl, wybór tematu, charakter, wierzenia, nałogi wreszcie i przyzwyczajenia, jednem słowem

wszystkie cechy duszy i talentu. Jeżeli jedne z nich się zmienią, reszta nie może pozostać w tern samem położeniu. Jeżeli zaś człowiek jest prawidłowym me­

chanizmem, to ruch jego zależeć musi nie od wielu, ale najczęściej od jednej, wypadkowej siły, która staje się źródłem harmonii i utrzymuje jedność. Otóż ta wypadkowa siła wT pisarzu da się odszukać w pe­

wnej dominującej właściwości jego charakteru i ta ­ lentu. Tę metodę zastosował H. Taine we wszystkich swoich monografiach wielkich ludzi różnych epok, pisząc o Szekspirze, Dickensie, Liwiuszu, i innych.

Weźmy dla przykładu Liwiusza. Dominującą właści­

wość jego talentu Taine widzi w krasomówczych zdol­

nościach historyka. W arunki rasowe, położenie pisarza, predyspozycye jego osobiste stworzyły go mówcą.

A le moment dziejowy już nie przedstawiał pola dla krasomówstwa, Liwiusz przerzuci! się więc do histo­

ry! i zużytkował na tej niwie wrodzone zdolności swoje. Odszukawszy tę główną cechę w talencie Li­

wiusza, Taine zastanawia się nad jej dobremi i ziemi stronami. Pod względem naukowym Liwiusz okazuje się niedość ścisłym, nie lubi grzebać się w kronikach, m ateryał surowy, faktyczny zuźytkowuje o tyle tylko o ile w nim znajduje podnietę do zadośćuczynienia swoim skłonnościom krasomówczym. Nie tyle ma prawdę przed oczyma, ile sławę własnej ojczyzny.

Ztąd też całość jego pracy większe ma znaczenie pod względem artystycznym niż historycznym; mniej może uczy niżby należało, ale zato unosi, porywa czytelnika, pokazuje mu różne namiętności, kierujące sercem ludzkicm i różne motywy zasadnicze. Udaje mu się lepiej scharakteryzować społeczeństwo, epokę

— niż jednostkę.

Teoryę Taine’a oceniania pisarzy w edług jednej cechy dominującej, współcześni mu krytycy — Saint- Beuve i Scherer — powitali bardzo sceptycznie. Nie można się temu dziwić. Stara szkoła estetyków i k ry ­ tyków starała się o przedstawienie możliwie najdo­

kładniejsze pisarza, lecz mało troszczyła się o pozna­

nie ze strony moralnej; byli to malarze lecz nie psy­

chologowie. Nic też dziwmego, źe z nowym kierunkiem pogodzić się nie mogli. Nie godził się też i Brandes, krytykow ał go, stawiał zarzuty, ale zasadnicza treść tych zarzutów nie była wcale Taine’owi przeciwną.

Zwalczając teoryę, Wziął za przykład duńskiego pi­

sarza Kiörkegaarda. Moźnaby przypuścić powiada, źe dominującą cechą jego pisarskiego talentu jest pie­

tyzm, posunięty do entuzyazmu. Brandes nic mógł go długo zrozumieć, dopóki przypadek nie rzucił pe­

wnego światła na charakter jego twórczości. K ier­

kegaard w młodości doznał zawodu z powodu nie­

doszłego do skutku małżeństwa. Otóż ten drobny przypadek podsunął mu tem at oszukaństwa z miłości, który w jego dziełach powtarzał się ciągle w ró­

żnych odcieniach. U Stcffielda predominującą cechą talentu zdaje się być pewna metafizyczna kontempla- cya liryczna z domieszką panteistyczncgo poglądu na świat i przyrodę. W pierwszym więc wypadku byłoby, według Brandesa, znamienną cechą pisarza dominujący f a k t w życiu, w drugim — dominujący pogląd na wszechświat. W gruncie rzeczy, czemźe to jest wszystko? Dominującą cechą pisarza. Cała różnica na tem polega, źe Taine lub Brandes mogą niewłaściwie upatrzyć tę cechę, niewłaściwie nazwać lub scharakteryzow ać, — ale to nie zaprzecza jej istnienia.

F r . R a w i t a . '

(16)

P O D Ł U G W Y O B R A Ż E Ń L U D U . Nie jest to dla nikogo tajem nicą, źe lud wiejski, żyjąc w bezpośrednim związku z przyrodą, nietylko żywiej zajmuje się jej zjaw iskam i, nietylko z większem zajęciem chw yta wszelkie do niej się odnoszące wiadomości, ale czyni ją przeważnym przed­

miotem swej twórczości um ysłow ej, przedstawiając swe życie w dobrej i złej doli tylko na jej tle i w ścisłym z nią sojuszu. Dowodem tego wszystkie baśnie i powieści, wszystkie pieśni i przysłowia. Te rodzaje tw ór­

czości jako w ybitne treścią, a formą do pewnego artyzmu podniesione, zwra­

cają na siebie uw agę zbieraczy i czytelników; na najprostsze objawy tego związku bezpośredniego rzadziej się zwraca uwagę. Mamy tu na myśli te wyrazy, zwroty, zwrotki, a naw et całe b a jk i, którem i l u d , wm yślając się w głosy zwierzęce, stara się oddać ich treść domniemaną i formę.

Przypatrzm y się przedewszystkiem ptakom.

W ie to każdy, że kru k kracząc woła: tru p , tr u p !; słyszał zapewne niejeden i otem, źe sowa nad chatą, w której leży um arły w ykrzykuje: wy- wiedź! *) zejy-wiedź! a nowonarodzonemu: /<?-wij! po-v<ri]\ — ale pewnie nie każdem u wiadomo, co to wrona w ykrakuje, w lecie, a co w zimie. Otóż.

w czasie żniw, syta zupełnie, gardzi nawet pszenicą i przelatując ponad łany zasłane bogatem i pokosami woła z lekceważeniem : k ła k ! k ła k ! A le skoro nadejdzie zim a, a »ziarneczka nigdzie nie ma« — jak mówi wierszyk ele­

m entarzow y— nasza w rona staje się mniej wybredną, a naw et wcale niew y­

bredną, skoro na rozmaite o d padki, porzucone koło chaty lub na gościńcu w o ła : ko-\a.c! ko-lkz 2). (Myślenice).

Trznadel uchodzi za domorosłego filozofa. W najcięższej zimie kręcąc się koło chaty, w ygłasza z pow agą to moralne zdanie, źe: zdechłemu cielę­

ciu nie będzie n ic ! (Myślenice, Stróża).

*) Tłustym drukiem odznaczamy zgłoski silnie zaakcentowane.

2) Kołacz = ' placek weselny.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nisław, byli także rotmistrzami za czasów Zygmunta Augusta. przedstawiłem obrazek ten członkom komisyi, dając wyjaśnienia co do jego pochodzenia, autentyczności,

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

wiedziawszy się o postanowienin Matejki, odwołuje się więc do znanej mu gotowości mistrza poświęcania się dla idealnych celów sztuki w przekonaniu, że to