• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 24

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 24"

Copied!
41
0
0

Pełen tekst

(1)

MALOWAŁ JÄ N M A TEJK O . - HELIOOHfflffDBA E.FÄULUSSENAWWIEDNXIJ;

ZAŚLUBINY KAZIMIERZA JAGIELLOŃCZYKA Z ELŻB IETĄ AUSTRYACKĄ.

( Dwulygodnikillustrowaiiy „ ŚWIAT")

(2)
(3)

, v ; ' •

-

'Ct< - ’ - . ;J‘ '•>•'• t

W S I E C I P A J Ę C Z E J .

P O W I E Ś Ć (Dokończenie).

R O Z D Z IA Ł X X V I.

W sypialnym pokoju F elik sa znow u w idoczna zm iana. F o to g rafia księżnej znikła z biurka. Zaraz po pow rocie do m ieszkania, m łody człow iek — w gora.czce — zdruzgotał na d ro b n e kaw ałki p o rtre t pięknej pani. P o d e p ta ł go; następnie zbierał cząsteczki i składał je i kleił, a w nieszczęśliwej głow ie coraz w iększy chaos panow ał. D arem nie siostra b ła g a ła go, aby się do łóżka położył. B yły chw ile — w k tó ry c h biedna m nie­

m ała, źe b ra t jej zm ysły p o strad a ł, pocieszała się je d n a k n a­

dzieją, że skoro g o rączk a m in ie , m iną z nią razem i objaw y szaleństw a. T a k je d n a k b y ć nie miało. W k ró tc e po po ­ wrocie — pom im o oporu — trzeb a go było położyć do łóżka. L e g ł w niem zupełnie z sił w ycieńczony. Noc całą przepędziła R e n a u jeg o w ezgłow ia, chłodząc głow ę zi- m nem i okładam i. P rzy w o łan y d o k to r —• zbadaw szy do­

kład n ie sta n m łodzieńca — zaw yrokow ał, źe to ty fu s, źe trudno z g ó ry przew idzieć jak i obrót weźm ie choroba.

P usto jeszcze b y ło w stolicy, g d y rodzeństw o w niedoli zaw i­

tało do W a rszaw y . R e n a znajom ych nie miała. Straszne, pełne sm u-

’i f i E ... tk u chw ile ją tu czekały. Z saloniku urządziła pokój dla siebie. G o­

spodarze d o m u , w k tó ry m b ra t jej m ieszkał, okazyw ali jej dużo życzliwości i w wielu razach starali się oddaw ać jej przysługi. C horoba Feliksa^ w zm agała się ciągle. Siły R e n y w yczerp y w ały się przy pielęgnow aniu b rata. Co k w a d ran s trzeb a było zm ieniać o k ład y z lodu, co go-

7-5

(4)

586 Ś W I A T

dzinę innp lek arstw a m u podaw ać, obm yw ać octem z w odą jeg o rozpalone czoło. N a chw ilę niem al nie m o g ła oczu zm rużyć, ab y nie przekroczyć w czem kolw iek przepisów lekarza.

P ew n e g o dnia, g d y złam ana cierpieniem B ogu zgryzoty swoje polecała, usły szała stukanie do drzwi, ze w zględu bow iem na chorego trzeba było kazać dzw onek usunąć. O tw orzyła po cichu i z niezm ierną ra d o ­ ścią spostrzegła poczciw ą K rasunię, stojącą na progu. T a z płaczem poczęła całow ać ręce swojej panienki.

— Nie m ogłam tam dłużej pozostać — m ówiła. — Zanadto mi było tęskno za tobą. Chwili spokoju nie m iałam . M ów iłam ci, źe cię zn a jd ę... m oje dzieciątko k o c h a n e ... i znalazłam . Gdzie F e lik s? ... Jak ż e się macie?

R e n a Smutnemi oczami p atrz ała n a sta rą ochm istrzynię. N a jej pytanie nie odpow iedziała, położyła tylko palec na ustach — nakazując gestem ty m milczenie — i zaprow adziła K ra se c k ą do sypialni b ra ta , gdzie m łody człow iek w ciężkim, niezdrow ym śnie pogrążony, zdaw ał się spoczyw ać. K ra su n ia cofnęła się do salo ­ niku na ten w idok. U p a d ła n a fotel i szlochała żałośnie. R e n a łez nie roniła — bo już p łak ać nie m ogła.

P rzybycie jed n ak starej przyjaciółki dodało dziew częciu otuchy. N ie czuła się już ta k ja k dawniej opuszczoną.

G dy chory drzem ał, k obiety rozm aw iały półgłosem . M ów iły o przyszłości i przeszłości. D arem n ie K ra se c k a rzucała na M artę kam ieniem potępienia, R e n a un ik ała teg o przedm iotu; raz n aw et pow iedziała:

— Nie m am prarva jej potępiać, bo samar m am sobie w iele do z a rz u c e n ia ... S am a dużo zaw iniłam .

— R en u lk o m oja — odparła ochm istrzyni — już też ch y b a anieli w niebie w yrzu ty sobie robią, j e ­ żeli ty z siebie jesteś niezadow oloną. W czemże ty zaw iniłaś?

— N ajlepszy dowód, i e źle postąpiłam , k iedy w obec zarzutów M arty nie um iałam się uspraw iedliw ić.

— Nie m ów m i o tej kobiecie, m oja perełko. . O na ta k a zła, źe i św iętego jeszczeby z błotem zmięszała.

— O! K rasuniu! nie darm o mnie B ó g karze. M uszę to w szystko jak o p o k u tę przy jąć za m oje g rz e­

chy. Jed n a m yśl ty lk o serce mi roździera, za co ten b ied n y F elik s ta k cierp i?... G dybym choć tro ch ę ulgi przynieść m u m ogła.

— B ó g cię, drogie moje dziecko, nie karze, ale doświadcza. Im kto lepszy, tem bardziej dośw iadczany byw a. A le i n a szczęście przyjdzie kolej. Będziesz ty jeszcze opływ ać w miłości i d o sta tk a c h , m oja śliczna panienko! — P ocieszała ją K ra se c k a ja k m ogła, choć sam a do słów swoich nie p rzy k ład ała wiary.

— S traciłam już w szelką nadzieję, ale może ta k lepiej. M am a i H e le n k a m uszą tam wiedzieć, co dla m nie może być zbaw iennem . W idocznie nie chcą, abym się zbytecznie do ziemi przyw iązała.

— Oj! g d y b y to pan hrabia słyszał, nie darow ałby ci R enulko, źe w ątpisz o nim. T oć on dosyć m a kłopotów , ja k ci to p is a ł... Jeszczeby się bardziej zm artw ił tw oją nieufnością.

— J a m u w ie rz ę ... lecz jeżeli pom imo w szelkich starań nie zdoła pokonać trudności, z jakiem i w a l­

czy, jeśli b ę d z ie ... m usiał kraj o p u ścić... och! w tedy nie m ogę liczyć, ab y p rędko po jął m nie za żonę.

G dybym o tem zw ątpiła... o! wierzcie mi, nie byłabym m iała sił do zniesienia — w skazała n a łóżko b ra ta — m ojego strasznego nieszczęścia.

Czas upływ ał, choroba F eliksa zbliżała się do przesilenia. Ś m iertelna trw o g a o g arn ia ła R e n ę o jeg o życie. W zyw ała litości Bożej; nie chciała pogodzić się z m yślą, źe ostatni z jej rodziny — b ra t u k o ch a n y —■

um rzeć może. Dzięki zapisowi ciotki nie zaznała niedostatku; sam a dla siebie ta k m ało potrzebow ała, źe do ­ chody w ystarczały na w szelkie w ygody, jakiem i F elik sa otoczyła. M ijały dnie i godziny ciężkie, długie, sm utne.

Przesilenie nadeszło. D oktor zaw yrokow ał, źe przy w ielkich staraniach cho ry zdrow ie odzyskać może. R e n a z K ra se c k ą czuw ały dniem i nocą. F eliks do sił i przytom ności zdaw ał się pow racać, ale o g a rn ę ła g o ja k a ś dziw na apatya. Godzinami całem i milczał, odzyw ał się ty lk o w tedy, g d y go siostra b ła g a ła o odpow iedź na jakieś ważne, dotyczące go pytanie.

Październik roztoczył ołowiane chm ury n ad m iastem ; dżdżysto i zimno b y ło n a świecie. Mimo to R e n a skłoniła K rasecką, ab y wyszła odetchnąć świeźem pow ietrzem . R a z e m opuszczać dom u nie m ogły, a m ała królew na b ała się wychodzić sam a na ulicę. D lateg o to m imo persw azyj i nam ów K rasuni, sta ra ła się ją przekonać, źe nie potrzebuje ruchu, źe czuje się zupełnie zdrow ą. Całemi dniam i siedziała w zam knięciu. Stara"

ochm istrzyni w czasie jednej ze sw ych w ycieczek u d a ła się do m ieszkania W rotow skich. W iedziała o sym pa- t y j R e n y dla K arli, przypuszczała zatem, źe b yłoby dla niej niem ałą ro zry w k ą i osłodą spotkać d aw n ą p rzy ­ jaciółkę i porozm aw iać z nią trochę. R o dzina W rotow skich od kilku dni już ściąg n ę ła n a zim owe leże do

W arszaw y. K ra se c k a zastała tylko K arlę. O pow iedziała jej co się dzieje. S atan ella — chociaż ostrzeżona przez ochm istrzynię, źe w m ieszkaniu R e n y tyfus panuje — przejęta do żyw ego sm utnem położeniem biednego dzie­

wczęcia, natychm iast, razem z K ra se c k ą w y b ra ła się do małej krolew nej. D rzw i do pokoju rek o n w alesc en ta zam knięto,-a obie m łode panie zadowolone, źe się znow u razem znalazły, gaw ędziły w daw nym saloniku F e ­ liksa, w którym R e n a starała się ja k najm niej zm ian zaprowadzić. K a rla w y p y ty w a ła ją o przyczynę cho- ro b y brata, o rożne szczegóły, dotyczące pobytu n a wsi. P rzyjaciółka odpow iadała z pełn em zaufaniem pod niektórem i w zględam i, unikając jednakże starannie przedm iotów , k tó re w ydaw ały się jej draźliwemi.

— Dzięki B ogu, źe tw em u b ra tu już lepiej! — pow tarzała K a rla z w idocznem zadow oleniem . — Żal nu cię serdecznie, wiem bowiem, ile w ycierpieć m u sia ła ś... ale nie m a złego, k tó re b y n a dobre nie wyszło, ly m sposobem w ydobyłaś się ze szpon k rogulczych twojej pięknej kuzynki. O n o niej zapom ni i w szvstko będzie dobrze.

R e n a spojrzała n a nią uważnie.

— W iesz K a rlo , źe w ypiękniałaś jeszcze. Zdajesz się bardzo szczęśliw a... w ięc i mnie szczęście wróżysz.

— Ma.sz słuszność. S ą chwile, w k tó ry c h jestem bardzo szczęśliwą.

— W ięcej niż dawniej?

— — Zdaje mi się, źe więcej. W każdym r a z ie ... ufniejszem okiem spoglądam w przyszłość.

(5)

Ś W I A T 587

R e n a o b jęła za szyję przyjaciółkę, a tu lą c się do niej, p y tała:

— A powiesz mi, czem u tw oje szczęście zaw dzięczasz?... W iesz, że nie przez ciekaw ość pytam .

— P ow iem ci kiedyś, m oja d r o g a ... T eraz jeszcze nie czas. P óźniej... ty pierw sza będziesz wiedzieć o w szystkie m.

— N ie nalegam . W ie m , źe m i ufasz, to w ystarcza — o d rzekła R e n a i ab y zm ienić przedm iot roz­

m ow y, zapytała zn o w u :— Czy je st już kto z naszych w spólnych znajom ych w mieście?

— Już k ilk a osób spotkałam , chociaż d o tąd pustki, k tó ry m ja bardzo ra d a je s te m ... bo m ogę sw o ­ bodniej używ ać tow arzy stw a, jak ie mi do sm aku przypada.

— N a p rz y k ła d ? ... — zap y tała znow u n iepopraw na R ena.

— Zgadnij.

— N ie potrafię.

— P r ó b u j... ja ci pom ogę; to ktoś, ko g o ty bardzo lubisz.

R e n y serce bić przestało. C hw ilkę nie śm iała się odezwać.

— Nie wiem do p raw d y — w yjąknęła.

— T en k to ś lubi cię także bardzo. C ó ż ? ... jeszcze nie w ie sz ? ... nie dom yślasz się?

— Nie.

— H ra b ia W łodzim ierz P arnaw ski, m ała in d y g ato rk o — to m ów iąc pięk n a p an n a oczy spuściła, za­

czerw ieniła się ja k m ak polny, a tak i m iała słodki w yraz n a tw arzy, źe w niczem nie przypom inała daw nej Satanelli. N ie p atrz ały w tej chw ili obie n a siebie, dlateg o R e n a nie w idziała rum ieńców K arli, a K a rla b la ­ dości R en y . N areszcie pierw sza — zdziw iona m ilczeniem m ałej królew nej — spojrzała na nią, mówiąc:

—- Cóż? czy znajdujesz, źe m am d o b ry gust? że dobrze serce um ieściłam ?... W idzisz, w ydobyłaś ze m nie tajem nicę. P ierw sza się o tem dowiadujesz.

— T y go kochasz K arlo ? — bezdźw ięcznym głosem za p y ta ła R en a.

— T o słab y w yraz n a to co czuję, moja jedyna. Już daw niej go k o ch a ła m ... bardzo d a w n o ... ale g d y mi w yznał sw oją miłość, odrzuciłam jeg o o św iad c zen ie... ab y go w ypróbow ać, ab y przekonać się, czy w y trw a w m iło śc i... Później żałow ałam te g o k a p r y s u ... darow ać sobie nie m ogłam , źe zm arnow ałam tyle la t szczęścia napróźno Straconych. O n za hardy, ab y dru g i raz b ła g a ć mnie o m oją rę k ę i serce. Poznałam go le p ie j... wiem, źe te g o nie zrobi. A le teraz miłość m oja p rzy b rała tak ie ro zm iary ... Jestem pew na, źe on m nie rów nie gorąco koch a ja k dawniej, że choćbym m u się m iała sam a oświadczyć, to szczęśliwym i b y ć m u ­ simy. M oże nie wiesz, źe on w szystko s tra c ił... nic już nie ma. T em bardziej pierw szy nie w yzna mi swojej miłości. Lecz ja m u powiem, że go kocham . O! pow iem m u i d u m n ą b ęd ę , źe w yznanie wyjdzie nie z ust jego, ty lk o z moich.

R e n a słuchając ostatnich wTyrazów oprzytom niała nieco. N ie zw ątp iła o ukochanym . Żal jej ty lk o było tej hardej dziew czyny, że oddała sw e serce tem u , k tó ry ją ty lk o je d n ą kocha. P ostanow iła w duchu u chronić K a rlę od w ielkiego upokorzenia, bo W łodzim ierz uczucie jej — g d y b y m u je w yznała — odrzuciłby niezaw odnie. Żal się też R e n ie zrobiło straconej przyjaźni, bo wiedziała, że g d y się K a rła dow ie praw dy, nie zniesie ta k ie g o ciosu, za dum na, ab y zgiąć czoło przed szczęśliwszą ry w a lk ą i kochać ją nadal. T e m yśli g n ę ­ biły m a łą królew nę. W y zn an ie przyjaciółki było dla niej czemś niesłychanie p rzy k rem , bo p ew n ą b y ła serca ukochanego. G dy K a rła m ówić przestała i pięk n ą, zam yśloną głow ę w sparła o poręcz kanapy, na której siedziała, R e n a p atrz y ła na n ią z praw dziw em współczuciem . Cisza chw ilow a zaleg ła salonik. Z sypialnego pokoju najlżejszy szm er uszu ich nie dochodził, może się tam n aw et i K ra su n ia zdrzem nęła. R ó w n y i g łę ­ boki oddech podnosił pierś K arli. L ek k i rum ieniec prześlicznie zdobił jej sm ag łą cerę, a z dw óch wielkich, gw iaździstych, głębokich czarnych oczu, w dal w patrzonych, sp ły w ały łzy duże. Z w yrazu jej tw arzy w idać b y ło , źe to łzy wzruszenia, napełniającego jej serce rozkoszą. R e n a schw yciła rę k ę przyjaciółki. C hciała m ó­

w ić, ale w y razy uw ięzły w jej gardle. N ie!... nie m iała siły ciosem okropnym uderzyć w tę w yniosłą duszę, z k tó rą łączyło ją szczere uczucie przyjaźni. Nie m iała siły w yznać jej praw dy, powiedzieć, co ją łączy z W ło ­ d zim ie rz e m ... ja k ie przysięgi, jak ie obietnice. Jem u ty lk o pow ie, ab y unikał K a rli, ab y powoli odebrał jej nadzieję, bo on pew no nie wie, źe ona życzliwość jeg o bierze za miłość. » F atalne nieporozum ienie! — m y ­ ślała. — D la czegóż g d y mi w yznał m iłość sw oją, nie m ogłam oznajm ić św iatu całem u, źe on m nie tylko je d n ą kocha«.

K a rla ocknęła się z zadum ania, ale ta k b y ła przejęta w łasnem w zruszeniem i w łasnem i wrażeniami, że nie zw racała uw ag i n a R e n ę . M ów iła dalej o planach sw oich na przyszłość, o m iłych chw ilach, jak ie spędzą, g d y R e n a przyjedzie ich — oboje — odwiedzić.

— Jed n e g o ty lk o p ra g n ęłab y m do zupełnego szczęścia, moja m ała królew no. A ch! ty wiesz czego.

T ak b y m chciała widzieć znow u w esoły uśm iech na tw arzy Janusza. O d ciebie to ty lk o z a le ż y ... on cię ta k kocha, R eno.

— Nie m ów o tem , proszę cię — praw ie przestraszona b łag ała R en a. — T o być nie może! — i spie­

sznie n a chorobę b ra ta zw róciła rozmow ę.

W godzinę potem siedziała sam a p rzy łóżku F elik sa i podaw ała m u lekarstw o. T ysiące m yśli n a trę ­ tn y ch p lą ta ło się w jej głow ie. Jak ieś sm utne przeczucie przy g n iatało piersi, ale odganiała je, pow tarzanem i po cichu w yrazam i:

■ — B iedna, biedna K a rla! J a k mi jej żal serdecznie!

N azajutrz salonik F eliksa — obecnie sypialny pokój R e n y — zdaw ał się w yg ląd ać świątecznie. Ł óżko jej u k ry te za p araw anem nie zm ieniało w niczem fizyognom ii baw ialni. K rasunia sypiała w przedpokoju za prze­

pierzeniem . T a k w ięc R e n a przyjm ując kogokolw iek, nie potrzebow ała się frasow ać brak iem miejsca, gdzieby z gośćm i porozm aw iać m ogła. Zresztą bardzo rzad k o — prócz d oktora — trafił się k to ś obcy.

Dziś oczekuje n a . . . n a . . . sw ego narzeczonego. P o w yjściu K a rli n am yślała się głęboko co począć.

(6)

588 Ś W I A T

P o stan o w iła uprzedzić hrabiego o swej rozm ow ie z p rz y ja c ió łk ą , aby

J A C E K M A L C Z E W S K I .

ta k jego, ja k i K a rlę od fałszyw ego k ro k u uchronić. P rzek o n an ą

była, źe W łodzim ierz nie wie d o tąd o jej pobycie w W arszaw ie i o chorobie Feliksa. W ostatnim liście, jak i od niego otrzym ała, nie podał sw ego adresu, tłum acząc się, że z m iejsca n a m iejsce przenosić się będzie i nigdzie długo nie zabawi. O biecyw ał jej donieść, gdzie i ja k b ęd ą m ogli się skom unikow ać. R e n a nie w ątpiła, źe list od niego m usiał nadejść do U strzów ki, ale nie spodziew ała się po M arcie, aby jej go odesłała. P rzy p a d ek zatem zrządził ty lk o , źe dow iedziała się od K a rli o pobycie W łodzim ierza w W arszaw ie.

O ddaw na wiedziała, w jakim hotelu zw ykle staje, tam więc p o słała słów kilka, adres mu swój podając i oznaczając godzinę, o której go przyjąć może. D la teg o teź salonik zdaw ał się dnia te g o św ią­

tecznie przystrojonym .

N iedługo R e n a czekała. P u n k tu a ln ie o trzeciej staw ił się W ło ­ dzimierz. S erce małej królew nej drżało od wzruszenia. K ra se c k a otw orzyła drzwi przybyłem u, bo F eliks prosił, ab y go choć godzinę sam ego zostawić. R o zk ap ry sił się ja k dziecko w ciąg u długiej ch o ­ roby; była to fantazya, ale R e n a dogadzała w szelkiem je g o zachce- niom. D latego to K rasu n ia o d eg rała rolę odźw iernego, a pow itaw szy hrabiego, pozostała w przedpokoju. G dy W łodzim ierz rę k ę R e n y ucałował, ona w skazała m u miejsce, a sam a siad ła o k ilk a k roków dalej.

— Zkądże te cerem onie m iędzy nam i? — z a p y ta ł, chcąc się do niej zbliżyć.

— Zostań na sw ojem miejscu hrabio — sło d k im , ale sta n o w ­ czym głosem odparła R en a. — Chciałam z to b ą się w id z ie ć ... dla rozmowy. W tem oddaleniu, g d y b y śm y n aw et mieli do opow iedze­

nia sobie sek reta m oglibyśm y słyszeć się doskonale.

— M oże to i racya! — rzek ł hrab ia tonem zrezygnow anym , a R e n a , chociaż rozczulona jeg o posłuszeństw em , uczuła ja k ą ś p rz y ­ krość niew ysłow ioną. »Pół ro k u tem u nie b y łb y ta k posłusznym « pom yślała w duchu — i mimowoli sm utno się jej zrobiło. Zaczęła rozm ow ę od opow iedzenia m u w szelkich szczegółów choroby b ra ta i pow odów rozstania się z księżną. N ie pow tó rzy ła jed n ak o belg i zarzutów, jakiem i ją M arta obsypała. P ostanow iła o tem nikom u nie w spom inać. — W czasie całego opowiadania, W łodzim ierz zda­

wał się zafrasow anym i niepew nym siebie. G dy nareszcie dziewczę do niego zwróciło rozmowę, daw ał jej lakoni­

czne odpowiedzi, dość jednak w ym ow ne, aby R e n a m ogła z nich od g ad n ąć, źe ja k n a teraz w szystko jest w opłakanym stanie, że interesa o k ro k naprzód nie postąpiły, — przeciw nie, w ikłają się coraz bardziej. D zie­

wczę oczy spuściło. Nie śm iała zapytać g'o k ategorycznie co będzie? Nie śm iała m u wyznać, ja k bardzo przy- krem je st dla niej położenie, w którem ciągle otaczać się musi m g łą tajem nicy. O n unikał jej w ejrzenia. W y ­ p y ty w ał o szczegóły p o b y tu w U strzów ce, czy konno jeździła, czy M arta z filozofią znosi sam otność przez żałobę n a k a z a n ą ... słowem, nie w ychodził z granic ogólników . Zanim jed n ak się opatrzył, R e n a k ieru ją c roz­

m ow ę k u spraw om najważniejszym , rzekła:

— O d K arli dow iedziałam się o twoim pobycie w W arszaw ie.

— W bileciku, ja k i od ciebie otrzym ałem , pisałaś mi o tem.

— Ja k daw no tu jesteś?

W idocznie hrab ia nie m iał ochoty w yraźnie na to py tan ie odpowiedzieć, bo o d p a r ł:

— D ość dawno.

— P ew nie pisałeś do U strzów ki, p rzesyłając mi swój adres?

— T a k ... to je st n ie ... Zdaje się, że nie. W iesz, źe się zawsze o baw iałem korespondencyi. T w oja k u ­ zynka m ogła w szystko odkryć, a w ted y b y łab y ś narażoną na w ielkie nieprzyjem ności.

— M nie ta k było sm utno bez w iadom ości o tobie. D opraw dy, lato całe strasznie m i się d łu ­ giem wydało.

— B iedna m oja — sm utnym głosem rzekł hrabia i chciał się znow u zbliżyć do niej. Już u jął obie jej rę ce w swoje dłonie, ale ona w ysw obodziła je z uścisku, m ówiąc b łag aln ie:

— Usiądź, proszę.

Zasłoniła się rączkam i, usuw ając go z le k k a od siebie. C udną była w tej chwili. O czy jej p ło n ęły m iłością, ale ta k czystą, źe W łodzim ierz nie ośmielił się d o tk n ąć n aw et jej czoła gorącem i ustam i. U siadł znowu posłuszny opodal, a ona m ówiła:

— M am ci coś p o w ied zieć... coś... co ci pew no spraw i p rz y k ro ś ć ... i d la te g o ... tru d n o mi zdobyć się n a odw agę.

— Miej odw agę, m oja ukochana. M usiałby to b y ć cios jak iś niesłychany, k tó ry b y m nie m ó g ł d o tk n ąć boleśniej od tego, co znoszę.

— O ciosie nie m a mowy, dzięki B ogu, ale o przykrości. Czy bardzo często b yw ałeś teraz u W ro - tow skich?

P IE T R E K .

(7)

Ś W I A T 589

W I T O L D P R U S Z K O W S K I .

i T - ' '

Ć v^* vto M-i ’’.iil 'ß ' hr.

m m m

-'"'J&lś&M W msM

w i m w S m

.•P-W J

W s f! ^ Ę 0 Ę m Ę

X-

•<' ■;

1

§ ; fs - «

i 1*

^ ■'

S

. . . . . _ ...

. . .

- W M m

IC ł

f- *• • 4 /*■ Ł * / 1 V 3 ., 1

’».y.- .

iiflnK

s:

W ß m $ ß $ ? ':-

S T U D Y U M .

(8)

590 Ś W I A T

T w arz hrabiego nie zdradzała najm niejszego wzruszenia, oczy ty lk o spuścił, ja k g d y b y chciał pam ięć skupić. P o chw ilow ym nam yśle odparł:

— D ość często. D laczego o to pytasz?

— Bo m uszę cię ostrzedz, abyś tam byw ać zaprzestał.

— D laczego? R o dzinę ich znam od d a w n a ... zawsze pozostaw ałem z niemi w stosunkach przyjaznych.

— W iem , że masz dla nich dużo przyjaźni, a l e . . .

— Cóź takiego?

— Pow iedz mi, czy kochałeś się daw niej w K a rli?

Czoło hrabiego pokry ło się chm urą. N iezadow olonym głosem zapytał:

— Zkądźe ci to n a m yśl przyszło?

O na uśm iechnęła się anielsko, rozkosznie — i rzekła:

— Nie gniewaj s i ę ... W iem , źe teraz mnie je d n ą tylko kochasz, a l e ... dawniej m ogłeś ko ch ać in n ą ...

K a rla ta k a piękna! .

— M ówiłem ci, źe d a w n ie j... zanim ciebie p o z n a łe m ... znałem ty lk o jed n o u c z u c ie ... znudzenie. T e ­ raz dopiero wiem, co to ro z k o sz ... i cierpienie zarazem.

— O! W łodzim ierzu! — ze łzami w oczach zaw ołała R e n a , a w źrenicach jej m alow ał się sm u­

tek głęboki.

P ierw szy to raz imię jeg o w ten sposób wym ówiła. O n m iał niepoham ow aną pokusę objąć j ą ra ­ mieniem, ucałow ać jej oczy, jej usta, i kazać sobie pow tarzać im ię w łasne, cudnie w jej ustach brzm iące, ale w myśli — pom iędzy nim a nią — sta n ą ł cały szereg wierzycieli n a trę tn y c h , b e z lito śn y c h ... w ięc zam iast ją utulić w żalu, zwiesił głow ę n a piersi i szepnął:

— T a k . .. wiem, czem jest cierpienie!

— M iejm y nadzieję, źe będzie inaczej. Nie pow inieneś cierpieć, kiedy w ierzysz w miłość m oją.

O n spojrzał n a nią w ym ow nie; serce jej zabiło ra d o śn ie j... ale przypom niała sobie, źe m usi m ó­

wić o K arli.

-- T o może bardzo źle, źe zdradzę tajem nicę i położone w e m nie zaufanie, ale czynię to w najlepszej intencyi. W przód jed n ak n iedyskretne pytanie m uszę ci zadać.

Czoło hrabiego zm arszczyło się znowu. O na teg o nie sp ostrzegła i m ów iła d a le j:

— Czy ośw iadczyłeś się k iedyś o rę k ę K a rli W rotow skiej?

C hw ilkę się zawahał, poczem rzekł dość stanow czo:

— T a k . .. Zkądźe ty wiesz o tem ?

— O na sam a mi to opowiedziała. Czy ją w cale nie kochałeś, starając się o nią? — W głosie jej dźw ięczał ton wymówki.

— Ja k a ś ty dziwna, moja R e n o — odparł już widocznie zniecierpliwiony. — Poruszasz bardzo daw ne dzieje. Nie pojmuję, do czego to prowadzi. Nie wiem naw et, ja k ci o d pow iedzieć... M iałem dla niej sym patyę, zdaw ało mi się, źe ona m nie k o ch a ... m yślałem , źe nig d y nie potrafię zdobyć się n a g o rę tsz e uczu cie... m nie­

małem, źe zrobię najlepiej, żeniąc się z n i ą ... i oświadczyłem się. Czy ci ta k miło przypom inać mi, że kosza dostałem ? — zapytał w końcu niby żartobliwie.

— Mój drogi, n igdybym o tem nie wspom niała, g d y b y nie w yznanie K a r li...

— Jak ie w yznanie? Intrygujesz mnie.

— O na żałuje niezmiernie, źe ofiarę tw oją odrzuciła, bo już w ted y cię koch ała, p ra g n ąc ty lk o w y p ró ­ b o w a ć... tw oją miłość. O d teg o c z a su ... ja k mi sam a m ó w iła ... k o ch a cię podwójnie. W idzisz, źe m usiałam ostrzedz cię o te m ...

Czy i ją ostrzegłaś? czy powiedziałaś j e j . . . w szystko? — z w idocznym niepokojem szybko za­

p y ta ł hrabia.

^ Nie, bo w iedziałam , że nie życzyłbyś sobie tego. Musisz m ieć pow ody do u k ry w a n ia naszej m i­

łości w tajem nicy. C hociaż... powiem ci szc z e rz e ... m iałam pokusę przyznania się.... bo ona biedna je s t p rze­

konaną, źe ty j ą tylko k o c h a sz ... Nie w ątpi o tem.

_ T } b y ć nie może, ta k ci się ty lk o wydało. O na mnie nie kocha, a zna mnie z b y t dobrze i daw no, aby nie wiedzieć, źe zachow ałem dla n ie j... ty lk o przyjaźń.

_ Nie, moj drogi. W ierz m i... ona cię kocha szalenie. N ig d y nie pojmiesz co przecierpiałam w chwili, g d y m nie zapew niała o tw ej m iłości dla niej, g d y mi m ów iła głosem pew nym , źe w ie ... iż ja ciebie lubię i źe ty mnie lubisz w z ajem n ie... P rzy k ro m i było bardzo...

Cała ta historya je st dla m nie wielce nieprzyjem ną. Jestem w zupełnie fałszyw em położeniu. Nie wiem, ja k się z teg o w y d o b y ć ... Nie! dopraw dy, n ig d y nie m yślałem , źe ta kob ieta zdoła k o g o ś pokochać.

O na ta k a oryginalna. A le to fakt, źe cię kocha szalenie, więc m nie jej żal bardzo. W iele ta k tu z tw ej strony potrzeba, ab y ją przekonać, źe nic innego n ad przyjaźń dać jej nie możesz. M usisz tam p rzestać b y w a ć ...

—- N a tu ra ln ie ... M am nadzieję, źe się to zręcznie ułoży. T eraz w szyscy zaczną się zjeżdżać do W a r ­ s z a w y ... ja p rz eciw n ie... wyjadę, d o ją przekona, ź e ... No! m niejsza o t o . . . m ów m y o czem innem . N ie w arto zaprzątać um ysłu ty lu kłopotam i. Ja, zresztą także chciałem pom ówić z to b ą w przedm iocie niezb y t m iły m ... dla m nie n aw et strasznie p rz y k ry m ... ale sum ienie m i n a k a z u je ...

— O co rzecz chodzi? — z niepokojem zapytała R en a.

— P ew no wiesz, źe Janusz kocha się w tobie d o tą d ...

O puściła na piersi tw arzyczkę zarum ienioną.

— W iem od K a r l i. .. przykro mi to bard zo ...

W iesz także, że ja nic nie mam, prócz długów , l y l k o w ybiegi i w ielkie p rzykrości, na k tó re cię

(9)

Ś W I A T 591

stanow czo nie narażę nigdy, pozw alają mi k ied y niekiedy kilk a ty g o d n i przebyw ać w k raju , a k a ż d y tak i p o b y t połączony jest z w ielkiem i nieprzyjem nościam i... Janusz je st m ajętny, bardzo naw et m a ję tn y ... R en o ! jab y m nie chciał losu ci zagradzać!...

N ie odpow iedziała ani sło w a, ale w spojrzeniu jej uwidocznił się ta k i ból straszny, ty le w yrzutów , źe W łodzim ierz nie śm iał m ówić dalej. D odał więc ty lk o :

— P rze p rasza m ... N ie chciałem ci zrobić przykrości.

— A je d n a k doznałam n iezm iern ej... zraniłeś serce m oje głęb o k o .

— A leż to dzieciństw o! — zawołał, a czoło je g o n ag le pokryło się bruzdam i — wiesz przecie, źe cię kocham i źe oddałbym życie, ab y cię ujrzeć szczęśliw ą... lecz m usiałbym b y ć chyba bez sum ienia, g d y ­ bym taił przed to b ą, źe nie widzę d otąd sposobu, jak się w ydobyć z m atni, a dopóki go nie znajdę, dopóty nie m o g ę brać na siebie odpow iedzialności za tw oją przyszłość, za życie tw oje, k tó reb y m praw dopodobnie złam ał, wiążąc je z m ojem życiem. K o ch am c ię ... ale d la te g o w łaśnie w olność zostaw iam ci zupełną. P am iętaj, żeś m i nic nie o b ie c y w a ła ... Nie chcę żadnego przyrzeczenia od ciebie. G d y b y się znalazł ktoś, k tó ry b y nie b y ł dla ciebie antypatycznym , k tó reg o z czasem m o g łab y ś pokochać, k tó ry b y ci zgotow ał życie bez b u rz ...

czego ja uczynić nie m o g 'ę ... g d y b y się znalazł ta k i człow iek, to zostań jeg o ż o n ą ... J a ci teg o za złe nie wezm ę.

Chwila bardzo p rz y k reg o m ilczenia zapanow ało obecnie.

—: Co to m a znaczyć? — odezw ała się nareszcie R e n a głosem spokojnym , ale dziwnie jak o ś zmie nionym — czy zw racam y sobie słow o wzajemnie?

— M am nadzieję, źe nie. Zresztą nie m a tu o m nie m owy. Chodzi tylko o ciebie, o tw oją p rz y ­ s z ło ś ć ... Jestem rozbitkiem , nie chcę zatem p o g rążać cię razem z sobą w sm utnej t o n i .. .

— W takim razie pojmujesz, źe ja ciebie nie opuszczę. Jeżeli jesteś nieszczęśliw ym , to potrzebujesz pociechy; któż m a cię pocieszać, jeżeli nie k o b ieta, k tó ra cię k o ch a i k tó rą ty k o c h a s z ... bo ty m nie k o ­ chasz . . . niepraw daż ?

S łow a te pow iedziała R e n a takim naturalnym , a ta k pełnym uczucia głosem , że pierw szy raz w ży ­ ciu m oże czoło h rab ieg o W łodzim ierza pok ry ło się rum ieńcem . O na kończąc zdanie, pow stała z m iejsca i zb li­

żyła się k u niem u rę k ę w yciągając. O n w ah ał się, czy m a p ięk n ą rą c z k ę przyjąć czy odepchnąć. S chw ycił ją nareszcie, a trzym ając chw ilę w swej dłoni, rz ek ł po nam yśle:

—- Je d n a k p a m ię ta j... pam iętaj R en o , źe jesteś wolną.

N ie zdążyła mu odpow iedzieć, bo raptow nie g ło w ę zw róciła w stronę drzw i, prow adzących do sy ­ pialni brata. O czy jej n apełniły się trw o g ą nieopisaną. H ra b ia zrozumiał, co było teg o powodem . Z pokoju chorego doleciał ją odgłos ciała padająceg o na podłogę, a potem ję k słaby, bolesny. W jednej chwili znala­

zła się R e n a obok brata. P rzerażenie jej spotęg o w ało się, g d y sp ostrzegła okno otw arte. W iatr, zimno i wil­

goć w ciskały się do w n ętrza p o k o ju ... F elik s leżał n a ziemi, b lad y — n a pozór bez życia — ledw ie o k ry ty bielizną nocną.

ROZDZAŁ X X V II.

Znow u długie, sm utne chw ile pędziła siostra p rzy łóżku chorego brata. G orączka w zrastała z dniem każdym , przytom ność nie po w racała już ani na chwilę. D ow iedziała się ty lk o — g d y F eliks przeniesiony na łóżko po długiem om dleniu oczy otw orzył — że w tej intencyi pozbył się siostry i K ra se c k ie j, ab y módz sw o­

bodnie życie sw e n a szw ank narazić. Z inten cy ą otw orzył okno, z in ten cy ą stał w niem n ieo k ry ty czas długi.

W k o ń c u pociem niało m u w oczach — i p ad ł ja k d ługi na podłogę. N a R e n y zaklęcia, ab y brał lekarstw a, ab y ra to w a ł życie dla niej sieroty, odpow iadał:

— T y sobie dasz ra d ę; ja żyć nie m ogę. T eraz może um rę z c h o ro b y ... a in a c z e j... W sz a k nie chciałabyś m ieć b ra ta sam obójcy?! P o z n a łe m ... w czasie kiedy pow racałem do zdrow ia... źe żyć ta k nie m ogę.

P o tern w yznaniu stracił w krótce przytom ność, i już ty lk o bredził w gorączce. Zacinał zęby, ab y lek arstw nie przyjm ow ać. Czasem wołał, źe go chcą niem i otruć, to znow u przypom inał sobie praw dziw y p o ­ w ód oporu i krzyczał: »Nie chcę żyć! Nie chcę żyć!« K ra se c k a z R e n ą zm ieniały się przy nim ciągle. Je d n a dniem , d ru g a nocą czuwała.

W kilk a godzin po odw iedzinach hrabiego zjawił się Janusz u drzw i R en y . K rasunia go poinform o­

w ała o strasznej recydyw ie, w ja k ą p o p ad ł chory. Prosił on starej ochm istrzyni, ab y w y b łag a ła u panienki pozw olenie w yręczenia jej przy Feliksie. R e n a podziękow ała za dobre chęci, ale u słu g nie przyjęła.

Codziennie — kilk a dni z kolei — o pew nej godzinie przychodził Janusz, ab y się o zdrow ie m łodego U strzo w sk ieg o dowiedzieć. D w a pierw sze dni przyjm ow ała go K rasunia, trzeciego otw orzyła m u drzw i R e n a , a ta k b y ła m izerna, zmieniona, ta k p rz ygnębiona zgryzotą, że nie zm ięszała się naw et, g d y oczy jej sp o tk ały się z tkliw em , g o rącem wejrzeniem Janusza.

— J a k się b ra t pani dzisiaj m iew a? — zapytał.

— G orączka się nie zmniejsza. N ajgorsze byw ają w ieczory.

— S iostra m oja przesyła pani serdeczne ukłony. K oniecznie p ra g n ę ła b y w yrw ać się z domu, ab y pani dopom ódz w pielęgnow aniu chorego, a l e ... pani wie, źe m a tk a m oja ta k bardzo boi się w szelkich sła b o ś c i...

nie pozw ala więc w y m k n ąć się K a rli... Jej. to niezm iernie p rz y k ro ...

— O, b roń Boże! Nie chcę, ab y tu p rz y c h o d z iła ... ab y się narażała. W y o b raź pan sobie, że m am podw ójne zm artw ienie. K ra se c k a za sła b ła, nogi jej popuchły, chodzić nie może. D o k to r kazał jej leżeć.

W p rzedpokoju s y p ia ła ... nie m og łam jej tu zostawić. Godzinę tem u moi poczciwi gospodarze zabrali ją do siebie.

— A leż to okropne! pani nie możesz sam a jedna pozostać p rzy F e lik s ie ... Pozw ól mi choć n a chw ilę

zajrzeć do niego, to przecież nic szkodzić nie może.

(10)

592 Ś W I A T

J Ó Z E F B R A N D T .

I p atrz ał n a nią oczy­

m a ta k b łagającem i, źe R e n a nie śm iała m u o d ­ mówić. G dy się ogrzał cie­

płem pokojow em , w puściła go do sypialni chorego.

K o ta ra zw ieszała się n a d jeg o łóżkiem ; n a ścianie za k o ta rą ry so w ała się w y ­ pukłość ja k a ś , osłonięta udrapow aną m ateryą. Co się chow ało za o sło n ą?...

R e n a nie wiedziała. D a ­ wniej nie śm iała p y tać o to brata, teraz nie chciała popełniać niedyskrecyi.

S m u te k i w ielkie w spół­

czucie napełniło serce J a ­ nusza , k iedy spojrzał na w ycieńczone, w yniszczone chorobą ciało biednego F e ­ liksa. O czy i u sta m ło ­ dzieńca b y ły n a pół o tw ar­

te, ręce n a kołdrze w y­

ciągnięte, chude i ja k w osk żółte. Nie poznał Janusza, chociaż spojrzał na niego błędnem , zam glonem okiem.

Janusz pozostał chw ilę w pokoju, a w id z ą c , źe jest niepotrzebnym , rz ek ł cicho do R e n y :

— N ie przeszkadzam p a n i... i żegnam , ale w n a ­ dziei, źe mi pani pozwoli pielęgnow ać chorego. S a ­ m a całem i n o c a m i, czuw ać nie m o żesz ... to p an ią sił pozbaw i, a cóźby to było, g d y b y ś sam a się rozchorow ała, panno R e n o ! P om yśl tylko, to rzecz niem oźebna. F elik s ciągłej pieczy p o ­ trzebuje, n aw et dla niego koniecznem jest, ab y się przy nim zmieniano. Nie odmówisz mi pani tego, w szakże to chodzi o tw ego brata.

R e n a rzeczywiście czuła się już w yczerpaną zupełnie, trw o g a ją przejm ow ała n a m yśl o tern, co dalej będzie. Niepokój o F elik sa przem ógł w jej sercu skrupuły, lecz dla cerem onii jeszcze się broniła.

— M atka p an a lęka się wszelkiej choroby... udzielić się m ogącej; za złe więc panu weżnie, ź e . ..

— Nie pani. S toję w hotelu, a nie u m am y. Jeżeli się przejdę i przebiorę, zanim się z nią zobaczę, to się obawiać^ nie będzie. W najgorszym razie nie będziem y się w idyw ać przez dni kilka. M am a ta k a do b ra i ty le m a współczucia dla pani.

S tanęło na tern, źe o czw artej zrana Janusz miał zluzow ać R e n ę przy chorym . P ożegnał ją , a ty m ­ czasem ściem niać się zaczęło. D ługie jesienne wieczory, podw ójnym ciężarem p rzy tłaczały serce biednej sie­

roty. Co chw ila w staw ała, aby oddaw ać różne posługi bratu. C hciała oderw ać się od p rz y k ry ch w rażeń, ale nie udaw ało jej się to wcale. C hciała m yśleć o W łodzim ierzu, ale oddalenie je g o napełniało ją żalem. A ch ! g d y b y tu b y ł przy niej,_ w tych sm utnych chwilach. K a z a ła m u nie odw iedzać K a rli, dlatego może opuścił W arszaw ę, posłuszny jej woli. M iał pisać, nie napisał d o tą d ani słowa. D laczego zw racał jej w olność, której ona nie pragnie? Coź po wolności bez niego? I znow u oczy jej zatrzym yw ały się n a rozgorączkow anej tw arzy chorego, a serce jej bić przestaw ało z trw ogi, czuła bow iem , że śm ierć roztacza sw e sk rzy d ła n ad ty m sm utnym , ciem nym pokojem . Bo niem al zupełnie ciem no w nim było. M aleńka nocna lam p k a tliła nie- w yraźnym płom ieniem . Chory b lasku św iatła znieść nie m ógł. Je d e n a sta ... dw unasta w nocy w ybiła na zegarze ratuszow ym . Cicho i głucho robiło się w całym dom u; wszelki ruch ustał. R e n ę przejął nieznany jej d o tąd dreszcz^ strasznej obaw y. P róbow ała czytać. W zięła książkę do ręki. M igotliwe św iatło lam pki nie pozw oliło jej rozróżniać w yrazów . P o niejakim ś czasie u w ag a — k tó rą siłą woli skupiła n a tek s u tw oru — rw ać się poczęła i ^wypowiadać posłuszeństw o. Przyspieszony, a ciężki oddech chorego rozpacznie n a nią oddziaływał. K ie d y niekiedy F elik s półgłosem niew yraźnie coś m ówił do siebie. P oczęła się w słuchiw ać w szm er ty ch okropnych m onologów.

P rzeraźliw a cisza zapanow ała w całym domu. R ozdrażnione jej n erw y p o w itały b y k ażd ą w rzaw ę ra ­ dośnie, choćby ty lk o dlateg o , źe przekonałaby się, iź nie je st sam ą na świecie — w obec czegoś tajem niczego a groźnego, czegoś, co dreszczem zim nym ziębiło jej ciało i k re w w żyłach ścinało.

f\\v MMSt H- i

-V -

• - M

P A N C E R N Y .

(11)

J U L I U S Z K O S S A K .

'

,

O Ś W I A D C Z Y N Y

ŚWIAT

(12)

594 Ś W I A T

Feliks m ajaczył coraz głośniej. R zu cał się nieprzytom ny na łóżku, w skazyw ał rę k ą jak ieś niew idom e dla oczu R e n y postacie. R ozm aw iał ze zm arłym i rodzicam i, zdaw ał się im opow iadać sm utne dzieje sw ego szaleństw a.

— J a nie chciałem —-.mówił głosem prędkim , uryw anym , bezdźwięcznym . — W łodziu, pow iedz m atce, źe ja nie ch ciałem . . .

R e n a zrozum iała, źe m ówił o jej ukochanym ; wiedziała, źe nie znał innego W łodzim ierza.

— M arto, k to mi grać kazał?... T y ś k a z a ła ... ja nie chciałem . W łodzim ierz mówił, źe życie bez g ry i kobiet nic nie w arte.

Głos chorego słabnąć zaczął, a R e n y serce — w obec ostatnich jeg o w yrazów — w ezbrało bólem i sm utkiem .

— T o n ic ... to nic! R e n a nie patrzy. Poszła sobie, wńdzisz M arto, źe p o s z ła ... już nie p iln u je ... T w o ­ jeg o m ęża zabiję. Nie bój s ię ... ciebie nie. Daj mi rękę, daj r ę k ę .. .

I w y ciąg n ął chude, długie palce ku R enie. Zwrócił się cały w jej stronę, i przenikliw ie począł jej się przyglądać.

— K to tu jest? — zaw ołał gw ałtow nie.

— T o ja, F eli, mój d r o g i... to ja, R en a, tw oja siostra. B ądź spokojny, śpij trochę.

Głos jej drżał od wzruszenia. Przyszło jej na myśl, źe czas podać lek arstw o , k tó re m iało g o rą czk ę uśm ierzyć. N ajw ięcej się teg o lękała. W iedziała, źe w takiej chwili F elik s w w ściekłość wpada. P o w sta ła z krzesła. O czy b ra ta szły za n i ą . .. S traszne oczy! N ie śm iała n a nie spojrzeć. N alała łyżkę lek arstw a do szklanki i zbliżyła się z nią do łóżka chorego. Przezw yciężając obaw ę, pochyliła się n ad nim i słodkim , pie­

szczotliwym głosem m ówiła:

— W ypij Feli. T o dobre dla ciebie. W ypij.

O n zdaw ał się słów jej nie słyszeć, p atrzał ty lk o na nią tym sam ym przenikliw ym w zrokiem . O na błagała, zaklinała, ab y otw orzył usta. D ługo prosić m usiała, zanim w zrok jeg o zw rócił się na szklankę.

— Daj —: zaw ołał głosem ostrym i rę k ę w yciągnął.

— Pozwól, ja sam a potrzym am — prosiła.

Chwycił szklankę i zanim ona zdołała się cofnąć, cisnął ją jej o głow ę. Poczem podniósł się n a g ły m ruchem n a łóżku, uniósł tajem niczą zasłonę, pok ry w ającą w ypukłość n a ścianie, porw ał w obie dłonie ja k iś przedm iot i nim także z ca łą siłą rzucił o głow ę siostry. R e n ie — dw ukrotnie trafionej w sk ro ń — w oczach pociem niało; zatoczyła się i oparła o fotel. C hw ilkę ta k stała nieprzytom na z bólu i trw ogi. G dy spojrzała przed siebie, oniem iała z przerażenia. U n ó g jej leżała trupia głów ka. M yślała, źe to g ra wyobraźni, złudzenie nocne. Zasłoniła oczy, lękając się, aby jej spojrzenie nie spotkało się z tym strasznym przedm iotem .

S tała ta k czas jakiś, pogrążona w jakiejś bolesnej zadumie. W tern posłyszała lek k ie stukanie do drzw i w chodow ych. T o ktoś żyjący w każdym razie! Nie spoglądając k u ziemi, w m gnieniu o k a znalazła się u w ej­

ścia do przedpokoju, czując u lg ę n a sam ą myśl, źe to k to ś na ra tu n e k jej spieszy.

C zw arta b i l a ... i Janusz staw ił się na um ów ioną godzinę. R e n a pow itała go ja k zbawcę.

— Panie, to okropne! N iech p an tam id z ie ... J a się boję — i w skazała m u drzwi do pokoju brata.

Janusz doznał przy k reg o w rażenia n a w idok trupiej głow y, leżącej w p o środku pokoju. C ofnął się o kilk a kroków , oczom sw ym nie dowierzając. G dy się przek o n ał, że to nie złudzenie, schylił się, podniósł złow różbny przedm iot, dostrzegł w ypisane w yrazy: »Gdzie praw da?« — złożył go w o d ległym kącie pokoju, prz y k ry ł jak ąś serw etą znalezioną pod ręką, a w ted y sta n ą ł przy łóżku chorego.

F eliks oczy m iał zam knięte, ręce bezw ładnie leżące, w y ciągnięte wzdłuż ciała. K o łd ra osunęła się n a ziemię, a w ychudłe, nieruchom e, w yżółkłe członki, przy m igotliw em św ietle nocnej lam pki tak ie sm utne, bolesne rob iły wrażenie, że Januszow i łzy w oczach stanęły. O tulił bied ak a k o łd rą, ja k m ałe dziecko, p o d u ­ szki popraw ił m u pod głową.

M aligna w zrastała. C hory m ówił c ią g le ... niew yraźnie. L edw ie k iedy niekiedy ty lk o Jan u sza rozum iał.

— Daj mi pokoj R eno. Już ją z a b iłe m ... Nie m a r a tu n k u ... Już, trupia g ło w a ... Już, już — i sze p ta ł coś, a dźwięki jeg o głosu w y d aw ały się dziwnem jakiem ś chrypliw em m ruczeniem .

R e n a zbliżyła się do drzwi sy p ialn i.— Janusz w yszedł naprzeciw niej. O sw ojony z pół-ciem nością po ­ koju zaw ołał:

— Czy się pani skaleczyła? Co to jest? K re w m a pani n a tw a r z y ...

R e n a m achinalnie rę k ę do skroni podniosła i odjęła ją ze śladam i krwi.

•— T o nic! — rzekła — to nie boli! — A g ło s jej b y ł ta k sm u tn y i złam any, a oczy jej tak ie prze­

rażone, źe serce biednego Janusza pęk ało z bólu, p atrząc n a nią.

— Co się stało? Niech mi pani opowie — prosił.

— F elik s rzucił na m nie szklankę z lekarstw em i . . . i . . . — N ie śm iała dokończyć, oczy jej ty lk o m a­

chinalnie szu k ały trupiej g łow y na podłodze.

M łody człow iek p atrz y ł na nią z głębokiem współczuciem . B y łb y chętnie oddał w szystko, co posia­

dał, ab y tę biedną, znękaną, strw ożoną istotę przycisnąć do piersi, pocieszyć, utulić, uspokoić i obiecać, źe jej nie opuści aż do śmierci. Nie śm iał jed n ak w ypow iedzieć teg o , co przepełniało jeg o poczciwe serce, w y tłu ­ m aczył tylko R e n ie , źe studenci — czasem dla studyów , a czasem dla oryginalności — m ie w a ją ... tak ie rzeczy w swoich m ieszkaniach. P otem prosił ją, ab y się uspokoiła i spać położyła. O biecyw ał, źe z całą tro ­ skliw ością czuw ać będzie n ad Feliksem .

R e n a oddaliła się, ab y obm yć k re w z tw arzy i zranioną skroń obwiązać. Zm ęczona, w yczerpana okropnem i w rażeniam i tej długiej nocy, spoczęła trochę.

G dy opuszczała pokój brata, F eliks zdaw ał się zasypiać spokojnie. Z asnął istotnie w k r ó tc e ... ale ze

snu tego już się więcej nie obudził.

(13)

Ś W I A T 595

*

W k ilk a m iesięcy po jeg o zgonie, R e n a sm utna, blada, ale pełna rezygnacyi klęczała w kaplicy, na­

leżącej do S ióstr M iłosierdzia, w m ieście, w któ rem lat k ilk a młodości swojej spędziła. T am się znajdow ał gró b jej rodziców i s io s tr y ... F elik sa w grobie tym brakow ało. M arzyła o sprow adzeniu zw łok jeg o i złoże­

niu obok popiołów całej rodziny.

S zary tk i rade jej b y ły i ofiarow ały gościnność na czas nieograniczony, w spom inając daw ne dzieje, k ied y ta k ścisła przyjaźń łączyła je z m atk ą i siostrą małej królew nej; ona zaś m odląc się z rezygnacyą, cze­

k ała na to, co jej B ó g przeznaczy; poniosła w ofierze niebu serce swoje i g o to w ą b y ła n a w szystkie cierpie­

nia, choć w g łęb i duszy tla ła jeszcze isk ra nadziei, bo nie w ygasło w niej przyw iązanie w ielkie do h ra ­ biego. Je d n a k nie m ając od niego żadnej w iadom ości od śmierci brata, przeczuw ała chw ilę, gdzie trzeba będzie w ychylić do dna kielich gory czy i w yrzec: »Bądź w ola Twoja«. Sam a teraz b y ła n a świecie, ale ciałem tylko, bo duchem złączyła się już zupełnie z ducham i ukochanych, k tó rzy ją odeszli.

O puszczając W arszaw ę, napisała do M arty, donosząc jej o. śm ierci Feliksa, zasyłając pożegnanie i prze­

baczenie. A d res jej swój podała. K siężna okazała się rów nie w spaniałom yślną, bo w d w a m iesiące później odebrała R e n a list d atow any z W iednia, następującej treści:

»Zm artw iłam się bardzo śm iercią tw eg o brata. C hciałabym cię pocieszyć, ale w takich razach trudno je st znaleźć odpow iednie w yrazy. W iem jednak, że doznałaś w iele zm atw ienia z jeg o przyczyny, więc m am n a ­ dzieję, źe przebolejesz tę stra tę , bo i pow odów do niezadow olenia ubędzie ci w życiu. Co do m nie, jeżeli ochłonęłaś z pierw szej egzaltacyi, to przyznasz, źe m iałam słuszność ostrzegać cię przed niebezpieczeństw em bałam u tn eg o flirtażu, k tó ry m cię łudzono. N ajlepszym dow odem , że się nie m yliłam , jest fakt. H ra b ia P ar- naw sk i przed k ilku dniam i został szczęśliwym narzeczonym pięknej K arli. W ię c ta k on, ja k i tw oja przyja­

ciółka zażartow ali sobie z ciebie, a m nie darow ać nie m ogłaś, g d y ci oczy otw ierałam . Zapom nijm y o tem ; ja ci przebaczam i nie chcę zaprzątać sobie głow y niem iłem i wspomnieniami. O przyszłość tw o ją się nie lękam , bo wiem, źe przypadające na ciebie po śmierci b ra ta 20.000 rs. zdw oiły twój k ap itał, więc dzięki m o­

jej nieodżałow anej m atce m asz życie zabezpieczone. P ochw alam tw oją m yśl schronienia się pod skrzy d ła za­

cnych S ióstr Miłosierdzia. D obrze ci tam będzie; nie w ątpię o tem i życzę ci tego.«

K siężna pisząc te słow a ra d a była, źe pierw sza udzieli swojej kuzynce w iadom ości o zaręczynach, k tó re cały św iat m odny zajm ow ały. K o b ie ty lubią zawsze słać najśw ieższe. . . p rzy k re nowiny, choćby ja k najdalej. G d y b y M arta znajdow ała sią w pokoiku R en y , kied y jej list odczytyw ała, try u m f wielkiej dam y b y łb y zupełny, w yw ołała bow iem sw ojem pism em g łębokie wrażenie, przypieczętow ane ostatniem i łzam i, jakie bied n a sierota sam a n ad sobą w ylała. Późniejsze łzy pośw ięciła niedoli bliźniego.

P o liście M arty nadszedł w kró tce list od K arli.

— »M ówiłam ci R en o « — pisała — »źe szczęśliwą być muszę. Co powiesz n a to, że ja , S atanella harda, nieugięta, ja k m nie Janusz n azyw ał, ta k dalece w yrzekłam się m iłości w łasnej, dla jeg o miłości, że pierw sza pow iedziałam m u, ja k bardzo go kocham . Mój pan raczył przyjąć to w yznanie i odpłaca mi się w zajem nością. Czasem chm u rk a jak aś wisi nad je g o czołem. Nic dziw nego; dręczy się nieznośnem i in te re ­ sami. A le od czegóż ja je ste m , jeżeli nie od te g o , ab y w przyszłości ty lk o uśm iech tw arz m u rozjaśniał?

0 d ro g a R en o ! G dybyś w iedziała, ja k i on dobry, ja k i szlachetny i ja k a ja jestem szczęśliwa! A je d n a k ...

ty, ty mi szczęście psujesz; nie m ogę patrzeć na sm u tek Janusza. Przecież nie zrobisz nam teg o figla i nie w stąpisz do klasztoru. Chociaż m nie się czasem zdaje, źe tak ie dusze ja k tw oja nie s ą stw orzone do ziem ­ skiego szczęścia. Ziemi im za mało. B óg nie pow inien aniołów zsyłać na ten nędzny padół, bo im tu ciasno 1 sm utno. M oże się m y lę ... m oże ten anioł, o k tó ry m m yślę, zechce się zadow olnić ta k ą w ielką praw dziw ą miłością, ja k m iłość Jan u sza dla ciebie. A ch! R en o , m oja m ała królew no, wierz mi, n ig d y ci ta k ładnie nie będzie w kornecie S io stry M iłosierdzia, ja k w dżokejskiej czapeczce ze szpicrutą w ręku. P om yśl ty lk o : ty, Janusz, m ó j p a n i ja n a dobrych koniach, goniący przez pola, ro w y , p łoty za lisem. C oby to b y ła za roz­

kosz?! Czy ty pam iętasz owo sław ne polow anie, na którem poznałyśm y się? W y o b raź sobie, źe ja w ted y zazdrośną byłam o ciebie. Śmiejesz się? M asz słu sz n o ść ... A le dosyć tej gaw ędy. B yw aj zdrow a. Ś lu b mój w strzym am , dopóki ty żałoby nie zrzucisz.«

Żałobę zrzuciła R e n a razem z życiem , bo strój czarny zam ieniła n a czarny h ab it zakonnicy. C horzy i dzieci k o ch a ły siostrę R eg in ę. U w ierzyła swej przyjaciółce, źe najw iększą rozkoszą n a świecie je s t ko ch ać i b y ć kochaną.

W ię c je d n a ty lk o ofiara p ad ła pod zajadłością pająków . R e n a z sieci pajęczej uszła z rozbitem sercem dla ziem skich uciech, ale z w iarą w lepszą p rz y sz ło ść ...

K O N IE C . E S T E J A .

P A L E S T Y N A .

(Ciąg dalszy).

IV .

Okolice Jerozolim y. •— Betleem. — Morze M artwe.

Zwiedziwszy Jerozolim ę, u dajem y się przez b ra m ę św. Szczepana po za m u ry m iasta dla poznania

jeg o okolic. D ro g a spadzista prow adzi nas do doliny C edrońskiej, a następnie przez m ost w cieniu drzew

u k ry ty do kościoła g ro b u P a n n y M aryi. P odziem ny ten kościół, zbudow any ■ — ja k to w idać z fasady —

w X I I w ieku, m ieści w sobie kaplicę g ro b o w ą i źródło cudow ne, w ielce czczone przez G reków i Ormian.

(14)

596 Ś W I A T

V -

M nich g rec­

ki czerpie cu­

dow ną w odę w iadrem Że­

laznem, do ziemi przy i pom ocy łańcucha przy-

wiązanem, i daje pić

Je ro z o lim a ,

zgrom adzonym piel­

grzym om , k tó rzy k o ­ rz y sta ją z tego, by n a ­

pełnić ow ym cennym napojem, m dłego i nieprzyjem ­ nego sm aku, blaszane sw e flaszeczki.

O kilka m etrów dalej, u podnóża g óry Oliwnej, znajduje się ogród G e tse m a ń sk i, opasany m urem w ysokim i podzielony na kaw ałki odosobnione. D rze­

w a oliwne ogrom ne są tu wprawdzie, lecz nie m ogą b y ć starsze nad la t osiemset. Siedem z ty ch drzew białym otoczono murem , na którym Franciszkanie poumieszczali nędznie m alow ane obrazy stacyj k rz y ­ żowych. T u taj, pod tem i drzew am i, m iał się modlić C hrystus, g d y po ostatniej w ieczerzy zaczął cierpieć i sm ucić się aż do śmierci.

W grocie, znajdującej się obok ogrodu, n am a­

low ano plam y czerw one na ziem i, całow ane przez pielgrzym ów , p rz e k o n a n y c h , źe całują k re w Jezusa.

H andlarze św iętości i tutaj rozstawńają swe stoły, głów nym zaś ich tow arem dość drogo sprzedaw anym są kaw ałki kam ieni, z owej g ro ty jak o b y pocho­

dzące , oraz b u k iety z gwoździków i geranij getse- m ańskich. Co za rażący k o n tra st pom iędzy p ro teg u ­ jącym i ów h a n d e l, a T y m , k tó ry w yw racał stoły kram arskie w św iątyniach, k tó ry ty le ra zy przycho­

dził tu ta j, ażeby po całodziennej pracy dum ać w sa­

m otności n ad uszczęśliwieniem ludzkości, ażeby spę­

dzić w tem m iejscu ostatnie swe noce przedśm iertne.

P om iędzy m uram i i piętrzącem i się coraz wyżej ogrodam i, po żółto-szarym gruncie kredow ym ; do­

chodzim y do szczytu g ó ry Oliwnej, uw ieńczonego m ałym m eczetem . Dawniej b y ł tu kościół W n ie b o ­ w stąpienia, zbudow any z rozkazu H eleny. W m e­

czecie tym ośm iokątnym o kolum nach m arm urow ych g recy i łacinnicy raz n a ro k odpraw iać m o g ą swe nabożeństw a.

G óra Oliwna, sięgająca sw ym szczytem 830 m e­

tró w w ysokości nad poziom em morza, na sto m etró w zaledw ie wznosi się n ad Jerozolim ą, k tó ra w spaniale z tą d się przedstaw ia. O pasana góram i, panuje jed n ak n ad w szystkiem i ich szczytami. Ś w iąty n ia Salom ona

rów nie im ponująco w y g lą ­ dać ztąd m usiała, ja k dziś m eczet O m ara z ogro m u ą sw ą k o p u łą , z sw ym p la­

cem m arm urow ym i lek- kiem i p a w ilo n a m i, z cy ­ prysam i cienistem i i zielo- nem i traw nikam i. P o za nim sterczą g m ach y p o n u re , k o p u ły i m inarety, w głębi kościół G robu C hrystusow ego, a w około m ur ochronny. N a południo - zachodzie w idnieje C enaculum , k u północy — g rz b ie ty g ó ry Skopus, dolina J o z a fa ta , oraz pola p o ­ k ry te drzew am i ow ocow em i, ciągnące się aż do b ra m y D am asceńskiej. N a wschodzie g ó ry n ag ie, biaław e wiją się w śród pustyni i to n ą n a tle fal błękitnych M artw ego m o rz a ... N a w id n o k ręg u rysuje się nie­

bieskaw e pasm o g ó r M oabskich, zlew ając się z m g łą niebieską obszernej doliny J o rd a n u ...

Pom im o m ajestatyczności te g o k ra jo b ra z u , do ­ znaw ane przez nas w rażenia w po n u ry w praw iają nas nastrój. Cała n atu ra tchnie tutaj spokojem śmierci.

A jed n ak na ty ch tw ard y ch skałach i w bezw odnych ty ch dolinach, w otoczeniu g ó r w ulkanicznych, w p o ­ bliżu morza, rów nież bez żadnego życia — i niem ożli­

w ego do naw igacyi, sta n ę ła stolica k ra in y m lekiem i m iodem płynącej.

Zchodząc z gó ry Oliwnej k u B etanii, leżącej na w schodnim stoku tejże g ó ry w półgodzinnej odle­

głości od jej szczytu, sp o ty k am y się z grobow cem P roroków . G robow iec ten sk ład a się z trzech galeryj, łączących z sobą w y k u te w nich g ro b y ; zresztą ni- czem szczególnem się nie odznacza.

U podnóża góry, już w dolinie Jo z a fa ta , znaj­

dujem y g ro b y Z acharyasza, A b salo n a , Jo zafata i św.

Jakóba. W ważkiej tej, pustej, pozbaw ionej wszelkiej zieloności dolinie nic prócz grobów i kam ieni nie w i­

dać. Szara wrs tę g a wTysch łeg o łożyska C edronu nie- tylko źe jej nie ożyw ia, ale podnosi jeszcze w raże­

nie jej m artw ości. Jestto raczej sym bol wiecznej śm ierci niż zm artw ychw stania.

Chrześcianie, Izraelici, M uzułm anie, w szyscy ocze­

k u ją sądu ostatecznego w tym wąwozie.

„Przedwieczny — jak mówi Zacliaryasz — stanie na górze Oli­

wnej, znajdującej się naprzeciwko Jerozolim y od strony wschodniej, i góra rozpołowi się przez środek na wschód i zachód tak, ii wielka powstanie dolina i połowa góry posunie się na północ, a druga p o ­ łowa na południe. W tedy przedwieczny Bóg mój przyjdzie i wszyscy święci będą z tobą“ . (Zachar. X IV ). „Zgromadzę narody i sprowadzę je do doliny Jozafata i tam wejdę w sąd z niemi. Niechaj się budzą narody i niech idą na dolinę Jozafata, tam bowiem siądę by je są­

dzić“ . (Joel III. 2. 12).

Ś W I A T 597

mmmm

Ą > v v..r

K u południow i od Jerozolim y wznosi się g ó ra Złych R a d ; n a szczycie jej w idać sta ry jak iś b u d y ­ n ek zw any dom em K aifasza. O d g ó ry S yonu oddzie­

lo n ą je s t ona w a zk ą lecz g łę b o k ą doliną H innom , inaczej doliną p ie k ła , G e henny zw aną, zieloną, po­

k ry tą drzew am i oliw nem i i granatam i. »R ozbiję lud te n i m iasto to t a k , ja k się rozbija g a rn e k glinia­

ny« — rz ek ł tutaj, w tej dolinie, Jerem iasz do k a ­ płanów i starszyzny, rozbijając g a r n e k , ja k i z sobą tu przyniósł. S łow a te prorocze spełniły się, Izrael został rozbity, lecz k a w a łk i jeg o nie przestały do­

tychczas jednej tw orzyć całości.

N a północno-w schodnim stoku Złych R a d leży P o le krw i (H aceldam a), kupione za trzydzieści sre ­ b rników i przeznaczone n a cm entarz dla obcych.

I dziś jeszcze pole to je st cm entarzem ; w otoczeniu skał, w śród drzew oliw nych widzim y tu g ro b y ro ­ zmaite. W pobliżu sp ostrzegam y zrujnow any g ro b o ­ w iec A n an u sa i g ro tę A postołów . Nieco dalej, ku północy, znajdujem y g łęb o k ą studnię N ehem i, czyli inaczej rezerw oar Salom ona, b ę d ą cy dziś w ruinach.

T utaj poczyna się dolina Cedrońska. N a g a i spadzista g ó ra S k o p u s, g ó rą Zgorszenia także zw ana — z po­

wodu, iż żony Salom ona bud o w ały tu ołtarze dla sw ych b o g ó w — w raz z g ó rą O liw ną, b ęd ą cą dalszym jej ciągiem , tw orzą w schodnią ścianę tej doliny. T y ­ siące n ag ro b k ó w stary c h i now ych, najw ięcej izra- elickich, ściele się u podnóża obu ty ch gór.

N a w schodniej pochyłości g ó ry Skopus, w śród sk ał i g ro t grob o w y ch , leży wieś S yloam , zam ie­

szkiw ana przez rolników przew ażnie i około stu d o ­ m ów licząca. N aprzeciw ko, poza C edronem , w dość głębokiej kotlinie, w śród m nóstw a kam ieni, znajduje się studnia P a n n y M ary i, dostarczająca w ody s a ­ dzaw ce Syloe, szesnaście m etrów długiej i sześć sze­

rokiej, otoczonej w alącem i się m uram i kam iennem i.

N a schodach prow adzących w g łąb tej kotliny spo­

ty k a m y k o b iety fellahskie i izraelickie, przychodzące tutaj czerpać w odę i k ąp a ć się. W o d a z sadzawki, nieprzyjem nym odznaczająca się sm akiem , używ aną b y w a do p ran ia i w garbarstw ie.

W pobliżu S yloam , w m iejscow ości odosobnio­

nej, istnieje od niedaw na p rzy tu łek tręd o w aty ch m u­

zułm anów . Je stto b u d y n ek parterow y, podzielony na pokoje, z k tó ry c h w każdym po kilku ty ch nieszczę­

śliw ych się mieści. D y rek to rem p rz y tu łk u je st szeik, obierany z pom iędzy trędow atych. B rud okropny, jak i tu na każdym k ro k u spotykam y, przeraża nas w sposób nie do opisania.

C hrześciański szpital tręd o w aty ch znajduje się k u zachodow i od Jerozolim y, niedaleko drogi w iodą­

cej do Jaffy, w cieniu ogrodów zielonej i pełnej św ie­

żości doliny. S zpital ten m ały, lecz czysto u trzy m y ­ wany, założony został przez m isyę protestancką. P o ­ mimo jed n ak najlepszych chęci i najgorliw szych sta­

rań tutejszego lekarza żadne środki dotychczas uży­

w ane nie są w stanie w ybaw ić ty ch biedaków od p o ­ żerającej ich choroby. K ąp iele jedynie spraw iają im pew ną ulgę. W szy scy trędow aci pochodzą ze wsi;

m ieszkańcy zaś m iast, pom im o nadzw yczajnej niehy- gieniczności otoczenia, nie dostają nigdy trądu. D la­

teg o też pom iędzy izraelitam i tręd o w aty ch nig d y się nie spotyka. W trzech m iastach wolno im tylko m ie­

szkać: w Jerozolim ie, gdzie ich jest około stu razem, w R a m le h — około czterdziestu, i w Napluzie — około pięćdziesięciu. W dzień żebrzą zw ykle u bram miasta, lecz o zachodzie słońca m uszą już być w sw ych przytułkach. W ielu z pom iędzy nich je st żonatych.

Z Jerozolim y udajem y się do B etleem .

D roga, prow adząca nas do teg o »niebardzo p o ­ dłego m iasta« , poczyna się przy bram ie Jaffajskiej, za k ręca tutaj zaraz k u południo-zachodow i i wije n a­

stępnie pośród pól zbożow ych i wzgórz drzew am i oliw nem i pokrytych. N a wysokiej rów ninie R efaim - skiej, w otoczeniu drzew oliw nych, w idnieje duży k lasztor grecki św. Eliasza. M inąw szy w zgórze sk a­

liste, osłonięte w inogradem i lasek sosnowy, docho­

dzim y do grobow ca R acheli, zbudow anego w X V I I stuleciu. T utaj m iała ona u m rze ć, w ydając na św iat Beniam ina. B iała k o p u ła osłania niew ielki ten czwo­

robok , do k tó reg o p rzylega p rz e d sio n e k , zw rócony ku zachodowi. Za czasów Mojżesza wznosiła się tu p ira m id a , a w około niej — dw anaście kam ieni n a p am iątk ę dw unastu pokoleń Izraela. Dzisiaj ani śladu ty ch kam ieni nie widać.

W stronie południow ej, na stoku jed n eg o z wzgórz, ukazuje się przed nam i m iasteczko B etleem ; na praw o, k u zachodowi — d ro g a do H e b ro n w io­

dąca. O kolice B etleem znane b y ły w czasach sta ­ rożytnych z swej urodzajności. M iasteczko to, noszące nazw ę »Dom u chleba«, po arab sk u B eitłacham (E fra ta biblijna), stanow iło rzeczywiście nieg d y ś chlebodajną oazę dla m ieszkańców Judei. O godzinę drogi od B etleem znajdow ały się sławnie ogro d y Salom ona, gdzie pośród rozkoszy rodziły się m yśli o m arności życia lu d z k ie g o , gdzie »na dyw anie miłości dla cór jerozolim skich« pieśni nad pieśniam i się tw orzyły.

P ięk n a ta miejscowość znikła zupełnie, n ag ie sk ały je d y n ą są po niej pozostałością. P ola drzew figo­

w ych i oliw nych, w znoszące się w postaci tarasów

jed n e nad drugiem i n a pochyłościach górzystych, to ­

w arzyszą nam do sam ego B etleem .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są

go uwagi do zanotowania na tem at ojca.. śle jego nie postała. To znaczy, że pragnie być pod wpływem rodzicielki, że chciałby niejako dać się jej nadal