• Nie Znaleziono Wyników

W fi nansowanie wydawnictwa angażo-waliśmy własne środki, które po opła-ceniu kosztów pracy oraz materiałów nie przynosiły zarobku, ale zwracały się i  mogliśmy za to przeżyć, a  i  kilka osób zarabiało jakieś „niezależne” pie-niądze. Poważniejszym „zastrzykiem”

gotówki, który pozwolił nam wydawać książki częściej niż raz na dwa miesiące, była pożyczka z Funduszu Wydawnictw Niezależnych. Uzyskaliśmy ją w  War-szawie od Grzegorza Boguty; odbyło

się kilka rozmów, rekomendowało mnie parę osób (na przykład Czesław Bielecki – pseudonim Maciej Poleski). Pokaza-łem wydane dotychczas samodzielnie książki i pożyczka okazała się możliwa:

dostaliśmy 100 tysięcy złotych (to była dobra roczna pensja, równowartość ty-siąca dolarów USA). Po pewnym czasie (po wydaniu kilku kolejnych tytułów) pożyczka została umorzona.

Była to bardzo istotna pomoc, gdyż dzięki temu mogliśmy utrzymać dość niskie ceny i szybciej pracować. Zwykle musiałem czekać, aż spłyną pieniądze z kolportażu, żeby móc zainwestować w następną publikację – teraz prace szły równolegle. Mogłem nawet zrealizo-wać wariacki projekt wydania książki Jerzego Kosińskiego pt. Steps po polsku

1 Mimo że wydawni-ctwo nazywało się Wol-na Spółka Wydawnicza (WSW), funkcjonowało także pod kilkoma innymi nazwami. Jak wspomina Jan Krzysztof Wasilewski, LUWR (lata 1985/1986) był akronimem słów Lublin i Wrocław – miast, w których składano i drukowano książki;

nazwa RADIATOR (1986) miała sugero-wać, że wydawnictwo działa podobnie do tego rozprowadzające-go ciepło urządzenia;

nazwa MEDIUM (1987) przypominała o pośred-niczącym charakterze wydawnictwa, KOMI-TYWA (1987) oznacza-ła dobre stosunki wśród jego członków i z czy-telnikami; słowo RESET (1988) miało przywo-dzić na myśl zaczynanie

„od nowa”, już w półle-galnym charakterze.

2 Tutaj i dalej relacja Jana Krzysztofa Wasi-lewskiego złożona w 2003 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Nieza-leżny ruch wydawniczy w Lublinie w latach

Wolna Spółka Wydawnicza

(vel Luwr, Radiator, Medium, Reset, Komitywa

1

)

Żeby prawdziwa historia była wśród ludzi

Jan Nowak (Zdzisław Je-ziorański), Wojna w ete-rze 1948-1956, [wydano]

gdzieś w Polsce 1987. Wy-dawnictwo Wolna Spół-ka Wydawnicza pojawia się na okładce także pod swoją inną (jedną z wielu) nazwą: Komitywa. Książka ze zbiorów biblioteki IPN Lublin.

we własnym tłumaczeniu. [Głównym]

tłumaczem był mój przyjaciel, angli-sta, ale cały przekład zredagowaliśmy we dwóch. Wiele polskich sformułowań znalazłem ja, czuję się więc współtłu-maczem i redaktorem. Skład (kompute-rowy! na Atari) zrobiłem dzięki pomocy Mirka Chojeckiego w paryskiej redakcji

„Kontaktu”. Przez niego też miałem zgo-dę autora, który był bardzo zadowolo-ny, że jego akces do polskiej literatury nastąpił „z podziemia”; poprosił o eg-zemplarze autorskie i wysłałem mu do Nowego Jorku kilka paczek. Było to dla nas duże wyzwanie; nie wiem, czy mu do końca sprostaliśmy, ale nie wstydzę się tej pracy. Przedstawiłem się Kosiń-skiemu, gdy odwiedził potem Lublin, i dostałem gratulacje. Ale dalszego cią-gu nie było…

*

Z drukiem była ciekawa historia; miałem zaprzyjaźnioną drukarnię we Wrocła-wiu, ale mój drukarz nie chce do dziś się ujawnić, więc nie mogę o nim opowie-dzieć. Ale „procedury” mogę zdradzić.

Przygotowywałem gotową podstawę do zdjęć – rozbierałem książkę, do-dawałem elementy grafi czne i  okład-kę, dopisywaliśmy jakieś posłowie lub wstęp, montowaliśmy wszystko w ma-kiety arkuszy drukarskich i to jechało do Wrocławia. Tam robiono blachy i dru-kowano w technice off setowej. Jechałem do Wrocławia, odbierałem to z drukarni i woziłem (taksówkami!) na spedycję ko-lejową, gdzie nadawałem do Lublina (na siebie albo na kogoś, kto się zgodził uży-czyć nazwiska i pomóc) te ciężkie paki w kartonach, wpisując w dokumentach spedycyjnych w  rubrykę „zawartość”

– „gipsol”. Nie było takiej substancji, ale nazwa miała budowlane konotacje i  brzmiała prawdopodobnie. Mimo że sokiści3 chodzili po terenach kolejowych z karabinami, nikt nie sprawdzał, co jest wewnątrz przesyłek!

Paczki wysyłane przez pocztę nale-żało pakować w obecności urzędniczki

pocztowej – a na PKP nie pytano o nic.

Często wracałem do domu tym samym pociągiem, co mój „towar”… Był pewien problem z  odbieraniem tego w  Lubli-nie. Miałem obawy, że zwracają uwagę na punkty spedycyjne, ale okazało się, że niespecjalnie. Raz czy dwa ktoś za nami jechał, ale mieliśmy taki sposób, że moja żona jechała pierwsza „czystym”

samochodem i gdyby coś się działo albo była kontrola drogowa (zawsze połączo-na z  rodzajem rewizji: „Co wieziemy, panie kierowco?”), miała udawać nie-wprawnego (albo wręcz nietrzeźwego) kierowcę. To się sprawdziło w  prakty-ce: jadący zygzakiem samochód był za-trzymywany, a drugi, pełen bibuły, mógł spokojnie ominąć niebezpieczeństwo.

Jolanta Wasilewska: Mieliśmy pod-ziemną fi rmę z  kolegą Zbyszkiem Ja-błońskim. Pracował we Wrocławiu, w  drukarni państwowej. W  nocy dru-kował tam nasze książki. My wysyłali-śmy mu przygotowane wcześniej teksty.

Tam drukował na off secie. Potem prze-syłał nam luźne kartki i my składaliśmy to w Lublinie: zszywali, oprawiali i da-waliśmy do kolportażu.

Jan Krzysztof Wasilewski: Kolporta-żem zajmowałem się sam. Miałem miej-sca, do których woziłem książki. Bardzo dobrym punktem było mieszkanie pań-stwa [Małgorzaty i Zbigniewa] Hołdów, którzy mieli bardzo wielu znajomych.

Tam można było zostawić kilkadziesiąt książek (nawet bez umawiania się) i być pewnym, że za kilka dni będzie czekała koperta z pieniędzmi, bo każdy, kto ich odwiedzi, kupi książkę. Świetnym punk-tem był (w tym samym wielkim domu przy ul. Pana Balcera 1) dom otwarty państwa [Danuty i Janusza] Winiarskich.

Tam się takie ilości ludzi przewijały, że były nawet specjalne reguły „ruchu”:

szło się do nich klatką wcześniej przez strych, a wychodziło – klatką następną (oprócz względów „konspiracyjnych”

1983-1989. Wybrane wydawnictwa książ-kowe, praca magi-sterska napisana pod kierunkiem prof. dra hab. Janusza Wrony w Zakładzie Historii Najnowszej UMCS.

Praca dostępna na stro-nie: http://tnn.pl/tekst.

php?idt=554).

3 Sokista – pracownik Służby Ochrony Kolei (SOK).

149

nr 36 (2009)

Wolna Spółka Wydawnicza

chodziło też o to, żeby nie tworzyć za-torów na schodach i w windzie). Janusz i Maryla Bazydłowie, mimo że nieustan-nie inwigilowani, też dzielnieustan-nie rozprowa-dzali nasze książki. Miałem kilka takich domów, do których mogłem wpaść bez zapowiedzi i  zostawić paczkę. Dużą pomocą służył też pan Andrzej Palu-chowski, ówczesny dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej KUL (nawet zatrudnił nas w introligatorni i o nic nie pytał).

Kolportaż odbywał się w kręgu osób zaprzyjaźnionych. Oprócz tego wysyła-łem (lub woziwysyła-łem kurierskim szlakiem wzdłuż Wisły) książki do Warszawy, w ramach współpracy z Funduszem Wy-dawnictw Niezależnych. Utrzymywałem zasadę, żeby moje książki nie wracały do Wrocławia, żeby kółko się za szybko nie zamknęło.

*

Przychody to był obieg zamknięty (poza pożyczką-dotacją z FWN) – jedna książ-ka fi nansowała drugą. Za to przeżyliśmy kilka lat, mogłem dzięki temu pracować (w bibliotece, jako introligator) na pół etatu, a  moja żona przez dłuższy czas w ogóle etatowo nie pracowała. Mogli-śmy utrzymać rodzinę (trójkę dzieci), jednocześnie nie angażując się w żadną

pracę „ideowo niemożliwą” albo byle jaką. Tak przetrwaliśmy cały stan wojen-ny (który dla mnie trwał aż do Okrągłe-go Stołu). Historia teOkrągłe-go wydawnictwa to spory kawałek mojego życia.

*

Bliżej i na dłużej byliśmy związani z Pio-trem Mordelem, który interesował się introligatorstwem. Założył w  swoim domu warsztacik introligatorski, częś-ciowo artystyczny, a  częśczęś-ciowo dla potrzeb naszego podziemnego wydaw-nictwa. Niestety miał on wpadkę, był przesłuchiwany i  aresztowany. Po tym wszystkim wyjechał do Berlina (wtedy – Zachodniego) i tam pozostał. Wyda-rzenie to nie miało dla mnie żadnych reperkusji, nawet nie zostałem wezwany.

Wiem, że dopytywano się o mnie.

Poza tym nie mogę powiedzieć, że ktoś był z nami związany na stałe, bardziej od-powiadała mi sytuacja niezależnych ze-społów – jeżeli z kimś współpracowałem, szanowałem jego inicjatywy i  pomysły, ale nie dopytywałem się, co robi. Zapra-szałem go do jednego projektu, a potem nasze drogi się rozchodziły lub pozosta-wały kontakty towarzyskie. Była to też typowa fi rma rodzinna – moja żona była równoprawną osobą w wydawnictwie.

Student czytający książ-kę. Fot. Bogusław Okup-ny dokumentacja strajku studenckiego na UMCS, grudzień 1981, Archiwum TNN.

Na następnej stronie: An-drzej Peciak, Fundusz Ini-cjatyw Społecznych, „Biule-tyn »Solidarności« Region Środkowo-Wschodni”, Lub-lin–Zamość, nr 9, 11 lipca 1989. Pismo ze zbiorów biblioteki IPN Lublin.

151

nr 36 (2009)

Zygmunt Kozicki1: Tuż po moim wyjściu z  internowania, w  listopadzie 1983 roku, przyszedł do mnie kolega Zenek z  wiadomością, że pewna oso-ba chce wyłożyć pieniądze na działal-ność podziemną, ale na pewno nie da ich na „Spotkania”. Dlatego z Wieśkiem, z którym siedziałem w Kwidzynie, po-stanowiliśmy powołać wydawnictwo Vademecum. Załatwiłem mieszkanie u kolegi, który miał domek w okolicach ul. Zemborzyckiej. Otrzymaliśmy 200 dolarów, wydaliśmy broszurę [Władi-mira] Bukowskiego pt. Pacyfi ści kon-tra pokój, antydatowaliśmy ją na rok 1981 i  żeby podejrzenia nie padły na Lublin, jako miejsce druku podaliśmy Szczecin. Drugą książkę wydrukowa-liśmy u  […] Jerzego [Lewczyńskiego]

na ul. Nałęczowskiej, zanim wykopa-liśmy dół2. Ponieważ wydawnictwo Vademecum było w  pewnym sensie powiązane ze „Spotkaniami”, a nam nie układała się współpraca z  kierownict-wem „Spotkań”, więc w  kwietniu lub maju 1986 roku w czasie rozmowy mo-jej i Wiesława Ruchlickiego z Januszem Krupskim, postanowiliśmy, że zamyka-my wydawnictwo Vademecum. Wtedy Ruchlicki związał się z Funduszem Ini-cjatyw Społecznych.

*