Halina Capała: W nielegalną działal-ność zaangażowałam się w latach 80.
Wcześniej miałam kontakt z kilkoma wydawnictwami drugoobiegowymi, jako że czasami ktoś przynosił coś do pracy [w Bibliotece Głównej UMCS],
nie mówiąc już o tak zwanych resach7, które znajdowały się w zbiorach biblio-teki, które skrzętnie podczytywaliśmy, ale w zasadzie nie byłam zaangażowana w bezpośrednią działalność. Dopiero w 1982 roku, nie pamiętam dokładnie,
4 Relacja Wojciecha Guza złożona w 2002 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).
5 Relacja Arkadiusza Kutkowskiego złożo-na w 2003 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Nieza-leżny ruch wydawniczy w Lublinie…).
6 Była to prawdopodob-nie Historia polityczna PRL wydana przez Wydawnictwo AUT 82 w 1983 roku.
7 Chodzi o zbiory zastrzeżone w biblio-tekach, udostępniane według specjalnych procedur, np. z reko-mendacją i poleceniem promotora pracy magi-sterskiej.
Zemborzyce, fot. Ma-rian Budzyński, 1971.
W Zemborzycach mieszka-ła Ewa Kurek-Lesik, która udostępniała swój dom na drukarnię. Miejsce wpad-ło w 1982 roku. Fot. ze zbiorów Miejskiej Rady Narodowej (MRN), Archi-wum TNN.
179
nr 36 (2009)
Drukarze i drukarnie
który to był miesiąc, na pewno zimowy, z polecenia mojej już nieżyjącej starszej koleżanki, przyszli młodzi ludzie, którzy szukali pomieszczenia na drukowanie wydawnictw drugoobiegowych – i chy-ba stwierdzili, że miejsce jest niezłe, bo potem po dwóch, trzech dniach przyszli i przywieźli nawet jakiś powielacz, któ-ry okazał się niesprawny. Stąd pamię-tam, że była zima, bo wywoziliśmy ten uszkodzony powielacz saneczkami do mojej teściowej, skąd później jacyś lu-dzie mieli go odebrać. Ci młodzi lulu-dzie przychodzili, trudno powiedzieć, czy codziennie, bo już dokładnie nie pamię-tam. Ja nawet nie wiedziałam wtedy, jak się nazywają i nie pytałam o to, a wręcz w momencie, kiedy przyszli, prosiłam, żeby się nie przedstawiali, wolałam jak najmniej wiedzieć. W tym czasie, na po-czątku stanu wojennego, nikt właściwie nie wiedział, czego można się spodzie-wać i czym grozi jakakolwiek wpadka.
*
Starałam się prowadzić normalne życie, czasami przychodzili do mnie znajomi.
W zasadzie, poza dwiema koleżanka-mi z pracy, nikt, absolutnie nikt nie był wtajemniczony w to, że u mnie cokol-wiek się dzieje. Czasami dochodziło do zabawnych historii, bo w lipcu, w moje imieniny, przyszły koleżanki i wywią-zało się towarzyskie spotkanie w gronie rodziny i przyjaciół. Zaczęły się śpiewy różne: Zielona wrona i tego typu pio-senki, na co jedna ze stryjenek nerwowo biegała do okna i patrzyła, czy już ktoś przyjeżdża, żeby nas zgarnąć. Ja nie mo-głam głośno mówić, żeby może jednak tego typu piosenek nie śpiewać głośno.
Na szczęście wszystko się szczęśliwie skończyło, ale wiadomo, że czasy były takie, że trzeba było uważać.
Honorata Pukos: To chyba z inicjatywy mojego męża udostępniliśmy nasz dom dla nielegalnej działalności drukarskiej.
Było to na pewno w stanie wojennym.
[…] Prawdopodobnie któryś z
działa-czy „Solidarności” wpłynął na to i po-przez kolegę z pracy zapytał męża, czy nie zgodzilibyśmy się na coś takiego.
Wtedy mieszkaliśmy w domu na Łowi-ckiej, który był jeszcze niewykończony, bo wprowadziliśmy się tam w 1980 roku.
I tak to się zaczęło. Potem właściwie nie ingerowaliśmy, była umowa między nami a panami, którzy przychodzili do nas do domu, że do nich specjalnie nie zaglądamy ani za dużo nie rozmawiamy.
Po latach wywiązała się bliższa znajo-mość czy może nawet przyjaźń.
Halina Capała: O sąsiadach niewiele wiedziałam, a to, co wiedziałam, raczej skłaniało do tego, żeby być ostrożnym.
W związku z tym po jakimś czasie jeden z tych chłopców, którzy u mnie druko-wali, pan Andrzej Gwóźdź studiujący weterynarię (było to jedyne nazwisko, które wtedy znałam), zamieszkał u mnie po to, żeby było mniej podejrzane, że do mojego domu przychodzą młodzi ludzie i że w ogóle jest jakiś ruch. Wydawało mi się, że to będzie najlepsze rozwiąza-nie, dobry pretekst, jako że w sąsiedz-twie wiele osób wynajmowało pokoje na stancje.
Honorata Pukos: Drukarze najpierw byli ulokowani w piwnicy, gdzie było
Widok na Czechów z Wie-ży Trynitarskiej, fot. Jerzy Marcinek, 1981. Na Cze-chowie znajdowała się drukarnia, która pracowała od początku stanu wojen-nego aż do roku 1989. Fot.
z Archiwum TNN.
ciemno, bo okna były pozasłaniane, żeby nikt o tym drukowaniu nie wiedział. Po-tem z piwnicy, chyba z uwagi na to, że potrzebowali więcej sprzętu, przenie-śli się na poddasze. My go jeszcze nie zagospodarowaliśmy, więc oni tam się ulokowali. Myślę, że sąsiedzi nie byli zo-rientowani, a jeśli nawet, to sąsiadów miałam porządnych, więc jakoś to się kręciło i nie było nigdy żadnej wpadki.
Halina Capała: Przez cały czas starałam się jak najmniej wiedzieć. Wiadomo, że zdarzały się wpadki, i w takiej sytuacji, gdyby mnie zatrzymali, wolałam jak naj-mniej wiedzieć, bo myślałam, że to było najbezpieczniejsze.
*
Były różne sytuacje. Kiedyś – pamiętam – przywieźli dość dużą ilość papieru.
W biały dzień. Pan się zatrzymał samo-chodem osobowym przed domem, ja wzięłam torby i – wychodząc z założe-nia, że pod latarnią najciemniej – łado-waliśmy ten papier w torby i wnosiliśmy do domu. Ja wtedy przeżyłam stres, bo w tym czasie mój brat, który pracował w Instytucie Upraw, Nawożenia i Gle-boznawstwa w Puławach, wpadł za kol-portaż i siedział tu na ul. Południowej
w Lublinie. A moja biedna mama, która jeździła z Puław do Lublina, bo strasznie to przeżywała, szła akurat w tym czasie, jak my wnosiliśmy ten papier. Szczęśli-wie ostatnie ryzy udało się wnieść, za-nim mama doszła do domu, bo myślę, że byłoby to dla niej dodatkowym ob-ciążeniem.
*
Ale szczęśliwie udało się bez żadnych wpadek. Drukowali u mnie tak do wa-kacji 1987 roku.
Honorata Pukos: Była taka historia zabawna – chociaż może nie do koń-ca. Przyjechała do mnie ciocia, sio-stra mojej mamy, ze swoim synem […].
I tak się nieszczęśliwie złożyło, że aku-rat panowie schodzili z góry, z drukar-ni, już ubraz drukar-ni, gotowi do wyjścia – bo nie wiedzieli, że mamy gości, a my też nie mieliśmy możliwości powiedzieć im, że nie jesteśmy sami w domu. Ale nic, oni wyszli normalnie, bez słowa. Mój kuzyn siedział prawie tyłem do drzwi, więc dobrze ich nie widział, ale jednak.
A my wmawialiśmy, że im się wydawało, że ktoś wychodził. W tej chwili to jest śmieszne, ale wówczas szliśmy w zapar-te, że na pewno nikt nie wychodził, że
Wnętrze podziemnej dru-karni, 1989. Fot. ze zbiorów Janusza Rucińskiego, Ar-chiwum TNN.
181
nr 36 (2009)
Drukarze i drukarnie
musiało się im wydawać… Biedny Ry-siek w końcu nie wiedział, czy rzeczy-wiście coś widział, czy nic nie widział…
To była, z drugiej strony, trochę przykra historia, bo widać nie mieliśmy wtedy do niego zaufania. Wiadomo było, że choćby kroili nas nożem, nie wolno było powiedzieć kto, co i dlaczego, nawet gdy była to rodzina […]. I tak właśnie się sta-ło, dopiero po latach, jak już mogliśmy o tym rozmawiać, to im powiedzieliśmy, co się wtedy stało i dlaczego musieliśmy przyjąć taką a nie inną postawę.
Halina Capała: Nie znałam nazwisk tych wszystkich, którzy bywali w moim domu. W zasadzie dopiero po tym okre-sie, kiedy u mnie bywali, z różnych źró-deł dowiedziałam się, jak niektórzy się nazywali. Poza panem Wojtkiem Gu-zem, który do końca u mnie bywał, przy-chodził jeszcze pan Zygmunt Kozicki.
Honorata Pukos: Drukarze, którzy do nas przychodzili, nie wprowadzili żadnych rygorów. Jeżeli chcieliśmy coś zorganizować w domu, to należało ich uprzedzić, żeby danego dnia po prostu nie przychodzili. Ale z ich strony nie było narzucone, że my nie możemy się z nikim spotykać. Raczej staraliśmy się zachować pozory normalności. […]
je-żeli oni byli, a ktoś znienacka przycho-dził, to trzeba było dać im dyskretnie do zrozumienia, że przez jakiś czas nie mogą wyjść z drukarni. Takie sytuacje też miały miejsce oczywiście.
Przychodzili głównie wieczorem.
Przeważnie w nocy siedzieli nad tym, co mieli do drukowania: były to głównie różnego rodzaju ulotki. Potem gdzieś je roznoszono, rozdawano i tak to się krę-ciło przez ładnych kilka lat.
Halina Capała: Czy ktoś musiał mi dzię-kować? Myślę, że najlepszym podzięko-waniem jest to, że mamy dziś troszeczkę inaczej. Gdy podejmuje się pewne dzia-łania, to nie oczekuje się specjalnych po-dziękowań. Byli ludzie, którzy naprawdę robili dużo, i wydaje mi się, że to oni w pierwszej kolejności powinni otrzy-mać podziękowania. Natomiast takich jak ja, ludzi dobrej woli, było dużo i mu-siało być dużo, skoro skończyło się tak, jak się skończyło – rokiem 1989.
Honrata Pukos: Nie robiliśmy tego z myślą o przyszłości, o historii, w tym sensie, że to będzie jakieś ważne wyda-rzenie historyczne. Taka była potrzeba chwili, tak to czuliśmy i rozumieliśmy.
To było normalne. I tyle. Nie robiło się tego, broń Boże, dla splendoru.
Znaczki Poczty Solidarno-ści z serii „Obywatelu wy-bieraj”. Drukowanie i sprze-daż znaczków były chętnie stosowanym zastrzykiem fi nansowym dla działalno-ści wydawniczej. Znaczki z Archiwum TNN.