Zygmunt Kozicki: Jak już złożyliśmy wszystko, trzeba było oczyścić lokal i porozrzucać bibułę. Więc we wszyst-kie skrzynki, które miałem, piwnice, do których ludzie dawali mi klucze, żebym mógł wchodzić o każdej porze dnia i nocy, porozrzucałem te nakłady […], ale jeszcze mi trochę zostało […].
Przypomniałem sobie o koledze, któ-ry na pewno [by] mi nie odmówił. [Był to] Janusz Południok, [który] mieszkał na Lubartowskiej. Pojechałem do nie-go. Kolega z samochodem zaczekał na dole, bo w samochodzie już była bibu-ła […]. Przyszedłem i zapukałem w ten sposób: puk-puk, puk-puk-puk. Otwie-rają się drzwi, patrzę: Wiesiek Knitter, kolega, z którym byłem internowany – siedzieliśmy w jednej celi – ale on tam nie mieszka. Mówię: „Co ty tu robisz?”, a on minę ma niewyraźną: „No, wejdź”.
Wszedłem, patrzę, a tam na stole sito rozłożone i chłopaki drukują. Pytam:
„Gdzie Janusz?”. „Do sklepu wyskoczył i właśnie się umówiliśmy, że jak wró-ci to trzy razy zapuka”. Ja mu mówię:
„Wiesiek, czy cię pokręciło?! Każdemu tak otwierasz, jak bibułę drukujesz? Każ-demu byś tak otworzył, kto puka?”. „Tak, ale Janusz poszedł do sklepu i mówił, że jak wróci, to trzy razy zapuka”. To ja tak zapukałem właśnie. W najbardziej tradycyjny sposób, w jaki się puka, po prostu: puk, puk, puk.
Bernard Nowak: U mnie w domu były trzy albo cztery przeszukania, które nie przyniosły chyba oczekiwanych rezulta-tów, a ich jedynym efektem było to, że zamykano mnie na 48 godzin w aresz-cie na ul. Północnej i na Narutowicza.
Zaś w Lublinie łapano troszkę osób, któ-re albo wypuszczano po 48 godzinach
– były to tak zwane zatrzymania pre-wencyjne – albo zdarzało się, że zatrzy-mywano je na dłużej. […] Jeśli chodzi o naszą drukarnię, tę na ul. Nowogródz-kiej [u Janusza Rucińskiego], tam, w ra-mach tak zwanej akcji „Posesja”, milicja podchodziła pod dom chyba dwukrot-nie. Raz, kiedy drukowaliśmy. Ale nigdy nie zeszli na dół, do piwnicy, ponieważ cała droga do piwnicy wyglądała mało zachęcająco. Niewątpliwie jednym z elementów, który wstrzymywał tych panów, były ślady obecności około dwu-nastu kotów; fetor bijący z tego miejsca był dostatecznym zabezpieczeniem i kto wie, czy nie zawdzięczamy tego, że ni-gdy nie wpadliśmy, właśnie bezimien-nym kotom.
[…] Poza nami o tej drukarni wiedzia-ły chyba dwie osoby z Regionu, nie wię-cej: osoba, która przywoziła papier i ktoś z tak zwanej „wierchuszki” podziemia.
Poza nimi, nami czterema i mamą pana Janusza nikt więcej nie wiedział o tej drukarni.
Piwnica była zapuszczona i oczy-wiście nieogrzewana, co szczególnie dawało się we znaki zimą –
siedzieli-Na sąsiedniej stronie: „So-lidarność Nauczycielska.
Biuletyn Informacyjny Pra-cowników Oświaty i Wy-chowania” nr 1, 20 paź-dziernika 1981. Ze zbiorów biblioteki IPN Lublin.
Powielacz off setowy, 1989.
Fot. ze zbiorów Janusza Rucińskiego, Archiwum TNN.
śmy ciepło ubrani, w czapkach i ręka-wiczkach. Na szczęście pani Iza, czyli mama pana Janusza, serwowała świet-ną herbatę, a co ważniejsze, doskona-łą grochówkę. Do dziś ją wspominam z rozrzewnieniem.
Wiesław Ruchlicki: Były takie sytuacje, że idąc do pracy, do drukarni, stosowa-łem metody konspiracyjne. Nie mogstosowa-łem sobie pozwolić na wpadki. Jeździłem rowerem, bo tak łatwiej uciec osobom śledzącym. Jest szybciej niż piechotą, w każdym momencie można skręcić i jechać w drugą stronę. Było mnóstwo różnych sposobów, jak ustrzec się przed wpadką – skutecznych, bo przez ten dłu-gi czas nie miałem żadnej takiej sytuacji.
Byłem z tego zadowolony, a czy to było moją zasługą, czy nieudolnością drugiej strony – to dla mnie nie ma znaczenia.
Zygmunt Kozicki: Wojtek Guz wydru-kował nam kolejny numer „Spotkań”, już nie pamiętam który – to było gdzieś na końcu Lublina, [w okolicach] końcowe-go przystanku autobusu numer 26 [Ja-kubowice Konińskie]. Zdarzyła się tam historia mrożąca krew w żyłach.
Wojtek wynajął na drukarnię budy-nek gospodarczy u jakiegoś gospoda-rza. W obejściu był dom mieszkalny, obora z tym właśnie pomieszczeniem gospodarczym [i] stodoła. Chata stała z boku, tak że od drogi można było dojść polami. Warunki były więc przyjazne, konspiracyjne.
Wojtek wydrukował tam całość [nu-meru], zabrał powielacz i powiedział, że można wchodzić, więc ja z kolegą Grześ-kiem BioliGrześ-kiem i z jego dziewczyną, obecnie żoną, Beatą, raniutko, jednym z pierwszych autobusów, pojechaliśmy składać to. Doszliśmy tam polami.
Zadrukowane kartki trzeba było zło-żyć, żeby wyszły normalne egzempla-rze. Pomieszczenie było dosyć długie, taki „tramwaj”. Długi stół, na tym stole poukładane w stosy: pierwsza, druga
strona, trzecia, czwarta, piąta, szósta i tak dwieście siedemnaście chyba stron;
tych kupek było o połowę mniej niż stron. I tak wokół stołu się szło, kart-ka do kart-kartki, kart-kartkart-ka do kart-kartki, trzeba było obejść, zebrać te wszystkie kart-ki, stuknąć, włożyć w okładki i takim zszywaczem dużym, „skrebem”19, który do półtora centymetra przebijał, ręcznie można było zszyć.
Chodziliśmy tak cały dzień. Gospo-darz powiedział jedno: „Robicie tutaj, nie wałęsajcie mi się po podwórku, ni-gdzie nie chodźcie, żeby was nikt nie wi-dział. Sąsiedzi zawsze mogą wypatrzyć obcych, nie wyłazić mi nigdzie. [Wy-gódka] jest tam w oborze [albo] można dyskretniej gdzieś w tym samym bu-dynku skorzystać”. Łaziliśmy cały dzień, już wieczór, godzina jedenasta, dwuna-sta… Gdzieś między pierwszą a drugą Grzesiek powiedział, że jest zmęczony i pójdzie do stodoły się przespać. Mó-wię: „Nie, bo gospodarz cię [tam zoba-czy]…”, ale [on] mówi: „Godzinkę, dwie, się prześpię i zdążę wrócić, zanim się pobudzą”. I poszedł.
Ja już też przysypiałem, [więc] położy-łem się pod stopołoży-łem (tam jeszcze parę ryz papieru było) i pomyślałem sobie, że już nie będę nigdzie łaził, tylko przykryłem się takimi papierami, [bo] też chciałem się troszeczkę zdrzemnąć. [Słyszałem]
jedynie szelest kartek, bo Beata była najtwardsza, jeszcze chodziła i składa-ła. Nagle słychać na podwórku straszli-we przekleństwa […], zerwałem się na równe nogi. Wpada Grzesiek przerażo-ny i blady, trzęsie się, zapala papierosa, ale nie może zapalić. „Co się stało?” [–
pytam]. […] Grzesiek jak ochłonął, to opowiedział: położył się na górze, na sianie i zasnął. Zbudziło go skrzypienie drzwi od stodoły. I ktoś się tam na dole krząta. Więc on leży i czeka, żeby wy-skoczyć, jak gość wyjdzie, żeby go tutaj nie nakrył. Nagle lecą na niego widły i wbijają mu się koło szyi. Więc struchlał po prostu, a za chwileczkę gospodarz się
19 Chodzi o zszywacz marki Skrebba. Ta niemiecka fi rma oferuje urządzenia biurowe.
189
nr 36 (2009)
Drukarze i drukarnie
gramoli na górę, bo szedł krowom siana zrzucić z tego stogu, a że z widłami cięż-ko się wspinać […] [wrzucił je najpierw].
Co gospodarz zobaczył, jak wyszedł wy-żej? Nogi faceta, któremu sterczą z szyi widły! Spadł na dół po prostu. I cisza.
Grzesiek się podniósł, zszedł […] na dół i zobaczył, że gość siedzi, za serce się trzyma i łapie oddech, jak ryba. Poklepał go, mówi: „Proszę pana, nic się nie stało”
– i uciekł. W tym momencie gospoda-rzowi puściły nerwy […]. Szczęśliwie, że skończyło się na wielkich przekleń-stwach i strachu – jego i Grześka.
Zygmunt Kozicki: Wcześniej drukar-nia była u Marka Gorlińskiego, o któ-rym mówiliśmy „Organista”, gdyż grał na organach w kościele. Gorliński miał chatę na wsi, gdzie drukowali Wiesław Haley z Tomaszem Grudniem. Dom sprzedano, ale został [w nim] jeszcze nierozkolportowany nakład; przyszła ekipa z gminy, aby dom odebrać. Jeden z urzędników zobaczył stos przykryty kocem, uchylił koc i… nic nie powie-dział. Nocą Gorliński z Haleyem przy-wieźli mi to na stancję Żukiem, cały nakład. Jacek Grzemski, który miesz-kał w tym samym domu, pomógł mi to przerzucić do kolegi na ul. Wrocławską, a potem plecakami, nocą (mróz był ok-ropny) staraliśmy się to rozrzucić w jak najwięcej miejsc. Nic wtedy nie prze-padło.
Wiktor Tomasz Grudzień: Rekord ustanowił Wiesio Haley. Przesiedział trzydzieści godzin przy Gestetnerze!
U mnie w domu. Chciał skończyć książ-kę. Pił strasznie mocną herbatę. To było jakoś tak, że musieliśmy się zaraz zwijać z domu-drukarni. Wymienialiśmy się przy maszynie. Ja poszedłem w końcu spać, bo zaczynało już świtać. A on zo-stał. Ja wstaję po południu, a on siedzi dalej, pali te papierochy (Carmeny). Cały pokój na dole, gdzie była drukarnia, za-paskudzony odrzutami. A Wiesio pali.
Pije już szóstą herbatę, taki czaj, i pali te Carmeny. Ja mówię: „Zaraz nas spalisz”.
A on: „Zobacz, która godzina. Skończy-łem książkę! Trzydzieści godzin na no-gach!”. Ale to była konieczność.
Przy tej pracy dużo się gada, poznaje się drugiego człowieka. To trochę tak, jak w wiezieniu, bo cisza, spokój i nie ma co robić, leci opera albo coś innego uspokajającego, a my gawędzimy.
Zygmunt Kozicki: W pewnym mo-mencie – to był przełom roku 1985 i 1986 – zaczął nam doskwierać brak mieszkań, bo ludzie już nie chcieli tak bardzo ryzykować. Postanowiliśmy wybudować podziemną drukarnię – w sensie dosłownym. Mój kolega, Ju-rek Lewczyński, mieszkał (może jeszcze mieszka) w domku przy ul. Nałęczow-skiej. To był taki mały domek, zrobio-ny z pustaków, w zasadzie jedna izba:
niewielki pokój, gdzie było łóżko i obok kuchenka. To była działka, a w domku on trzymał narzędzia. Dał się namówić na to, że my koło tego domku wyko-piemy dziurę, zabetonujemy, zakryje-my, zamaskujezakryje-my, zrobimy podziemne wejście z mieszkania, wentylację i tam będziemy mogli sobie drukować, ile du-sza zapragnie.
Zaczęliśmy kopać, wykopaliśmy trzy metry w dół, trzy metry wszerz, cztery wzdłuż i w tym momencie zabrakło pie-niędzy na dokończenie inwestycji. Mie-liśmy zakupiony już drut zbrojeniowy, już trzeba było opłacić ludzi, którzy ko-pali, bo jednak sporo ziemi trzeba było wykopać. Mandat też trzeba było za-płacić, bo my oczywiście nieopatrznie na skarpę tę ziemię wyrzucaliśmy. Jak lunął deszcz, to całe błoto spłynęło na Nałęczowską i stworzyliśmy zagrożenie dla ruchu. Przyszedł gliniarz i po prostu Jurkowi wlepił mandat.
Budowa stanęła. Ja, jako główny sprawca tego zamieszania, zacząłem Jurka unikać, bo myślę sobie: jak mnie spotka, to mnie obije, bo pod domem
miał trzymetrową dziurę i żeby się [do niego] dostać, musiał wchodzić po takiej skosem położonej desce.
Pewnego razu na Krakowskim Przed-mieściu trafi łem na niego i głupio się tłumaczę, że zapomniałem…, że to tak źle wyszło…, a on mówi: „Stary, nie
przejmuj się, ja tam chłodnię zrobiłem”.
On miał tam duży sad. Skoro się nie pokazywaliśmy, uznał, że sprawa jest zamknięta, zabetonował dziurę, zrobił wjazd i miał bardzo dobrą chłodnię na owoce. Tak się skończyła nasza zabawa z budowaniem podziemnej drukarni.
Ul. Nałęczowska, 1972.
Przy Nałęczowskiej, na działce Jerzego Lewczyń-skiego miała powstać pod-ziemna (dosłownie!) dru-karnia. Pomysł zarzucono we wstępnej fazie budowy, a właściciel działki wykoń-czył wykopaną dziurę jako chłodnię na owoce. Fot.
ze zbiorów Miejskiej Rady Narodowej (MRN), Archi-wum TNN.
191
nr 36 (2009)
Wiktor Tomasz Grudzień: Pierwszą maszyną, do której miałem dostęp, był Cyklos wyniesiony z ZSyP-u1 z „Chatki Żaka” przez pana Krzysztofa Borowca.
Ten Cyklos został zupełnie wyeksploa-towany w służbie „Informatora”. Po nim następuje era Gestetnera. Wiesiek Ha-ley dostał go od Benka Nowaka. To była maszyna niemiecka z nielegalnego prze-rzutu z Zachodu, bardzo przyzwoita.
Zmarła w służbie „Spotkań”.
Problem z tymi maszynami był taki, że fachowa obsługa była niefachowa w du-żym stopniu.
*
Jeżeli chodzi o powielacz, jest to tech-nika maszyny obrotowej. Na normalnej maszynie do pisania pisze się tekst-ma-trycę, która potem jest naciągana na wa-łek. Następnie na ten wałek i na matrycę idzie z podajnika farba; czysta kartka papieru wchodzi między dwa wałki i tak powstaje wydruk. To jest techni-ka powielaczowa, do której potrzebne są matryce, które mają wgłębione, wklę-słe litery.
Drugą techniką, która przyszła po tej, była maszyna off setowa. Off set jest to technika wydruku wypukłego, potrze-buje na początek diapozytywów2, któ-re są nanoszone na blachy. Na blasze są wypukłości w postaci liter. Naciąga się to na jeden wał. Potem on dosta-je z podajnika farbę na te wypukłości.
Wał przenosi tekst na drugi gumowy wał i ten dopiero, łapiąc kartkę między trzeci wał i siebie, dokonuje wydruku.
Pomiędzy tymi dwoma maszynami jest jeszcze różnica w podajniku farby i dajniku papieru. W powielaczach po-dajniki farby były zazwyczaj tłokowe,