• Nie Znaleziono Wyników

Ulica w Świdniku. Świdnik był jedną z wielu miej-scowości objętych siatką kolportażu drukowanej w Lublinie „bibuły”. Zdjęcie ze Zjazdu NSZZ „Solidar-ność” w Świdniku, fot. Jan Trembecki, 1981. Ze zbio-rów „Kuriera Lubelskiego”, Archiwum TNN.

tyn Informacyjny NSZZ »Solidarność«

Regionu Środkowo-Wschodniego”, „In-formator »Solidarność« Region Środ-kowo-Wschodni”, oprócz tego biuletyn

„Solidarność Nauczycielska”. […] Do tego dochodziły także wydawnictwa książkowe drugiego obiegu z całej Pol-ski lub nawet z zagranicy.

Wiktor Tomasz Grudzień: W początko-wym okresie stanu wojennego atmosfera społeczna była nader gorąca. Poczucie krzywdy, że odebrano ludziom coś waż-nego, było tak silne, że można było łatwo podzielić ludzi na tych „swoich” i [na]

„ich”. Swoi to byli ci, którzy w jakiś spo-sób przeciwstawiali się władzy, jakoś się buntowali. W  tamtym czasie było to dosyć powszechne […]. Wtedy także bardzo łatwo zawierało się znajomości i grupowało się tych ludzi podobnie my-ślących. Wystarczyło jedno polecenie od znajomego i  człowiek ufał komuś bez zastrzeżeń. I  tak powstawały skrzyn-ki. Oczywiście, wobec groźby areszto-wania, odsiadki, były dylematy, czy to robić, czy nie. Ale w okresie początko-wym, kiedy nawiązały się te wszystkie znajomości, kontakty, zapał był jesz-cze powszechny. Wtedy pracowało się zdecydowanie lepiej i łatwiej, pomimo większej kontroli policyjnej. Stan wojen-ny pociągał za sobą różne ograniczenia ze strony władzy, ale w miarę jak

ograni-czenia znikały, znikał i zapał w ludziach do działalności opozycyjnej. Po prostu zaczynali odchodzić.

Już w połowie lat 80. zaczęło się robić dosyć smutno, bo wielu znajomych re-zygnowało, kończyło studia, wyjeżdżało.

Kontakty z czasem zamierały. Następo-wała tak zwana normalizacja. Najsmut-niejsze były lata 1985 i 1986. Dopiero po 1987 roku zaczęliśmy znowu mieć no-wych ludzi. Już nie „kisiliśmy się” w tym samym środowisku, pokazały się nowe twarze – byli to młodsi koledzy, którzy wtedy dokooptowali.

Jeśli chodzi o  sposób dostarczania książek do skrzynek, to duży prob-lem stanowił najzwyczajniej transport.

Jak „Rumcajs” do mnie raz przyjechał i  przywiózł takie dwa-trzy nesesery z książkami, to pobiegłem do jego Wart-burga i próbowałem pomóc mu nosić.

Już samo to było niezłym wysiłkiem.

Tym bardziej, że on do wielkoludów nie należy. To były spore ilości, a papier lekki nie jest. Wiesio Haley uszył so-bie piękny worek, taki żeglarski, z ma-teriału skóropodobnego. Mógł do niego władować kilkanaście ryz. I on to nosił!

I to jakoś tak z wdziękiem. Bezustannie mieliśmy urwane uchwyty w  torbach.

Pod koniec lat 80. czy na początku 90.

nie miałem się kompletnie w co zapa-kować. Plecak porwany, stelaż wyłaził z uchwytów, bo już tak dostał za swoje, a wszystkie torby miały dosłownie po-obrywane uszy. Bo trochę to ważyło.

A trzeba było nosić w jedną stronę książ-ki, w drugą natomiast łapało się papier.

Czasami z  upodobaniem korzystałem z taksówek. Niekiedy był zwrot kosztów.

Zwykle nie. Ale w  tym początkowym okresie w ogóle się o tym nie myślało.

Koledzy wozili autobusami MPK, PKS-em te plecaki wyładowane tak dziwnie „kwadratowo”, które upychało się po bokach jakimiś gazetami, żeby wyglądały mniej ciekawie. […] Bywały kontrole w pociągach, ale mimo wszyst-ko jawszyst-koś to istniało, kręciło się. Bywały Autobus na ul.

Krochmal-nej, fot. Marian Budzyński, 1971. Niewielu kolporte-rów miało własne samo-chody – autobusy i pociągi był najbardziej popular-nymi środkami transportu

„bibuły”. Fot. ze zbiorów Miejskiej Rady Narodowej (MRN), Archiwum TNN.

Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).

3 Relacja Franciszka Bukaja złożona w 2003 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).

205

nr 36 (2009)

Trud kolporterów

od czasu do czasu jakieś wpadki, ale ni-gdy zastraszające. I nie miało to więk-szego wpływu na naszą działalność polegającą na tym, żeby wyedukować nasze kochane społeczeństwo przed od-zyskaniem niepodległości.

Każda skrzynka miała swoich następ-nych odbiorców po kilkadziesiąt sztuk.

Następnie ludzie brali po kilka egzem-plarzy i tak dalej. Zastanawialiśmy się czasami, o kim można już powiedzieć, że jest w strukturze podziemia. Od cze-go to się zaczyna. Czy człowiek, który rozprowadza 10 egzemplarzy, już jest w strukturze czy jeszcze nie. Doszliśmy do wniosku, że te 10 egzemplarzy to jest właśnie minimum. Z  400 „Infor-matorów”, które otrzymywałem, ludzie brali od 50 do 180 egzemplarzy. Ci, co brali 180, oczywiście nie rozdali tego sami, tylko dawali dalej. […] Więc je-żeli ode mnie odbierało 5-6 osób, to od każdej z nich następne 4-5. I tak to schodziło coraz niżej. Potem ktoś brał 10 i  rozdawał po pokojach czy to na uczelni, czy u  siebie w  pracy. No i  ci właściwie mieli najgorszą pracę, po-nieważ najłatwiej było ich namierzyć.

[…] Chociaż wielcy hurtownicy, jak na przykład pan Wasilewski, mieli z kolei trudności w ukryciu tych wielkich ilo-ści, które przewozili. Oni już nie mogli się wytłumaczyć, że znaleźli w toalecie i idą odnieść czy to na milicję, czy do Podstawowej Organizacji Partyjnej, jak zawsze tłumaczył się ktoś przyłapany z kilkoma egzemplarzami.

Piotr Kozicki: Do Krakowa woziłem […] bibułę i numer [„Spotkań”] przygo-towany do adiustacji, korekty czy też po-prawki. Wsiadałem w bardzo powolny pociąg nocny. Przyjeżdżałem tam nad ranem i skoro świt szedłem w umówione miejsce, gdzie zostawiałem bibułę oraz brałem od nich to, co było przygoto-wane. Często dostawałem materiały od Janusza Krupskiego. Trzeba było nie-zwykle uważać i  tak się prześlizgnąć,

aby nie zwrócić na siebie uwagi częstych patroli policyjnych.

Oprócz „Spotkań” [w] kolportażu były dziesiątki innych tytułów prasy czy książek. Wtedy jednymi z bardziej popularnych wydawnictw były Krąg czy NOWa, później też pojawiły się publika-cje Solidarności Walczącej. Rozwoziłem w zasadzie wszystko, co było dostępne.

Jeździłem po bibułę także do Warszawy.

Utworzyłem swoje kanały dystrybucji i miałem także kilku większych odbior-ców – paru kolegów na studiach – jed-nego z  Gdańska: Piotra Adamowicza, obecnego korespondenta „Rzeczpo-spolitej”. On brał od nas między innymi

„Spotkania” i woził do Gdańska, a przy-woził „Bratniaka” czy inne rzeczy, które akurat wychodziły.

Do stolicy duże ilości brał ode mnie Grzesio Sieczkowski.

Miałem też sporo mniejszych odbior-ców – głównie w środowiskach akade-mickich – którzy brali po kilkadziesiąt sztuk: asystentów na UMCS, ludzi zwią-zanych z KUL-em, jak również ludzi ze środowiska robotniczego. Był moment, że sprzedawałem nawet od 500-600 do 1000 egzemplarzy różnych pozycji.

Student czytający „bibu-łę”. Fot. Bogusław Okup-ny. Dokumentacja straj-ków studenckich na UMCS, grudzień 1981. Ze zbiorów Bogusława Okupnego, Ar-chiwum TNN.

Franciszek Bujak4: W latach 1983-1985 byłem hurtowym kolporterem. Jeden transport to około 100-150 kilogramów papieru spakowanego w paczki, z odli-czoną ilością egzemplarzy i  zaznaczo-nym adresatem.

Było kilka stałych punktów odbioru:

Fabryka Samochodów Ciężarowych, Fa-bryka Maszyn Rolniczych, KUL, UMCS, Lubelskie Zakłady Naprawy Samo-chodów, Herbapol, Kraśnik, Zamość, Chełm, Tomaszów Lubelski. Dostarcza-łem „towar” do mieszkań prywatnych, wyjątkowo umawiałem się z  odbiorcą

„na mieście”.

Z  dostawcą spotykałem się na umó-wionym miejscu, przeładowywaliśmy

„towar” z samochodu do samochodu, od-jeżdżałem, przeglądałem adresy i wyzna-czałem sobie trasę. Raz tylko odbierałem

„towar” wprost z drukarni, kiedy mojemu dostawcy zepsuł się samochód. Osobą, z którą miałem bezpośredni kontakt, był redaktor naczelny „Informatora”; jeśli coś wypadało, to od niego dostawałem infor-mację, skąd mam odebrać „towar”. Drugą osobą był dostawca z  drukarni – czło-wiek, który przywoził towar na umówio-ne miejsce. Tylko z tymi dwiema osobami się kontaktowałem.

„Informator” wychodził dosyć regu-larnie, co tydzień, najczęściej w ponie-działek, i kolportaż zajmował mi jeden wieczór. Moim zadaniem było

dostar-czyć „towar”, odebrać pieniądze za po-przednią dostawę i przekazać je wyżej.

Ja nikogo nie rozliczałem i mnie też nikt nie rozliczał, obowiązywała zasada peł-nego zaufania, że nikt nikogo nie oszuka.

Finanse nie były w żaden sposób księ-gowane. Odbierałem też dobrowolne datki na NSZZ „Solidarność”. Problem pojawiał się wówczas, kiedy skrzynka była zamknięta, ktoś nie odebrał „towa-ru”. Musiałem to do następnego spotka-nia jakoś przechować. Jeśli jakaś partia

„towaru” nie została rozprowadzona w ogóle, na przykład skrzynka była nie-czynna, oddawałem z powrotem do cen-trali. Nie mogłem tego trzymać w domu, więc miałem skrytki u  znajomych „na mieście”, w miejscu pracy.

Wiktor Tomasz Grudzień: Roznieść po Lublinie 400 egzemplarzy „Informatora”

to naprawdę sporo biegania. Oczywiście nie biegałem sam. Miałem pomocników.

Tadzio Kosiński i dziewczyny, jak Anka Rzepniewska, nieżyjąca moja żona Łucja Kwiatkowska czy Majka Żytniak, tutaj z UMCS. Dopiero potem przyszedł rok 1982 i  kontakt z  Wieśkiem Haleyem.

Bardzo mi imponowała rola podziemne-go drukarza. Poza tym rozumiałem wagę edukowania społeczeństwa. Trzeba było złamać monopol informacyjny władzy, używając wszelkich sposobów, dzia-łać jak najlepiej i jak najwięcej. Miałem spore możliwości, ponieważ posiada-łem samochód (tarpana) i dom w cichej dzielnicy. Co prawda na pierwszym pię-trze mieszkał były kapitan UB, niejaki Cieślik, […] już na emeryturze będący.

No ale się, stary dureń, nigdy nie zorien-tował. Skończyłem z  kolportażem na dużą skalę dopiero w 1987 roku, z dużą przyjemnością zresztą, ponieważ już zrobiło się nieprzyjemnie. Przychodzi-ły książki, więc trzeba było z nimi biegać.

Zaczęły mnie denerwować rozliczenia, tym bardziej, że coraz więcej musiałem dokładać ze swojej kieszeni. Było coraz więcej ludzi i  jak to przy pieniądzach

4 Relacja Franciszka Bukaja złożona w 2003 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).

Drogowskaz na rondzie na placu Łokietka, 1973. Lu-belscy kolporterzy rozpro-wadzali książki i czasopis-ma także w innych mia-stach Polskich (np. w War-szawie, Krakowie), przy-wożąc z powrotem wy-dane tam publikacje. Fot.

ze zbiorów Miejskiej Rady Narodowej (MRN), Archi-wum TNN.

207

nr 36 (2009)

Trud kolporterów

bywa… Jak się pojawiły pieniądze, to i pojawiły się problemy z rozliczaniem się. I mnie to zawsze irytowało. Dlate-go z przyjemnością dałem sobie spokój z  kolportażem, gdy na początku 1987 roku przyszedł off set.

Marek Gorliński5: […] rozprowadza-łem „Informator” „Solidarności”, który brałem z punktu kontaktowego u Marka Łosia, a z bibułą jeździłem do Wrocła-wia, Katowic, Krakowa, a najczęściej do Warszawy. W Warszawie miałem kon-takt z wydawnictwem, gdzie my wozi-liśmy swoją bibułę i przywoziwozi-liśmy od nich na wymianę.

Wiktor Tomasz Grudzień: W  tym okresie przy rozprowadzaniu bibu-ły współpracowali ze mną tacy ludzie jak Tadzio Kosiński, pan Mieczysław Woźniak, robotnik z FSC, który zmarł w latach 80. (potem poświęcono mu je-den z  numerów „Informatora”, pisząc, że wydała go drukarnia imienia „Siwe-go”, ponieważ on miał taki pseudonim).

Poza tym przekazywałem bibułę jeszcze Pawłowi Bryłowskiemu i  Joannie Bo-rys, a ona to rozprowadzała wśród stu-dentów UMCS. Był też Andrzej Miskur, który to woził do Chełma, a częściowo dawał na KUL. Te 400-500 egzempla-rzy spokojnie się rozprowadzało. Do naszych obowiązków należało nie tyl-ko dostarczenie, ale również odbieranie w zamian papieru i pieniędzy. Te wszyst-kie wpłaty były potwierdzane z kolei pod pseudonimami w następnych edycjach

„Informatora”.

Piotr Kozicki: Kolportowałem także ulotki, aczkolwiek w  mniejszym stop-niu, bo sam nie brałem udziału w żad-nych demonstracjach. Obowiązywała taka zasada, że ci, którzy zajmowali się wydawnictwem, nie mogli ryzykować, uczestnicząc w  demonstracjach, gdzie było większe ryzyko zostania złapanym przez UB. Lepiej było unikać takich

sy-tuacji i niepotrzebnie nie narażać siebie i innych.

Wiktor Tomasz Grudzień: Zatem w  kwestii moich podziemnych zajęć, większość czasu to był kolportaż, poza tym akcje ulotkowe, manifestacje. Bo jak już ulotkowałem miasto – rzucaliśmy te ulotki z kolegami – to poczuwałem się do moralnego obowiązku uczestnictwa w tych manifestacjach, na które wzywa-no ludzi: uczestniczyłem w dwudziestu sześciu.

Mieliśmy jeszcze różne inne pomy-sły. Pamiętam, jak to z Krzysiem, moim braciszkiem, i  Jasiem Pleszczyńskim doszliśmy do wniosku, że trzeba

wy-5 Relacja Marka Gorliń-skiego złożona w 2002 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).

Ulotka z okresu stanu wo-jennego. Rozprowadza-nie druków ulotnych także należało do zadań kolpor-terów. Ulotka ze zbiorów Norberta Wojciechowskie-go, Archiwum TNN.

wiesić fl agę „Solidarności” nad Lubli-nem. Chcieliśmy do tego użyć balonu meteorologicznego naładowanego wo-dorem z  doczepioną na listewce fl agą

„Solidarności”. Najpierw próbowaliśmy wypuścić go z  cmentarza na Lipowej.

Oczywiście poplątał się nam w  gałę-ziach, poleciał gdzieś i nikt nie zauwa-żył. […] Druga próba była na Górkach [Czechowskich]. Wszystko szło idealnie.

Ściągnęliśmy pięknie [balon], chcieli-śmy umocować gdzieś w koronie drzewa i niech sobie szukają. Ale żyłka była za słaba. Urwał się i poleciał.

W ten sposób staraliśmy się urozmai-cać sobie życie, bo jednak ta praca w kol-portażu czy przy drukowaniu była dosyć nudna i żmudna. Owszem, poznawałem masę ciekawych ludzi. To na pewno.

Piotr Kozicki: Na Kalinie miałem taką swoją skrzynkę, gdzie zawoziłem bibułę, którą miałem do dystrybucji. Przecho-wywałem ją w  jednym z  mieszkań na ul. Jedności Robotniczej, u ludzi, którzy byli zwykłymi, prostymi robotnikami, ale zaangażowanymi oczywiście w ruch wydawniczy i  służyli swoim mieszka-niem, narażając również siebie. Nazywa-li się Bogdańscy, o ile dobrze pamiętam, potem jednak straciłem z nimi kontakt i nie utrzymuję go także w tej chwili.

Wiktor Tomasz Grudzień: Przez moją skrzynkę można było sprzedać,

rozpro-wadzić około 140 egzemplarzy [ksią-żek], od 80 do 140, w zależności od tego, czy były to tytuły bardziej poczytne, czy mniej. Potem zaczynał się problem fi -nansowy, odzyskanie tego, co się wło-żyło. Ci, którzy wydawali, chcieli mieć przynajmniej refundowane pieniądze, które włożyli. Największą liczbę książek wziąłem chyba od Arka Kutkowskiego.

To było chyba 200 egzemplarzy, które wziąłem i rozprowadziłem.

Andrzej Peciak6: Kolportaż był dość łatwy, każdy z  nas miał jakieś kontak-ty. Wystarczyło mieć pięć kontaktów i wrzucić po 50 egzemplarzy. Ja często, wbrew oczywistym zasadom konspi-racji, woziłem książki FIS-u, jeżdżąc z  wykładami lubelskiej Wszechnicy Związkowej do Świdnika, Opola, Pu-ław czy Stalowej Woli. [Ponieważ] Pa-weł [Bryłowski?] oprócz tego robił duże przerzuty do Warszawy, to 800 czy 1000 egzemplarzy książki nie stanowiło prob-lemu. Czasami okazywało się, że zrobili-śmy zbyt mało. Dodruków nie robilizrobili-śmy.

Każdy z nas brał książki i znaczki i raz w miesiącu rozliczaliśmy się. Wtedy były pieniądze na inwestycje.

Wiktor Tomasz Grudzień: Czasami musiałem kogoś zastępować, a  jak ja wyjeżdżałem, ktoś zastępował mnie.

Przechodziłem i  obsługiwałem inne skrzynki, D3 czy D4. D3 chyba najczęś-ciej. Tu dochodził fakt, że ja tych ludzi nie znałem. Zaczęły się więc na przykład sygnały w oknach. Zwłaszcza pamiętam Pawła Bryłowskiego z kaktusem, ciągle go przesuwał po oknie swojego miesz-kania. Już nie pamiętam, czy miał być w  lewo przesunięty, gdy można było wejść, czy w prawo. Były też hasła, na wypadek gdy się nie znało kogoś. Nie-które były afektacyjne, nieNie-które bar-dzo romantyczne, niektóre dowcipne.

Wszystko zależało od tego, kto je wy-myślał. Takie afektacyjne to na przykład

„Zdrowie dla Spartan!”. Takie bardziej

6 Relacja Andrzeja Peciaka złożona w 2002 roku (Ewa Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lubli-nie…).

Kartka z wypisanym od-ręcznie miejscem spot-kania. Przekazywanie

„bibuły” musiało odby-wać się w specyfi cznych miejscach – jednocześnie publicznych i dyskretnych.

Ze zbiorów biblioteki IPN Lublin.