• Nie Znaleziono Wyników

Cena dziedzictwa – problem opłat za zwiedzanie walorów kultury

W dokumencie turystyki kulturowej w Polsce (Stron 25-30)

Mówiąc o kulturowych produktach turystycznych, milcząco zakłada się, że mają one swoją cenę. Zgodnie z zasadami rynkowymi, im dobro rzadsze, tym cena wyższa. W tym kontekście rodzi się szereg pytań:

Jak powinna wyglądać polityka cenowa zarządzających atrakcjami dziedzictwa? Jak znaleźć "złoty środek" między koniecznością domknięcia budżetu a ustaleniem ceny zaporowej? Czy jest moralnie dopuszczalne ograniczanie dostępu uboższej części społeczeństwa do narodowego dziedzictwa przez celowe zawyżanie ceny? (usprawiedliwiane często potrzebą wyjątkowej ochrony). Wreszcie, na jakim poziomie (subiektywnie i obiektywnie) kształtują się ceny biletów wstępu do instytucji kultury w Polsce? Czy są prawdziwe powody do narzekania?

Rzeczywiście, wbrew rozmaitym zwolennikom darmowego dostępu do dóbr kultury, należy zgodzić się z opinią, że muszą one kosztować, konsekwentnie pobieranie opłat za wstęp jest w nich jest praktyką stosowaną powszechnie w skali globalnej [Nowacki 2009b, s. 204] w wyjątki są stosunkowo nieliczne.

Jest tak po pierwsze dlatego, że ich zachowanie kosztuje stale i niemało, i by zapewnić ich dalsze utrzymanie te koszty muszą zostać pokryte.

W odniesieniu do kolekcji i obiektów prywatnych, udostępnianych turystom nie ma wątpliwości co do prawa właścicieli do ustalania takich opłat nawet w dużej wysokości, jako że bezpośrednio utrzymują oni te dobra, a dodatkowo „dzielą się nimi” z nieznajomymi sobie ludźmi. Jednak także w wypadku państwa i innych właścicieli publicznych na różnych szczeblach (opłaconych przez obywatela za pośrednictwem podatku i budżetu) nie powinno to być poddawane w wątpliwość. Wszak obywatele dopłacają także do różnych innych sfer utrzymywanej już przez państwo infrastruktury lub realizowanych przez nie zadań: w postaci opłat skarbowych przy procedurach administracyjnych, opłat sądowych, dopłat przy leczeniu, nawet składek społecznych przy różnych przedsięwzięciach służących lokalnym społecznościom, i jest tak nie tylko w Polsce. Dlaczego więc nie miałoby racji bytu dopłacanie przez podatnika do dóbr kulturalnych, zresztą nie przymusowe, lecz realizowane tylko wówczas, gdy ktoś chce konkretnie

z nich skorzystać, tak samo jak w przypadku wyżej wymienionych świadczeń.

Co do polityki owych opłat „za kulturę” czy „(d)opłat do kultury”, to podstawowym pytaniem jest, czy na pewno powinny one mieć jednolitą strukturę? Przy czym nie chodzi w pierwszym rzędzie o jednolite traktowanie konsumentów w zakresie cen, bo praktyka zdecydowanie taka nie jest i być nie powinna. Jeśli bowiem nawet wszyscy płacą tyle samo, to … nie płacą tyle samo. Gdy jeden wydaje na wstęp do muzeum czy historycznej budowli np. 1% swojego miesięcznego dochodu (co już przy kilkunastu złotych jest faktem dla znaczącej części społeczeństwa), dla drugiego nie jest to nawet tyle ile codziennie daje dziecku na drobne przyjemności. Nie da się oczywiście ustalić taryfy klasowej, można jednak oczywiście przyjąć, że dzieci i uczniowie szkół prymarnych i sekundarnych (w naszych realiach podstawowej i gimnazjum) mają prawo płacić niewiele, bo nie posiadają własnych dochodów (co zawsze jest prawdą) i że do ulgi upoważnione są grupy zorganizowane, jako że po pierwsze statystycznie nie składają się z najzamożniejszych, po drugie angażują mniej wysiłku personelu i kosztów (jak oświetlenie ekspozycji, otwieranie i zamykanie niektórych obiektów, obsługa) niż ta sama liczba osób zwiedzająca obiekt osobno. Także osoby należące do grup, w których przypadku zachęta cenowa mogła by być traktowana jako pośrednia inwestycja w promocję obiektu, wydarzenia lub dzieła (np. studiujący nauki o kulturze, nauki pedagogiczne czy turystykę albo nauczyciele, przewodnicy i piloci turystyczni (potencjalni multiplikatorzy popytu na dane dobro), zasługują już choćby z uwagi na popularyzację obiektu i jego kolekcji na specjalne względy. Natomiast już odpowiedź na pytanie, czy emeryt ma mieć zniżkę tylko dlatego, że ma mniejsze dochody, nie jest już tak oczywista (w Polsce znaczna część emerytów ma dochody większe niż większość młodych pracujących), praktyka ta wydaje się pozostałością poprzedniego systemu, z pomocą takich rozwiązań kreującego się na prosocjalny, kosztem instytucji kultury.

Zapewne w tej kwestii poszczególnym obiektom należałoby pozostawić pełną swobodę decyzji, którą podjęłyby zgodnie z własnym interesem ekonomicznym. Jest on kształtowany przez czynniki od nich niezależne lub tylko w części zależne, jak sytuacja polityczno-ekonomiczna, element konkurencji rynkowej czy potrzeby zwiedzających i stopień ich zaspokojenia w danym obiekcie [Nowacki 2009b, s. 205n]. Poddając zapytaniu sens jednolitej strategii cenowej warto mieć jednak także na uwadze konkretne

cele, jakie stawiają sobie włodarze danego obiektu. Te są przecież różne, nawet w przypadku obiektów podobnego typu. Jedni koncentrują się na edukacji przez konfrontację z historią, drudzy na zachowaniu obiektu - pomnika dla potomności, inni na aktywnej koncentracji (lokalnego) życia kulturalnego wokół obiektu, jeszcze inni chcą przekazać swoim gościom konkretną ideę (np. pokoju, tolerancji) lub umożliwić przeżyciowe spotkanie z np. oryginalnym sposobem życia istniejących grup społecznych lub z unikalnymi elementami biografii bohatera wspominanego w jego rodzinnym domu-muzeum. W każdym przypadku będzie można zrealizować własne koncepcje stymulacji potoku zwiedzających m.in. także z pomocą kształtowania cen za wstęp lub uczestnictwo, preferując przy tym szczególnie grupy zwiedzających, najbardziej odpowiadające owemu założonemu celowi. Wspomniane w pytaniu zawyżanie ceny w dłuższej perspektywie zapewne nie będzie miało miejsca, jako że działanie kontrproduktywne z ekonomicznego punktu widzenia, natomiast należy oczekiwać częstego stosowania przeciwnej praktyki: jej obniżania w celu stymulowania oczekiwanych wyników, tak w zakresie liczby odwiedzin czy profilu zwiedzających, jak i dochodu.

Do sterowania potokiem zwiedzających w szczególnie atrakcyjnych obiektach, zwłaszcza, gdy są one jednocześnie wyjątkowo cenne, obok stymulatora ceny używa się dodatkowo elementu preferowanego czasu zwiedzania. W takich miejscach w godzinach mniej atrakcyjnych dla zwiedzających ceny są niższe (czasem bardzo znacznie), aby zachęcić do zwiedzania właśnie wtedy, co pozwoli uniknąć dyskomfortu kolejek lub szkodliwej dla dzieł sztuki kondensacji wody, wydzielanej w oddechu setek turystów [Pawlicz 2012, s. 12-14].

W podobnym trybie można także rozwiązać problem uboższych amatorów dziedzictwa kultury:

Przykład: klient mniej zamożny i chcący zwiedzić atrakcyjne muzeum (np. Zamek w Malborku, Kopalnię w Wieliczce) będzie musiał wstać o szóstej trzydzieści, ale za to od wpół do ósmej do wpół do dziesiątej zobaczy zamek/kopalnię za połowę ceny (np. 14 złotych). Zamożny ma „lepiej”, ale drożej: zobaczy to samo wtedy, kiedy ma na to ochotę, ale zapłaci za to 40 zł za najlepszy czas (na przykład od 11-tej do 15-tej). Także średnio zamożny zwiedzający nieco się dostosuje i przykładowo w godzinach 10-11 lub 15-17

zapłaci 26-28 zł, skoro na tyle go stać. Takie wahania cen odbijają w mikroskali ich wysokości sezonowe, stosowane w innych typach atrakcji.

Przyglądając się polskich cenom i ich zróżnicowaniu można wnioskować, że sytuacja nie jest krytyczna. Zaledwie kilka obiektów najwyższej klasy, dobrze znanych zagranicznym biurom podróży stosuje ceny powyżej 30 złotych. Prym wiodą Wieliczka i Malbork oraz Wawel, na którym, chcąc zobaczyć choćby to, co najważniejsze trzeba opłacać się dwóm właścicielom: państwu i Kościołowi (niemożność porozumienia się i zastosowania wspólnej sprzedaży w takim miejscu-wizytówce polskiej turystyki zakrawa na skandal i mówi o naszym kraju jako jej destynacji nierzadko więcej niż miejsca i zbiory, hotele i drogi). Na tle Europy polskie ceny nie są wygórowane. Jak dotychczas zarządcy większości najcenniejszych obiektów narodowego dziedzictwa stosują ulgi dla uczniów. Pozostałe polskie muzea i obiekty zabytkowe wydaja się wręcz tanie nawet w porównaniu z sąsiadami z tzw.

nowej Unii (wystarczy porównać ceny z np. Wrocławia i Czeskich Budziejowic albo Lublina i węgierskiego Gyor). W obiektach położonych w małych miejscowościach ceny nawet zadziwiają swoją niską wysokością, jednak nader często wydaje jest ona usprawiedliwiona jakością zbiorów, niechlujną ekspozycją i już niemal przysłowiową (rzekomo PRL-owską, lecz niestety wciąż zbyt często spotykaną) bezczelnością personelu w stosunku do zwiedzających. Dopiero gruntowna przebudowa zbiorów i ich atrakcyjna ekspozycja usprawiedliwiałyby podnoszenie cen wstępu w takich obiektach, bez tego byłby to tylko dodatkowy -prócz wymienionych - czynnik odstraszający od ich zwiedzania.

Skoro już mowa o mizernej ilości i jakości zbiorów w małych placówkach, nieco wychodząc poza zakres wyznaczony pytaniem, warto w tym miejscu poruszyć jeszcze jeden problem Choć zdefiniowana ustawowo nazwa

„muzeum” powinna być chroniona prawem, podobnie jak nazwa „hotel”, funkcjonują w naszym kraju setki „muzeów”, nie będących muzeami bo nie spełniają należycie ani funkcji chronienia zbiorów, ani ich prawidłowej klasyfikacji, katalogowania i opisu, ani eksponowania, ani wreszcie (to już w żadnym wypadku) badań naukowych. Znaczna część owych placówek

„paramuzealnych” skoncentrowana jest dość gęsto nawet po trzy, cztery na terenie jednego powiatu, który je wszystkie utrzymuje lub przynajmniej dotuje. Odwiedzających bywa po kilka tysięcy w skali roku, w skrajnych przypadkach liczeni są oni w setkach. Czy nie lepiej przeznaczyć aktualne

nakłady na zakup lub budowę jednego odpowiedniego budynku (sprzedając dotychczasowe siedziby), urządzenie kilku stałych wystaw obejmujących wszystkie dotąd rozproszone zbiory, a przy tym spełniających współczesne standardy: przygotowanych nowocześnie, opisanych fachowo, i przeznaczyć regularną sumę na promocję takiego wspólnego obiektu, realizowaną przez fachowców lub powierzona zewnętrznemu podmiotowi, specjalizującemu się w promocji kultury? Można oczywiście przyjąć, że patriotyzm lokalny każdego miasteczka, wzajemne swary i zaszłości, a także miejsce pracy krewnych i znajomych miejscowych decydentów mają swoje znaczenie: im mniejsza miejscowość, tym ono większe, choć najczęściej wpływ tych ostatnich czynników trudno udowodnić. Jednak lokalne pseudo-muzeum nie może spodziewać się zwiększonego napływu zainteresowanych, natomiast w tym większym, nowoczesnym i fachowo reklamowanym wielu mogłoby obejrzeć wszystko lub wybrać z owej palety to, co ich interesuje, płacąc za wstęp do całości. Wówczas zamiast dumnych gminnych sprawozdań z (nie)działalności muzeum i faktycznie kryjących się w ich tle prywatnych interesów wąskiej grupy rzadko kompetentnych pracowników pojawi się 1) argument dobra kultury (wzrost zainteresowania dziedzictwem), 2) argument finansowy (koniec rozdrabniania środków bez widocznych efektów, większy udział samofinansowania placówki w kosztach jej utrzymania), 3) argument prestiżowy (pojawi się obiekt, który naprawdę zacznie przyciągać turystów, a zapewne i więcej mieszkańców), 4) argument merytoryczny (po zatrudnieniu fachowca lub fachowców można będzie rozliczać ich z faktycznych efektów). Natomiast uczniowie szkoły gminnej w X mogą przecież raz do roku dojechać do muzeum w odległym o 10-15 kilometrów Y, by uczyć się o swej (bardzo) „małej ojczyźnie). W aktualnej sytuacji kultury w Polsce, która zapewne potrwa jeszcze długo, w niejednym powiecie powinno się (z udziałem samorządów gminnych) taką koncepcję przynajmniej poważnie rozważyć.

Zagadnienie 5

Literackie opisy podróży a współczesne produkty

W dokumencie turystyki kulturowej w Polsce (Stron 25-30)

Outline

Powiązane dokumenty