• Nie Znaleziono Wyników

O nieudolności i innych demonach

W dokumencie Kultura koszalińska : almanach 2006 (Stron 52-55)

Ten spektakl mógł stać się wydarzeniem na skalę światową. Oto Gabriel Garcia Marquez po raz pierwszy wyraził oficjalną zgodę na sce-niczną adaptację swojej powieści „O miłości i innych demonach”. Jak przyznał kolumbij-ski reżyser Giovanny Castellanos, udało się to głównie dzięki bezpośrednim kontaktom jego rodziny z rodziną Marqueza. Podobno ważnym argumentem było też to, że Koszalin leży blisko morza. – To prawie jak Karaiby – miał oświad-czyć brat noblisty. Niestety, żeby coś stało się wydarzeniem w sztuce, nie wystarczą dobre chęci, trzeba jeszcze umiejętnie przełożyć je na język teatru i zainteresować tym widza. A z tym w spektaklu granym na deskach Bałtyckiego Te-atru Dramatycznego bywa różnie.

Znakomity, choć uważany za jeden ze słab-szych, tekst Marqueza nie rezonuje na scenie odpowiednio. Historia Cayetana Delaury, za-konnika i egzorcysty, który miał znaleźć i wy-rzucić z młodej Siervy Marii zamieszkujące ją złe duchy, a przewrotny los sprawił, że to one zna-lazły jego, daje przecież nieograniczone moż-liwości teatralne, biorąc pod uwagę jej rozpię-tość pomiędzy zwyczajnością i obcowaniem z demonami zniszczenia. Do realizmu odnosi już sam rodowód książki, gdyż inspiracją do jej

napisania był reporterski zwiad Marqueza, któ-ry w październiku 1949 roku został wysłany do klasztoru, gdzie likwidowane były właśnie kryp-ty pochodzące sprzed dwustu lat. W trakcie bu-rzenia cmentarnych nisz z jednej z nich wypły-nęła ogromna, bo mierząca dwadzieścia cztery metry jedenaście centymetrów, kaskada mie-dzianych i, rzec by można, żywych włosów.

Niestety, element realizmu został w spekta-klu zupełnie zaprzepaszczony. Już sama prze-strzeń została udziwniona ponad miarę do-brego smaku. Tym, co odrzuca widza już na sa-mym początku, jest bajkowa estetyka rodem z teatralnej prehistorii. Nikt, kto traktuje teatr ja-ko poważne medium rozmowy o rzeczywisto-ści, nie buduje już dzisiaj nasypu kamiennego z tektury, udając do tego jeszcze, że kamienie są jak najbardziej prawdziwe. Nikt już nie tworzy kostiumów, które wyglądają jakby wyciągnięto je z jakiegoś starego, zakurzonego magazynu strojów dawno temu użytych w podrzędnym filmie o wampirach i ich nieustraszonych po-gromcach. Właściwie całej oprawie plastycznej patronuje jakiś dziwny święty od braku gustu i wyczucia kolorów i materiałów. Ale zostawmy sprawy estetyki, nie one są w końcu najważniej-sze! Czasem znakomite okazują się dzieła mało wysmakowane, a te wysmakowane mogą być pustymi wydmuszkami.

Losy płomiennowłosej Siervy Marii zaczyna-my poznawać od końca. Wiedźmowata Sagunta (Katarzyna Ulicka-Pyda) opowiada o odsłonię-ciu jej grobowca w klasztorze Klarysek. Zaczyna snuć opowieść o dziewczynce, która była cór-ką arystokraty i plebejki... niewesołą opowieść.

Niestety już tutaj Castellanos niezbyt szczęśli-wie poprowadził postać Sagunty jako zapusz-czone babsko z piekła rodem, które na gło-wie nosi tonę miedzianych włosów zrobionych ze sznurka. Ten zabieg od razu zderza nas z nie-wiarygodnością. Sagunta zamiast wzbudzać za-ciekawienie i przerażenie tragizmem swej opo-wieści, wzbudza jedynie uśmieszek, jaki pojawia się na ustach przy okazji bajania starszej babci, której w głowie plączą się historie i czasy.

Najcenniejsza w powieści Marqueza jest jej reportażowość pomieszana z atmosferą cu-du. Przecież to, co fascynuje w realizmie ma-gicznym, to nie dziwy w dziwach, ale niezwy-kłe zdarzenia wywiedzione ze zwykłości. Na-wet w uzasadnieniu dla nagrody Nobla przy-znanej pisarzowi zaznaczano, że przyznano ją za „powieści i opowiadania, w których fantazja i realizm łączą się w złożony świat poezji, od-zwierciedlającej życie i konflikty całego kon-tynentu”. Trudno lepiej wyrazić bliskość po-etyckich obrazów i codziennego życia, któ-re pod pióktó-rem Marqueza współistnieją, jakby były na siebie skazane. W koszalińskim spek-taklu natomiast wszystko chce być niezwy-kłe za wszelką cenę. Podkreślać to mają dymy i egzotyczne tańce. Te momenty rozgorączko-wania i żywiołowa atmosfera mogłyby być naj-mocniejszą stroną spektaklu, gdyby miały szan-sę współistnieć z rzeczywistością dla nich prze-ciwstawną. U Castellanosa natomiast nawet to, co „normalne”, wywiedzione jest z baśni utrzy-manej w estetyce „Sceny Młodego Widza” w ta-nim paśmie telewizyjnym.

Jeśli chodzi o aktorstwo, właściwie nie ma o czym pisać. Parę, która wciela się w role ro-dziców Sievry Marii, bez większych skrupułów można określić słowami Izabeli Cywińskiej, któ-ra o nieudolnym aktorstwie zwykła była ma-wiać po prostu: „drewno”. Drewniany jest za-równo zrujnowany markiz Casalduero (Woj-ciech Rogowski), który nie wiedzieć czemu raz staje w obronie córki, innym razem znów nie re-aguje zupełnie na jej krzywdę. Wtóruje mu Ża-netta Gruszczyńska-Ogonowska, której wyda-je się, że gra rozwiązłą Bernardę Cabrerę, pod-czas gdy stać ją tylko na unoszenie do góry ku-sej sukienki i robienie sztucznych min. Jej rela-cja i ogrywana na wszelkie sposoby niechęć do Sievry Marii jest zupełnie niezrozumiała i pła-ska. Niby jest w tym układzie zazdrość, ale nie wiadomo, co może być jej powodem. Trudno w aktorstwie tej pary doszukać się jakiegokol-wiek przebiegu wewnętrznego, myśli czy nie-pokojów. Sprawiają wrażenie, jakby zaledwie

powierzchownie odtwarzali jakąś nieudolnie ułożoną partyturę ruchów, która nie jest wypeł-niona od środka.

Na tym mało wymagającym tle najlepiej wy-padają młodzi aktorzy – ognista i zmysłowa Marta Pszczoła w roli Sievry Marii oraz Andrzej Plata w podwójnej roli Cayetano Celary i Juda-sza Iskarioty. Widać, że ze strony reżysera także tych dwoje nie otrzymało żadnych wskazówek, które mogłyby naprowadzić chociaż na ślad li-nii interpretacyjnej, ale jest w nich coś, co ich wyróżnia i sprawia, że są zapamiętywalni – to zapał i pasja w pokazywaniu tego dziwnego świata, gdzie miłość staje się przekleństwem – stygmatem, który jak choroba tkwi w człowie-ku i prowadzi do nieszczęścia. Od nich

rzeczy-Marta Pszczoła i Andrzej Plata - czyli siła młodości, która okazuje się jedyną siłą tego spektaklu niespełnionych szans.

fot. Tomasz Żurek

wiście bije zmysłowość, której nie muszą nie-udolnie odgrywać. Krótkie momenty, gdy Mar-ta Pszczoła rozpoczyna swój szaleńczy Mar-taniec, stają się rzeczywistym spełnieniem powieści Marqueza. Aby opisać pasję i namiętność, przy-chodzą na myśl jedynie słowa z innej powieści kolumbijskiego noblisty – „Miłości w czasach zarazy”: „Kiedy kobieta postanawia przespać się z jakimś mężczyzną, nie ma takiego parka-nu, którego by nie przeskoczyła, fortecy, której by nie zdobyła, ani jakiejkolwiek normy moral-nej, której nie byłaby gotowa złamać: i nie ma takiego Boga, który by ją powstrzymał”. Tak wła-śnie można opisać brawurę gry młodej aktorki.

Odbywa się to poza słowami powieści – to mu-zyka, gest i ogniste oczy rozwibrowanej dziew-czyny tworzą przestrzeń magiczną, przestrzeń, w której czyste szaleństwo miesza się z rzeczy-wistością. Niestety takich scen jest w spektaklu zaledwie kilka.

Oddzielnym rozdziałem w opowieści o tym przedstawieniu jest rewelacyjna muzyka Jacka Ostaszewskiego. Dziwna mieszanka odgłosów ziemi, wiatru i szumu fal z żywiołowymi dźwię-kami etnicznymi potrafi zbudować cały kosmos tego, co wydarza się w świecie i w ludziach.

Ta muzyka raz staje się smutkiem, innym ra-zem dzikim pożądaniem – nigdy nie jest speł-niona, jak niespełnieni są wszyscy bohaterowie powieści Marqueza. Właściwie ta muzyka lepiej oddaje codzienną magię rzeczywistości niż cały spektakl. To, co w onirycznych dźwiękach Osta-szewskiego pozostaje tajemnicą, obrazek

sce-niczny sprowadza do wyłożenia kawy na ławę.

Być może niesłusznie? Może warto było pod-trzymać dziwność i tajemniczość świata „O mi-łości i innych demonach” i jednocześnie osadzić ją w realnym, a nie baśniowym świecie, bo gdy sceniczna opowieść jest dobrze skrojoną ada-ptacją tego, co zagadkowe, przepada zarówno miłość, jak i towarzyszące jej demony. Pozosta-je Pozosta-jedynie banalna historyjka.

Mimo ambitnych zamierzeń i sporego szumu wobec oficjalnej prapremiery powieści Marqu-eza, spektakl w Bałtyckim Teatrze Dramatycz-nym trudno zaliczyć do udanych. Zabrakło reży-sera, który pod dymami i dekoracjami z tektury i butaforki potrafiłby dostrzec, że nie ma spek-taklu bez dobrze poprowadzonego aktora. Wy-daje się to dziwne, zważywszy na to, że Castel-lanos był wcześniej asystentem Krystiana Lupy – mistrza od pracy z aktorem. Zespół ratuje się oczywiście jak może, czasem nawet się to uda-je, ale to zaledwie kropelki scenicznej prawdy, które toną w oceanie sztampy i złego gustu.

Gabriel Garcia Marquez, „O miłości i innych demonach”

przekład: Carlos Marrodan Casas reżyseria: Giovanni Castellanos scenografia: Aneta Suskiewicz muzyka: Jacek Ostaszewski ruch sceniczny: Agnieszka Glińska

w rolach głównych: Marta Pszczoła, Żanetta Gruszczyń-ska-Ogonowska, Wojciech Rogowski, Andrzej Plata i in.

Premiera w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym 25 marca 2006

postrzeganiu rzeczywistości. Dałoby się przy tym, jak sądzę, wykazać, iż uniwersalne, mniej emocjonalne interpretacje trafiały na scenę w okresach historycznego zastoju, czy spoko-ju po prostu, natomiast spektakle o atmosfe-rze debat społecznych i politycznych wpisywa-ły się zazwyczaj w gorący czas przemian, niepo-kojów. Ani w jednym, ani w drugim przypad-ku nie stanowiło to jednak o artystycznej prze-wadze inscenizacji, bo też walorem „Antygony”

jest właśnie jej wewnętrzna równowaga, bro-niąca ją zarówno przed nadużyciami zbytniej, doraźnej aktualizacji, jak i przed miałkością ja-łowych, oderwanych od życia dysput. Trage-dia Antygony na tym zresztą polega, iż jej spór z królem Teb czerpie dynamikę z równoważno-ści obu praw. Prawa ludzkiego do tradycji - sza-cunku dla zmarłych, miłości, wierności oraz pra-wa dla ludzi, stanowionego przez władców i ko-deksy, lecz również wojny.

Inna rzecz, że mit Antygony - heroicznej, nie-ugiętej, niewinnej - zdominował Kreona, który ukazywany jest raczej jako władca ślepy i pysz-ny, niż jako przywódca twardo broniący praw społecznego ładu.

Znamienne skądinąd, że te „polskie Antygo-ny” wydają się jasno wskazywać na nasz stosu-nek do rzeczywistości. Uwarunkowania histo-ryczne sprawiły, że Państwo oraz reprezentują-ca je Władza - kiedyś - długo obreprezentują-ca, potem - dłu-go narzucona - postrzegane są jako przeciwnik, wróg obywatela, a i człowieka w ogóle. Nawet w czasach, gdy „zaczęliśmy być we własnym do-mu” (a swoją drogą, kto o tym haśle, brzmiącym dziś szlachetną naiwnością, pamięta) - Antygo-na - dla Polaka - to My, Kreon - to Oni.

*

„Antygona”, którą w 1968 roku wyreżysero-wał w szczecińskim Teatrze Współczesnym Ma-rek Okopiński - w specjalnie na ten cel przygo-towanym przekładzie Stanisława Hebanow-skiego - nie była dramatem, który miałby coś wspólnego z datą premiery (a działo się to parę miesięcy po Marcu). Ale klasyczna, czysta w for-Artur D. Liskowacki

Antygona raz

W dokumencie Kultura koszalińska : almanach 2006 (Stron 52-55)