• Nie Znaleziono Wyników

Odra : pismo literacko-społeczne: R. 1, 1945, nr 9

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odra : pismo literacko-społeczne: R. 1, 1945, nr 9"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Cena 5 zł

02 06 5 6

{O

b #

V f f

t - i a

p I SMO L I T E RACKO- ! 3 P O Ł E C 2 N E

Rok I. Katowice, 20 listopada 1945 r. Nr. 9

G ustaw

W

MorcitteU.

m ieście

t

P e rsp ek tyw a Odry

p ach n ącym sianem

T 5 S

Z obozu w D achau w yjechałem do Paryża. Żle zrobiłem , bo ten gw ałtow ny skok ze św iata, otoczonego kolczastym i dirutami, z jego osobliw ą etyką, z jego pom yślanym napisem n a bram ie: „Las- ciate ogni speranza, voi ch‘entrate!...“, z jego całym potw ornym piekłem , gw ał­

tow ny te n p rz e rz u t z tam tego św iata p ł o w e j b e s t i i do P ary ża w yw ołał oszołomienie i zam ęt w um yśle i w se r­

ca. Było się podobnym do m ałego bez­

bronnego dziecka, zabłąkanego w ogrom n ie szum iącym lesie. Chciało się ucie­

k ać sta m tą d ja k n ajprędzej, zaszyć gdzieś n a odludziu, zgubić w górach i móc jedynie lec gdzieś w traw ie, p a ­ trzeć w ogrom ny błękit, słuehać słonecz n e j ciszy i spotykać zrz ad k a ludzi, k to -, rzy u m ieją się jeszcze uśm iechać ja k dzieci.

— Pojedziesz do Biviers! — powiedzie li m i dobrzy ludzie w P ary żu . T am m o­

że znajdziesz w szystko to, co pragniesz znaleźć.

I znalazłem . Siedzę te ra z tu ta j zagu­

biony w śród Alp, odgrodzony od ogrom ­ nego gw aru św iata b łę k itn ą i rozsłone- czhioną ciszą, w tow arzystw ie rudego k o ta i dwóch psów przybłędów , a k tó ­ re zaw arły ze m ną przyjaźń za k aw a­

łek chleba. S łucham szum u w ia tru w m csiy jha.iio stare., stioi'wle w ia tr zaa spada spod ośnieżonych g ran i alpejskich pachnący p rzestrzenią i sianem . W do­

linie szara Isere pław i się w słońcu, a je j szklany szum, gdy je st zestokrotnio- n a cisza w nocy, dochodzi szeptem do mnie.

Siedzę w ięc ta m godzinam i pod ta m ­ tą sta rą m orw ą i u siłu ję zapom nieć o w szystkim , co zostało poza m ną. W m or­

w ie trzepoce się cichy w ia tr i rzuca m i od czasu do czasu słodki jej owoc w kształcie m aleńkiej, m iękkiej, żółtaw ej szyszki, a k tó ry sm a k u je ja k w spom nie­

nie pierw szych całusów u s t dziewczyny.

R udy k o t opiera się o m oje nogi i do­

m aga się pogłaskania dłonią po grzbie­

cie, a pies jeden lub d rugi przychodzą n a przem ian, siad ając obok m nie, k ła ­ dą głowę n a m oich kolanach i p atrz ą w m oje oczy dziwnie ludzkim sp o jrze­

niem. A gdy się jeden lub drugi n ap a­

trzy do syta, odchodzą pow oli z ta k ą m iną, jakby chciał pow iedzieć:

— Nie m a rtw się, ju tro znow u cię Odwiedzę!...

J a też w cale się nie m artw iłem , zw ła­

szcza, że przyszedł ktoś życzliwy do m nie i pow iedział:

— Pojedź do V illard de Lans. Zoba­

czysz tam polskie gim nazjum , polską młodzież, now ych ludzi, któ rzy m ają jeszcze ten uśm iech dziecka dla prze­

chodnia, no i wszystko...

— I co jeszcze?

— M iasteczko góralskie, k tó re ci mo­

że przypom ni tw oją śląską Istebnę, po­

tem góry rów nież podobne trochę do tw oich Beskidów i strasznie m iłych lu­

dzi, a m iędzy nim i tw bich rodaków ze Śląska beskidzkiego...

Dobrze N az aju trz pojechałem z G re­

noble do V iilard de Lans. U cisnąłem się w autobusie; 'a u to b u s zaś w chłaniał w siebie tych ludzi, że ściany rozchodzi­

ły się a pa dachu spiętrzyła się tak w ielka grom ada skrzyń, beczułek, k o j­

ców z kuram i, worków, bochenków chle ba i reszta tych nieszczęśników , dla których już nie było m iejsca w środku, że w ydaw ało się — autobus załam ie się w kołach i będzie po wszystkim .

Nie załam ał się, lecz ruszył z kopyta,

• z fan tazją, p o trębując groźnie na u li­

cach G renobłi; przeleciał z tupetem przez jak iś okaleczały m ost n ad Iserą, zanurzył się w jakieś ogrom nie wąskie i k rę te uliczki, i z łoskotem wytoczył się na czarną szosę, co już teraz zygza­

kiem pięła się n a urw iste ściany.

W ■ ja k i sposób w yw indow aliśm y się po spiętrzonych szk arp ach n a przełęcz, n ie mogę pojąć. P rzypom inam sobie z dziecinnych la t ta k i n aiw n y obraz, w i­

dziany u o b raźn ik a n a odpuście karwdń- skim , a k tó ry (obraz a n ie obraźnik) p rzed staw iał A nioła S tróża, wiodącego m ałe dziecko, biegnące za m otylem nad głęboką, p o n u rą przepaścią. C hyba tak i sam A nioł S tróż o słaniał nasz autobus, k ie d y w ypadało m u toczyć się n a d po­

dobnym i p o n u ry m i przepaściam i. W k ońcu w d ra p a ł się przed ja k ą ś gospodę w najw yższym punkcie przełęczy, od­

począł sobie niezgorzej, szofer z k o n ­ duk to rem przep łu k ali g ard ła w inem i pognaliśm y w d y rd y po rów nej już dro­

dze.

Do V illard de L an s zajechaliśm y z szum em i z potrębow aniem , w ita n i r a ­ dośnie przez w szystkich p raw ie v illa rd - czyków. D ziewczyny w k ró tk ic h sukien­

k ac h i z m alow anym i u sta m i w k ształt serca, n ie posiadały rokokow ych fry zu r paryskich, lecz p ach n iały sianem .

W ty m oąobliwym m iasteczku wszy­

stko p ac h n ie sianem . A w ięc nie tylk o dziew czyny z m alow anym i ustam i, lecz każda uliczka, przezw ana szum nie „ave- nue“ , k ażdy „estam inet", i każdy pokój w hotelu o niesłychanie barokow ym zwierciadle"'i* iSfiWfSżiii‘6 szerokiiii łóż­

ku, w k tó ry m z reg u ły ja k aś przejezd­

n a cesarzow a spała (w m oim łóżku sp a ­ ła jak o b y au striac k a cesarzow a Z yta), N aw et sta ry , k am ien n y rom ański koś­

ciółek o po n u ry m w nętrzu, ubogi i skrom ny, n ie za la tu je rozw ianym dy­

m em kadzielnym czy zgaszonym i św ie­

cami, lecz pachnie m ocno sianem . V illardczycy przezw ali sw oje m iasto

„Le p a ra d is des e n fa n ts“ , ja bym je d ­ nak ch ętn iej nazw ał: „La ville se n tan t le foin". Z a pierw szą nazw ą przem aw ia jed n ak że w ielka ilość dzieci, p rzy sła­

nych tu ta j n a w akacje z dalekich n a­

w et stro n F ra n cji. Dzieci te n a d a ją m ia­

stu c h a ra k te r sta re j babci, k tó ra siedzi w p an to flach n a przyzbie, w ygrzew a się w słońcu, przypom ina sobie tw a rd e la­

ta i p a trz y z rozrzew nieniem n a h a r­

cu jące sta d k a w nuków i w nucząt, a k tó re zbytnio nie h ałasu ją, lecz chadza­

ją grzecznie p ara m i po ulicach, uśm ie­

ch a ją się do przechodniów , baw ią się w p ia sk u i ś p ie w a ją ' jak ieś dziwnie pro ste piosenki. D opiero tu ż u w ylotu

„avenue“ b ara szk u ją sw obodnie w sia­

nie, krzyczą, p rze w rac ają się i u siłują w ynagrodzić sobie z naw iązk ą tam to grzeczne zachow anie się n a ulicy. Cóż z tego jednakże, kiedy tu niem a ani rzeki, ani potoku, ani n ic podobnego, gdzieby m ożna pluskać się dowoli!...

V

Z apach sia n a przesącza się rów nież do olbrzym iego gm achu „H otel du P a rc “, w k tó ry m m ieści się je d y n e w całej F ra n c ji polskie gim nazjum i li­

ceum. N iew iele ju ż w nim dzisiaj m ło­

dzieży boć to przecież w akacje. Je d y ­ nie ci zostali, dziewczyny i chłopcy, którzy zdają m ałą m atu rę. U czennice są praw ie w rów nym w ieku, aczkolwiek je s t m iędzy n im i rów nież dziew czyna- k a p ra l z A rm ii K rajow ej w W arszaw ie i dziewczyna, m ająca poza sobą obóz k o ncentracyjny w Oświęcimiu. U oby­

dwóch m ożna dostrzec ślady ich p rze­

żyć, kiedy im p atrzeć w niebieskie oczy.

U chłopców za to je st w iększa rozpię­

tość w ieku. Obok 16-letnich „mikrusów'*

siedzi przy stole 22-letni m łodzian i drugi, a tam znow u trzeci, a którzy przyszli do gim nazjum jako dezerterzy z niem ieckiego w ojska, po przejściu słyn nej kam panii, „makistów** na płasko­

w yżu Vercors.

J a k się okazuje V illard de L an s był ośrodkiem ruchu „m akistów ", w którym wzięło udział 25 uczestników Polaków, uczniów i profesorów gim nazjum pol­

skiego z dyr. B ergerem n a czele. B rały w ru ch u tym pośredni udział i panie, gdyż z n arażeniem ‘ życia przenosiły przez linie p atro li niem ieckich żywność i w odę w alczącym w bezw odnych i sk a­

listych w ądołach A lpes D auphinoises i n a jego strom ym i u rw isty m szczycie M oucherolle.

D y rek to r zakładu, p. B erger opow iada m i o ow ej niezw ykłej epopei polskich

„m aquisards". Było w szystkich — ja k w yżej w spom niałem — 25 zapaleńców, zginęło z nich 9 uczniów i 3 profeso­

rów. W alczyli razem z francuskim i

„m aquisards“ i razem z nim i ginęli, o k u p u jąc sw ą śm ierć z naw iązką. Dzi­

siaj n a v illardzkim cm entarzu bielą się polskie krzyże n a ukw ieconych gro­

bach obok białych krzyży n a fran cu s­

kich m ogiłach. Mogiły polskie — to w spom nienie polskiego cm entarza, prze­

niesionego do dalekiej F ran cji. B iałe i czerw one kw iaty, n a środku orzeł b ia ­ ły, uczyniony z kam yków n a czerwo­

nym tle,, oraz hełm fra n cu sk i z polskim orzełkiem . P od jednym krzyżem różo­

wi się pęk mieczyków.

— To są k w iaty od jego narzeczonej

— m ówi do m nie cicho jego kolega, jeden z tych, co uciekł z w ojska nie­

mieckiego.,

C d nnrsaczonef?- •

— Tak. P rzy jech ała z P aryża, p rzy ­ szła n a grób, pom odliła się, położyła kw iaty, rozpłakała się i p o je c h a ła ...

— Polka?

— F ra n c u s k a . . .

Pobok długi rząd grobów fra n cu s­

kich m akistów . T akie sam e p roste krzy­

że, lecz zam iast k w iató w — m ajoliko- w e bu k iety w doniczkach napełnio­

nych ziemią, i duże w ieńce, uplecione m is te rn ie -z drutów i kolorow ych b la ­ szek. W idać — F ran cu zi n a w e t i tu ta j są p ra k ty c z n ie jsi. . .

W racam y i m ijam y liczne rodzinne groby fran cu sk ie zbudow ane n a zapas, ja k w ynika z napisów n a pom nikach z białego w apienia, a n a grobach m e­

talow e podstaw ki z zaw ieszonym i d ru - oianym i wifeńcami kolorow ym i. W k ą­

cie cm entarza zaś czernią się w ielki stos zardżew iałyeh wieńców, a k tó re zdołały ju ż w dostatecznej m ierze z a ­ dokum entow ać żal żyw ych za um arłych.

W olbrzym iej ja d aln i zakładu p rzy ­ tłum iony gw ar. P rz y stolikach siedzą uczniowie, uczennice, grono nauczyciel­

skie, dwóch księży prefektów , służba i goście. Czekam y wszyscy n a p. dy ­ re k to ra B ergera. T elefon go Zatrzym ał w k ancelarii, lecz ju ż idzie. G w ar m il­

knie, jeden z księży prefektów odm awia

W odzyskanie i zagospodarowanie ziem polskich nad Odrą najw ięcej w oli w ło żył T ym czasow y Rząd Polski i R ząd Jedności Narodowej. Jest to ich n iew ątpliw ą w iekopom ną zasługą, że jako pierw sze rządy R zeczypospo­

litej w sw y m program ie p o lityczn ym um ieściły postulat o przyłączeniu Z iem Zachodnich. Za p ostulatem poszła n ie­

złom na wola jaknajszybszego włączenia ty ch ziem w sy ste m polskiego życia na ­ rodowego i gospodarczego.

W szystko, co Rząd nasz w ty m w zg lę­

dzie uczynił, je st w a żn e i konieczne.

Z darzały się p o m y łk i ja k np. w spra­

wach rehabilitacyjnych na G. Śląsku.

Do p o m yłe k jed n a k Rząd um iał się przyznać i napraw ił je. T am jednak, gdzie p o m y łk i zm ienione zostały w zbrodnie, w in y nie ponosi centralne n a ­ sze przedstaw icielstw o ale m y sami.

T a k np. — od tygodnia i tu ju ż się radykalnie zm ienia — w spraw ach w e ­ ry fik a c y jn y c h na O polszczyźnie.

Nie je ste śm y obrońcam i sy stem u po­

litycznego, bo sy stem w y k a zu ją c y się rzetelną pracą dla ugruntow ania Pol­

s k i na ziem iach, od k ilk u se t lat ży ją ­ cych ży cie m in n ym , obrony na ty m od­

cin ku nie będzie potrzebow ał. S tw ie r­

dza m y je d n a k, że m y , Polacy, w n o sim y sy ste m na ziem ie nowe. Od naszych kw a lifika c ji i dążności m oralnych i za­

w odow ych zależy jedynie, czy w ola R ządu spotka się z w olą narodu, ju ż nie na płaszczyźnie uczuciow ej ty lko , bo tępo rodzaju p a trio tyzm u nig d y nam m e b i u klylfyulo, „te ł mi.

dziennego praktycznego życia, codzien­

nych w y siłk ó w , załam ań i zw ycięstw . W artość |ru d u włożonego przez Rząd w odzyskane ziem ie oceniają ja k dotąd n ajlepiej goście zagraniczni, któ rzy łat­

w ie j jakoś dostrzegają kontrasty. M y ocenim y ’ te n tru d spraw iedliw iej, ■ jeśli m ierzyć go będziem y w ielkością zbro­

dni dokonyw anych na w ą tły m jeszcze organizm ie now ych ziem . S zabrow nik nie jest w rogiem porządku gospodar­

czego ty lk o ale niebezpiecznym , w p e w ­ n y m sensie zw yro d n ia łym n a w e t w ro ­ giem Rządu i jego w oli w sto su n ku do Z iem Zachodnich. T a k im sa m ym w ro ­ giem je st n ie su m ien n y u rzę d n ik na ty ch ziem iach, sam ow olny „ w eryfikator”

opolskiej ludnośęi, n adużyw ający sw ej w ładzy m ilicjant.

Spraw a ziem Zachodnich rozważana jest często w Anglii. Rozważają rów nież niedoszli repatrianci spod zn a ­ ku sanacji. Rgąd nasz rozw ażył ją ju ż dawno jeszcze w ogniu w a lki o w o l­

ność Europy. Od naszych w artości m oralnych w pierw szym rzędzie za­

leży, cy wola R ządu Jedności Narodo­

w e j u rzeczyw istn i się w pełni w n o ­ w y m p ię k n y m obrazie ziem w zd łu ż Odry i czy za granicą przestaną spraw ę tę rozw ażać a pogodzą się z tw ardą w o ­ lą Polaków.

1 znowu na Śląsku wyrośnie chleb

(2)

głośno m odlitw ę p rzed jedzeniem , ucznio­

w ie i uczennice, m a jąc y dyżur, rozno­

szą jedzenie. W sali n astró j jasny, sw o­

bodny, rzekłbym — ja k iś rodzinny.

M łodzież szybko u w ija się z kolacją, po czym przynosi n a stoły skrzynie z .kartoflam i, k a rto fle w ysypują' n a stół

i k ażdy zaczyna je obierać.

Co to robią? — p y ta m p. d y rek ­ tora. ‘ *'

K arto fle o bierają. Wszyscy pom a­

g ają w ten sposób k u ch a rce . . .

P a trz ą i zżym am się mocno. C hryste Boże! Przecież to nie obieranie, lecz s tr u g a n i e ! ... O dezw ał się u m nie n a ­ w yk, w yniesiony z obozu k o n ce n trac y j­

nego w D achau, gdzie obierałem k a r - : tofle przez 4 la ta i 7 m iesięcy, a k tó re trze b a było ta k cieniuchno strugać, by ja k n ajm n ie j było obierzyn i o dpad­

ków, Inaczej groził s łu p e k ! . . . A tu ta -

•kie! g rube obierżyny, ja k b y ktoś klocek

•dyzewa o b rab iał to p o rk ie m !... / D y rek to r uśm iecha się i tłum aczy mi, że to nic. W szak prosiaki zakładow e też -chcą jeść, a m łodzieży też m ilszy ta k i prosiak o g rubej słoninie, aniżeli w ym izerow any chudzielec. No nie? . . .

Ha, jeżeli ta k , to ju ż n ic nie mówię.

sŁecz w pierw szej chw ili p o ry w ało mnie, po podejść do pierw szego z brzegu stoła i zaw ołać:

— Popatrzcie, ja k się obiera k a rto ­ fle! — i pokazać im, ja k to robiło się . w D achau.

— To w y m acie zakładow e prosiaki?

«— d o pytuję zdziwiony.

' — A je st tam coś tego. Przecież m a­

m y w łasną ferm ę, w ięc m uszą być i prosiaki. Ł ąki też m am y i dzisiaj chłop - ey i dziewczyny, k tó rzy ju ż złożyli m a­

turę, łub ją dopiero składać będą, g ra ­ b ili, siano z p a n a m i profesoram i, ' — G rabili siano? . . .

— G rab ili siano.

, P om yślałem sobie, że to je d n ak dziw ne m iasteczko i dziwni w nim lu ­ dzie. Nie ty le ju ż m n ie te ra z dziw ił ów pom nik p rze d ratuszem , a k tó ry składa się z oheliska, a n a jego szczycie z roz­

w alonego n a w znak srogiego orła czar?

negb z połam anym i skrzydłam i, a na o rle z drobnego k o g u ta piejącego zw y­

cięsko; n ie ty le m nie ju ż dziw iły te k row y villadzkie, rze teln ie cuchnące, Ko w ysm arow ane ja k im ś m azadłam i, by je ch ronić p rzęd „ukąszeniem licznych

"HfcWSwK: Mitt h iiS f c e li ♦<* śirmiHp

chusteczką okulary, chrząka dla n ie­

poznaki, a potem ju ż w szystko w po­

rządku. Przyjeżdża n a w e t sam p an m i­

n iste r ośw iaty, w itą go polski chór fran cuską M arsylianką n a czele. P a n m i­

n ister słucha i Słucha, coś sobie głębo­

ko w aży w m ądrej głowie, a potem w sta je i pow iada w zruszony że to p ie r­

wszy raz słyszał M arsyldąnkę w ykona­

n ą tak . pięknie!;,. C hór w ystępuje w V illardzie, w ystępuje w okolicznych m iastach i m iasteczkach, śpiew a na rzecz francuskich h u m a n ita rn y c h towa rzystw i. instytucji, śpiew a n a rzecz poi skich potrzeb k u ltu ra ln y ch , w ystępuje z kolędam i dla francuskiego garnizonu, śpiew a có niedzielę w kościele v illar- dzkim n a sum ie po polsku i po łacinie.

W rezultacie najw iększym i p rz y ja ­ ciółm i m łodzieży polskiej w Villardzie, to m ieszkańcy V illard j okolicy. P rz y ­ jaźń ta została, jeszcze bardziej pogłę­

biona ofiaram i, ja k ie poniosła polska młodzież n a rzecz w olnej F ran cji, w al­

cząc w szeregach jej „m aquisards“ . Dzisiaj każdy F ran cu z v illardzki uśm ie cha się przyjaźnie do polskiej dziew­

czyny i do polskiego chłopca, w ita ser­

decznie n a ulicy i pozdraw ia życzliwie pana. dy rek to ra ń grono profesorskie, a m łoda dziewczyna, .sillard zk a uw aża to za niesłychany zaszczyt, jeżeli polski m atu rzy sta uśm iechnie się do niej na drodze, i ta k jej, jakby siedziała na złotym koniu. P otem przez długi czas chw ali się przed koleżankam i swoim szczęściem.

N ajw iększą jed n ak m iłość do polskiej m łodzieży w V illard żywi chyba ta m ­ tejszy ksiądz proboszcz. Od chw ili bo­

wiem — a chw ila ta trw a już cztery la ta — kiedy chór gim nazjalny . zaczął śpiew ać polskie i łacińskie pieśni pod­

czas każdej sumy, kościół villardzki byw a przepełniony. Ksiądz proboszcz zaś zaciera dłonie, ra d u je się szczerze, boć stą d i w iększa chw ała dla Boga i zbaw ienny pożytek dla dusz, oraz mo­

żliwość przygadania mocno z am bony licznym parafianom , jeżeli zajdzie tego potrzeba. A gdy ęhór przy ołtarzu śpiew a po polsku,* ksiądz proboszcz przy o łtarzu gada z Bogiem w królew ­ skim języku i doprasza się Jego łaski

dla ta m ty c h 'n a jd ro ższ y ch m u p arafian z dalekiej -Polski.

, M ało tego. Polskie .kolędy tak. mocno oczarow ały serca' F rancuzów , że kilk u akadem ików francuskich uprosiło p a ­ na dyrektora, by je przetłum aczył n a język francuski, przepisali sobie n u ty i zaczęli je w prow adzać do kolęd, fra n ­ cuskich. I dzisiaj w ’ w ielu kościołach francuskich m ożna słyszeć’ k u zdum ie­

niu, ja k F rancuzi w okresie Bożego N arodzenia w yśpiew ują' polskie/, kolędy po francusku. t '

Tam to więc m oje p o ró w n a ń ił chóru gim nazjalnego w Y iilard ‘ dó Orfeusza, w zruszającego swą m uzyką kam ienie, to chyba nie przesada. 1

Istotnie, osobliwe to m iasteczko i dzi­

wni w nim ludzie. '■/ ...

K iedy ich opuszczać,' żal w ielki‘ ści­

ska serce, gdyż ta k człowiekowi z nimi, ja k z najm ilszym i braćm i, a których w ypada znow u opuścić. I nie wiedzieć, czy ich jeszcze będzie m ożna w życiu spotkać. * . ' ''>-

Ale chyba tak! Jeżeli już nie w e F ra n '

cji, to napew no w Polsce!...

GÓward (Vl**rc e s h i

% I )rog te d * d Ir l w o

-dżfewczyhy beż- foifekow ych- fryzur, lecz 'pachnące sianem,’ jak zdziwiło

• m nie teraz tamto grabienie siana przez panów profesorów i ich wychowanków.

Pan dyrektor Berger widzi moje zdziwienie I uśmiecha się. Uśmiecha się tak samo, jak wówczas, kiedy w teatrze w Cieszynie 1 w Bielsku ukazał się ze swoim chórem nauczycielskim ż Zaolzia na scenie i kiedy po odśpie­

w aniu ; kilku pieśni teatr oszalał. Do­

słow nie oszalał. Ja się w tedy — nie Chwalący się — może najbardziej dar­

łem i klaskałem, opętany radością, że m ogę słuchać coś podobnego. A pan ..dyrygent Berger nic. Kłania się tylko

j u śm iech a. . .

Uśmiecha się 1 teraz/f kiedy mi opo­

w iada o chórze polskiego gimnazjum w Villard, i - o jego zwycięstwach. W uśmiechu tym jest to samo, co każdy w ędrow iec dostrzeże w urodzie ślą­

skich Beskidów. Dyrektor Berger, po­

szedł na emigrację, lecz zabrał w ser­

ce 1 w ohzy ten d ziw n y urok beskidz­

k ie j ziemi, o której mmwd podanie, że została stworzona z uśmiechu B o g a . . . Bo inaczej trudno to sobie wytłum a­

czyć.

Uśmiecha się w ięc p. dyrektor Ber­

ger i opowiada mi o swoich rozśpiewa­

nych chłopcach i dziewczynach z gim ­ nazjum villardzkiego, i o tym, jakie to cuda czynił ieh śpiew. Dla poparcia te­

go wszystkiego pokazuje mi spory plik recenzyj francuskich i polskich, listy polskich emigrantów, kartkę księdza Prym asa’ Hlonda, podziękowania i pro­

śby „o jeszcze" urzeczonych Francuzów

’ i* znowu listy polskich emigrantów i znowu entuzjastyczne recencje przy­

godnych korespondentów i zawodowych krytyków muzycznych. Z opowiadania -tego wynika, że chór gimnazjum vil-

•lardzkiego, to coś w rodzaju owego greckiego Orfeusza, który poszedł do piekieł, by wyzwolić swoją Eurydykę.

Wiemy z tamtego podania, że śpiew je­

go liry był tak cudowny, iż zdołał nim ujarzmić dzikie bestiie kamienie wzru­

szyć do łez. Rośpiewany chór gimna­

zjalny w Villard czynił podobne cuda.

N ie te same, lecz bardzo podobne.

A to było tak: przychodzi do gimna­

zjum jakąś sroga postać urzędowa z francuskiego ministerstwa oświecenia publicznego, witą go chór Marsylianką na czele. W zruszona sroga postać urzę- dowa przełyka łzę ukradkiem, czyści

DWIE TRADYCJE

P rzeczytałem w łaśnie w „O drodze­

n iu ” (nr. 46) piękny a rty k u ł Ew y M a- Ieczynskiej „O polskich trad y c jac h n a u ­ kow ych W rocław ia” . B ardzo to a k tu a l­

ny te m a t w chw ili, gdy przygotow uje­

my się do otw arcia w tym mieście polskich szkół akadem ickich. M usimy w szyscy wżyć się w te tradycje, poczy­

nając od średniowiecznej szkoły kate­

dralnej, a kończąc na polskich filolo­

gach i historykach, którzy wykładali w e Wrocławiu w X IX wieku. M usim y dobrze poznać dzieło życia Jerzego S a­

m uela Bandkiego, W ojciecha C ybulskie­

go, W ładysław a N ehringa i wiedzieć, jacy w y b itn i Polacy stu d io w ali 1 roz­

poczynali tu s-we p race badaw cze.

Ale w y d aje m i się, że naukow e tr a ­ dycje w rocław skie trzeb ab y omówić także z d rugiej strony; trzeba dow ie­

dzieć się, co i jak czynili pracownicy naukowi niem ieccy w tych sam ych s a la c h :i .pracwwniąebą -jw .których te ra z riĄ /v :/ / / / z e ; m iedz/e- ży. J e s t to oczywiście zagadnienie Wie-' losłromne. Nas je d n ak , którzyśm y p rze­

żyli piekło prześladow ań niem ieckich, któ rzy śm y — niekiedy w tym sam ym W rocław iu — pracow ali , w niew olni­

czych w a r u n k ą c h , ppd niem iecką w ła ­ dzą, n as obchodzić będzie jeden przede w szystkim aspekt, tego w rogiego dzie­

dzictw a: rolą niem ieckiej nauki w e Wrocławiu w w alce z Polską. W iemy, że była to ro la niebylejaka. Wiemy, że tu, w e W rocław iu, n a W yspie P iasko­

w ej, m ieścił się słynny I n s ty tu t Europy W schodniej, k tó ry był ośrodkiem n a u ­ kow ych przygotow ań do inw azji na wschód

Cel niniejszego a rty k u łu je st n ader skrom ny: nie m a on dać pełnego o b ra­

zu działalności antypolskiej daw nego środow iska naukow ego w rocław skiego, ale p rag n ie w ym ienić k ilk a p rzy k ła­

dów i zwrócić uw agę na konieczność opracow ania całości zagadnienia, .skoro rozpoczynam y dziś n a te re n ie w rocław ­ skim p racę nau k o w ą i pedagogiczną.

NIECHLUBNA WZMIANKA Rozpocznę od osobistego w spom nie­

nia. Było to podczas bezsensow nej, w ie­

lom iesięcznej obrony W rocławia, w zam kniętej ze wszech stron „Festung B reslau". Codzień, w czesnym popołud­

niem , m im o trw ają cy c h oiągle b o m b ar­

dow ań i ostrzeliw ań artyleryjskich, ukazyw ał się now y n um er urzędowego o rganu NSD AP „Schlesische Tages- zeitu n g ”, noszącego wówczas nagłówek

„F rontzeituhg d er F estu n g B reslau ”.

Rzucaliśm y się wszyscy w obozie na każdy egzem plarz tej gazety, by — choćby z m iędzy w ierszy — odczytać w ieści o now ych niem ieckich klęskach, by odgadnąć te rm in nadchodzącego końca*. Ze szczególną radością odnajd y ­ w aliśm y w szelkie w iadom ości o defe- ty stach i tchórzach, którzy nie biorą udziału w walce. I oto ra z znaleźliśm y w zm iankę, że oddział w ojskow y, zło­

żony z uczniów jakieś „Adolf H itle r- S chule” zniszczył przy pomocy „pięści pancern y ch ” czołgi sowieckie. A utoro­

w i w zm ianki dało to asum pt do rzuce­

n ia gram ów na U niw ersy tet W rocław ­ ski. Nie w idać jego uczniów i docen­

tów w szeregach obrońców m iasta. Zgi­

nęły tradycje, czasów, gdy, młodzież uniw ersytecka b rała udział ta k czynny w walkach, o. wolność. Środow isko u n i­

w ersyteckie nie spełniło sw ego za- i dania.

Tyle — dziennikarz tw ierdzy. Ale my w iem y dziś, że środow isko to dobrze—

choć inaczej — zasłużyło się w po­

przednich fazach w alki! Dziś, < gdy w różnych czasopism ach i na różnych w y­

staw ach spotykam y artykuły V ekspo­

naty, dotyczące niszczycielskiej dzia­

łalności niemieckich profesorów, oka­

zuje się, że byli to w zn aczn ej, części wykładowcy Uniwersytetu Wrocław­

skiego.

PROFESOR FREY

..Weźmy w ięc do ręki „skład osobowy i spis w ykładów Śląskiego U niw ersy­

te tu F ryderyka W ilhelm a , we W rocła­

w iu ” n a r. 1939. T a niew inna na pozór książeczka, z fotografią pięknego baro­

kowego b udynku uniw ersyteckiego nad O drą n a okładce, tak zresztą podobna do tylu innych prospektów uniw ersy­

teckich, k ry je nazw iska, które łączą się ściśle z najw iększą naszą narodow ą

tragedią. _ .. ,

Oto w śród profesorów Zwyczajnych, Wydziału filozoficznego pozycja:/ Frey, D agobert, dr.' fil., dr. inż.; d y rek to r S e­

m inarium H istorii Sztuki oraz I n s ty tu - . tu H istorii Sztuki Średniow iecznej ! N owożytnej, profesor historii sztuk;

K ażdy chyba, kto zwiedzał w ystaw ę

„W arszaw a oskarża’’ w w arszaw skim M uzeum N arodowym , zapam iętał sobie drobny, ale w ym ow ny eksponat.: ory­

ginał listu tegoż prof. Freya, pisany 27 września. 1938, n a blankiecie In sty tu tu H istorii Sztuki U n iw ersytetu W rocław ­ skiego (K aiserin A ugusta PI atz 4). Po­

dajem y te k st listu w przekładzie.

„W ielce Szanowny P an ie Profesorze!

W czasie mojego pierw szego pobytu w W arszawie, kiedy przypadkow o spot­

kałem P an a w Muzeum, co m nie b a r­

dzo ucieszyło, prosiłem pana siedzące­

go w kasie o fotografię M adonny z ż XIV w ieku, nr. katalogu 1, k tó ra w katalogu nie było reprodukow ana B y­

ło m i to bardzo uprzejm ie obiecane Byłbym bardzo zobowiązany jeśliby zechciał P an wyśw iadczyć mi tę w ielką przysługę i przesłać tę fotografię w raz z rachunkiem . — B ardzo żałuję, że n a ­ sza rozm ow a była ta k k rótka i cieszył­

bym się bardzo, gdyby w krótce n a d a ­ rzyła się w reszcie okazja do dłuższej w ym iany myśli. — Pozdraw iam n a jse r­

deczniej... D agobert F re y ”

O kazja ta k a „nadarzyła się” istotnie, choć żadna „w ym iana m yśli” nie była już w tedy potrzebna: w październiku 1939 roku prof. Frey w otoczeniu dy­

gnitarzy gestapo w kroczył do Muzeum N arodowego i rozpoczął akcję wyw oże­

nia do Niemiec najcenniejszych ekspo­

natów. Oczywiście należała do nich i M adonna z kościoła z s Ołoboku, jedna z najciekaw szych rzeźb polskiego Śred­

niowiecza, k tórej w łaśnie dotyczył za­

cytow any list Freya.

Bo F rey okazał się jednym ? n aj- czynniejszych w owej ekipie niem iec­

kich profesorów, .którzy przed w ybu­

chem w ojny system atycznie badali do-

*bra k u ltu ra ln e Polski, pozornie z pobu­

dek naukow ych, a w istocie poto, by je następnie wyw ozić, do Niem iec lub niszczyć n a miejscu.

A był to wróg tym groźniejszy, że r e ­ prezentow ał niębylejakie w artości. To nie rzem ieślnik naukow ych, nie am a­

tor drobiazgów., ale badacz zasadni­

czych zagadnień, kult-ury W, swoich dziełach, poddających .anąlizie różne działy sztuki, aż do m uzyki włącznie, zajmuje się problematami niezmiernie

rozległym i, ch a rak te ry z u je style w iel­

kich epok i cechy narodow e w sztuce * („Gotyk i renesans jako podstaw y no ­ woczesnego poglądu na św ia t” - 1929,

„ C h arak ter angielski w sztukach p la ­ stycznych” 1942); T em aty jego w ykła­

dów i sem inariów św iadczą rów nież o szerokości jego zainteresow ań: ta k np.

w sem estrze zimowym 1944(45 p ro w a­

dził, wspólnie z profesorem m uzykolo- Ijgii A. Schm itzem , sem in ariu m n a te m a t

” „Zm iany stylu późnego średniow iecza w sztukach plastycznych", a prócz tego, sem inarium dla zaaw ansow anych „Za­

gadnienie m anieryzm u w sztuce”.

Nic w ięc dziwnego, że badacz tej k la ­ sy zachow uje w sw ojej działalności an ­ typolskiej pozory um iaru. W książecz­

ce, któ rą podczas w ojny w ydał o K ra ­ kow ie („Krafcau”, 1941) n ie nazyWa te ­ go m ia sta praniem ieckim , ja k to czy­

nili n ieraz jegó rodacy, ale pisze np.

że w K rakow ie „słow iańskie rysy są m ało uchw ytne'' i że w szystko, co -jest tam najcennie.lszeg&i in d jłś td ta ie ji^ e g o ,

• „w yrasta z-niem ieckiej* gleby’? ' ^ * * 1 .iARCYBESTIA” I IN N I ZASŁUŻENI

Przejdźm y . teraz do postaci innego gatupku i .wymiaru i w ynotujm y ze

„Składu osobowego” pozycję: In sty tu t M edycyny Sądow ej i K rym inalistyki, asy sten t etatow y dr. W erner V olkm ar Beck. Z opublikow anego niedaw no a r ­ ty k u łu S tanisław a G rek a' („A rcybestia W erner Beck” w w arszaw skim „K urie­

rze C odziennym ”," 12—16 października br.) dow iedzieliśm y s ię , szczegółów .dzia­

łalności jego na te re n ie „G eneralnego G u b ern ato rstw a” „W erner Beck — cy­

tujem y tu powyższy a rty k u ł — hył sze­

fem san itarn y m na G. G., b y ł d y rek to ­ rem Z akładu M edycyny Sądowej: w K rakow ie, pozatym był lekarzem i szpi­

clem, złodziejem i k a te m ’-’. Nie będzie­

my zajm ow ać się bliżej postacią, k tóra sta je w jednym rzędzie z zaw o­

dowym! opraw cam i gestapow skim i.

Wielogodzinne bicie któregoś z pra­

cowników Zakładu I stale'dręczenie in­

nych w łasnoręczne usuwanie złotych zębów ze zwłok przywożonych do Za­

kładu. systematyczna współpracą z ge­

stapo — oto pozycje działalność' W er­

nera Becka. . . ..

Ale pomiędzy tym i dworną sk rajnym i typam i: F reyem i Beckiem są jeszcze inni, których działalność w ym agałaby bliższego omówienia.

Oto rek to r z r. 1939, dr. M artin S taęm m ler, profesor patologii, dy rek to r ' in sty tu tu Patologicznego. Nie znam je ­

go działalności, ale m iałem s_pospbnpść oglądać jego bibliotekę pryw atną.

Prócz swej ścisłej specjalności.' jedną jeszcze m iał ulubioną dziedzinę: naukę o rasach i dziedziczności. W księgo­

zbiorze S taem m lera znajdow ały Się .roz­

m aite prace owych teoretyków rasiz­

mu, którzy . pragnęli zbrodniczej poli­

tyce narodow ościow ej niem ieckiej n a ­ dać pozory naukow ego uzasadnienia.

Z najdow ały się tam także dzieła w ła­

ściciela: „P ielęgnow anie rasy W p a ń ­ stw ie ludow ym ”, „N auka o rasie i p ie ­ lęgnow aniu ra s y ” itd. A utor Szczycił się tym, że jeszcze przed r 1933 głosił r a ­ sistow skie idee.

Wśród nazw isk pracow ników Biblio­

teki P aństw ow ej i U niw ersyteckiej do­

strzegam y. jedno, znane w W arszawie:

bibliotekarz etatow y, d r Wilhelm W itta.

To postać jeszcze innego ookroju. W niszczycielskiej działalności Niemców n a te re n ie W arszawy był tylko w yko-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zboża niedaw no Wykłoszone kładły się nieruchom ą falą, nie było nigdzie śladu, którędy uszedł W oźniak zapom ­ niał o ranie, przem ykał się szybko,

dam y jeszcze dokładnych danych z d ziejów konspiracyjnego harcerstwa na Śląsku, w każdym razie już teraz stw ierdzić można, że sam tylko powiat rybnicki

mi rozbrajająco naiwna. Tomaszewska była panną Gwen. Rola ta nie dała jej żadnych możliwości wygrania się. W ię - cławówna wystąpiła jako córka milio­. nera

Ich męczeństwem jest grzech, ich piekło jest cyrkiem Nerona.. Wszystko go

Na tych ziemiach bowiem m a dokonać się w najbliższym okresie dziejowy proces osiedlenia milionów ludno­. ści polskiej ze wszystkich stron

stemem porozumiewania się, a krokus jest niezupełnym krokusem, jak diugo się nżm nie można podzielić. Pierwszy człowiek albo ostatni mógiby pisać tylko.. t)

Do szkół zaczęto w prow adzać język niem iecki w prześw iadczeniu, że ta zm iana w yw ołała rów nie gw ałtow ne u pow szechnienie poczucia niem ieć- kości

rzyło m i się przewędrować, jest to za­.. iste puszcza zachwaszczona, gdzie