• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 22

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1980, R. 3, nr 22"

Copied!
23
0
0

Pełen tekst

(1)

.. .. . . . . . . . _ - . » ^ . . . .

. . . . ' :'y

’ - I

::v . .. -

« S I 1 ... T'-

: ' f

■;

I A T

W S I E C I P A J Ę C Z E J .

P O W I E Ś Ć .

(Ciąg dalszy).

R O Z D Z IA Ł X X I I I .

Dziwna rzecz, źe księżna — nauczona do­

świadczeniem — nie przekonała się, jak dalece niebezpiecznemi w niektórych sytuacyach bywają posadzki wysłane dywanami i kotary zasłania­

jące drzwi ciężkiemi fałdami. Jedne i drugie dobre są w apartam entach kobiet nienarażonych na pokusy, a po­

dług księżnej ta tylko czoło stawić im może, której szatan nie wypowiedział walki, która w przegranej nie widzi try ­ umfu. Jej dyabeł nie byłby dał spokoju z pewnością, gdyby nie to, że księżna — ceniąca zgodę z sobą samą — z góry mu przyrzekła: posłuszeństwo, wierność i lojalność poddańczą. Tym to rozsądnym aktem okupiła spokój su­

mienia. Dwom panom służyć nie można. Anioł Stróż wie o tern i nie traci czasu na zdobywanie dusz, które czar­

nego pana uznały za panującego. Bądź co bądź — takie damy powinny unikać kobierców i portier, bo obcych kroków na dywanie nie słychać, za to własne słowa przez kotarę aż nazbyt łatwo m ogą być dosłyszane. W iadom ą zaś rzeczą jest, źe hołdownicy szatana wiele tajemnic mają do ukrycia: czasem spraw y lubujące się w cieniach czasem czarną misyę całego życia.

Pew nego dnia Feliks, księżna i R e n a siedzieli w fu- moarze. Feliks zwykle małomówny i dziś milczał. R en a pogrążona w dumaniach mówiła mało, a więc księżna trzy­

m ała nić słowa na końcu swego języczka. Nie lubiła ry- walizacyi w tym w zględzie, jak i w żadnym in n y m ; źe jednak w padła na te m a t, jak się R enie zdawało , nieco drastyczny, a skandalik opowiadany nie budził w niej in­

teresu, opuściła pokój, aby zobaczyć, czy jej ciotka nie potrzebuje, hrabina bowiem od chwili ostatniej rozmowy z księciem coraz gorzej się czuła. Choroba serca — b ar­

dzo ro zw inięta— nie pozwalała jej pokoju, a naw et łóżka opuszczać. R en a zastała ciotkę śpiącą; powróciła więc, ale zatrzymała się w gabinecie, graniczącym z fumoarem. U w agę jej zwróciła na stoliku — pokrycym pismami — illustracya, przedstawiająca zaręczyny jakiejś czułej pary. Do rysunku dołączony był ładny wierszyk, mówiący

(2)

530 ' Ś W I A T

o szczęściu dwojga zakochanych. Stanęła więc, aby przeczytać poezyę. W idocznie M arta nie posłyszała kro­

ków kuzynki, przytłumionych dywanami, bo nagle o uszy R eny obiły się w yrazy:

— Mylisz się, mój Feli. Maź mój nie domyśla się niczego. U m ysł jego zbyt ciężki, aby m ógł zrozu­

mieć, czem jest miłość eteryczna. Byle miał swoją gazetę, nic mu więcej do szczęścia nie potrzeba. Nie wiem nieraz, czy przy niej drzemie czy ją czyta. Cokolwiekbądź pew ną jestem, źe wzrok jego nie sięga po za ko­

niec cygara, które pali z zamiłowaniem.

R ena w trudnem znalazła się położeniu. Poznała, źe to, co usłyszała, nie dla niej było przeznaczo- nem. Nie chciała znaleść się w arcy-niemiłej roli oznajmienia kuzynce, źe posłyszała jej zwierzenia. Miała zatem ochotę cofnąć się niepostrzeżenie z gabinetu. Zanim jednak poruszyła się z miejsca, doszła ją odpo­

wiedź Feliksa:

— Nie zrozumiesz nigdy, czem jest dla mnie twój m ą ż ... N a jego widok doznaję wrażenia nader bolesnego, czuję się bowiem oddzielonym od szczęścia słabą zaporą, łatw ą do usunięcia, której jednak usunąć nie mam prawa. T ą zaporą jest książę.

W yrazy te przykuły R enę do podłogi. Nie zastanawiała się już, źe słuchać nie powinna. Stała zdu­

miona, z dziwnym wyrazem na twarzy. Nie poruszała się, nie próbowała naw et odeprzeć pokusy ciekawości, bo mimowolnie cała się w słuch zamieniła.

— Jakiś ty dziecinny, mój drogi! — mówiła dalej Marta. — Cóż tobie A ugust może przeszkadzać, jaką zaporę stanowić? Moje serce do ciebie należy, twoje do mnie. Nie ma siły, któraby przeszkodzić mogła, aby miłość dwóch dusz zlała się w jedno uczucie.

— Mówiłem już, źe skarbem dzielić się nie chcę i nie m ogę. Dla ciebie zapominam o wszystkiem.

W yrzekłem się własnego sumienia, pracy, przyszłości... A le ty za to moją być m usisz... tylko moją.

O! Marto, coś ty ze mnie zrobiła! Ja dla ciebie wyrzekłbym się wieczności, szczęścia i n ieba, gdyby ono istniało... dla twej miłości z zimną krw ią zostałbym zbrodniarzem ... m o rd e rcą ...

Nigdy R en a nie zdołałaby powiedzieć, co ją popchęło ku drzwiom, z po za których płynęły dźwięki głosu jej brata, drżące od namiętnego wzruszenia. Stanęła w progu blada, zmieniona. Oprzytomniała dopiero, ujrzawszy Feliksa klęczącego u stóp Marty. Zerwał się na równe nogi, ujrzawszy R enę, ale twarz jego pa­

łała gniewem. M arta niezmieniona ani trochę, rzekła ze spokojem:

— Widzisz Feliksie, jak ą siostrą jestem dla ciebie, doskonale ci włosy u ło ży ła m ... tak się zawsze powinieneś czesać.

— Marto! Na miłość B o s k ą ... co robisz? Opamiętaj się! —■ zawołała nagle R ena, nie m ogąc po­

wstrzymać wybuchu oburzenia.

— Co ci się stało moja R eno?... w yglądasz jak statua tragedyi — szyderczo zapytała księżna.

— Feliksie, coby mama na to powiedziała i H ele n k a? ... Ty, mój b rat... to okropne! Doprawdy, to straszne.

— Proszę cię kuzynie zapytaj ją, co się jej stało. Może jej szklankę zimnej wody przynieść. Może ma gorączkę? Zaczynam się nią niepokoić — mówiła dalej księżna.

— Czy raczysz nam powiedzieć, co jest tak strasznem i okropnem? — odezwał się nareszcie Feliks.

— W y się mnie pytacie? A! to doprawdy przechodzi wszelkie g ran ic e... W ięc już wstydu nie macie oboje?... Jeżeli tak niegodziwe rozmowy prowadzicie, to moglibyście się ukrywać, aby drugim serca z bólu nie pękały — mówiła R ena z wzrastającym zapałem. — G dyby zamiast mnie książę był usłyszał wasze wza­

jemne wyznania, jaki ztąd byłby koniec?... To straszne! M yśleć o tern niepodobna. Marto, gdzie ty masz su ­ mienie oszukiwać męża?... takiego zacnego męża! To niegodnie z twojej strony... M ężatka!... Biedny książę!

A ciocia gdyby o tem wiedziała!... Boże mój! strach pom yśleć!... Tybyś ją zabiła. Czemu się znęcasz nad moim bratem, czemu sobie z niego żartujesz? Co on tobie zawinił? Chcesz mu życie z a tru ć ... uczciwym mu być nie pozw alasz... Cośmy ci zawinili oboje?... O! Feliksie, dla czego pozwalałeś na to w szystko?... To niegodnie ... to szkaradnie.. .

Um ilkła i patrzała na nich wzrokiem pełnym niepokalanej, czystości, a iskrzącym się od promieni szczerego, głębokiego oburzenia.

— Skończyłaś? — zawołała Marta. — Bardzo ci wdzięczną jestem za oracyę. Gdy się wyem ancypu­

jesz ostatecznie, to pojedź do A m e ry k i... tam wolno kobietom wygłaszać nauki z a m b o n y ... Śliczne mie­

wać będziesz kazania. Masz talent prawdziwy!

•— Nie żartuj, Marto! Zmiłuj się. Przecież w sercu twojem musiał pozostać choćby cień jaki wstydu i sumienia. Niepodobna, abyś była takim potworem, jakim się wydajesz.

— Milcz Reno! — zawołał nagle Feliks. — K to ci pozwolił przybierać rolę sędziego? K to ci dał prawo mięszać się w cudze sprawy? Idź do twoich strojów i lalek. Nie wolno ci w ten sposób głosu za­

bierać wobec starszej siostry. Cicho b ądź.. . R ozum iesz!

R en a spojrzała na niego z takim w yrzutem , źe gdyby nie był podniecony gniew em , byłby go ten wzrok rozbroił. Lecz niestety, nie opam iętała go błagalna prośba o litość, błyszcząca w oczach siostry.

— Zapominasz, coś jej winna — mówił dalej. — Szalona jesteś z twemi pretensyam i. Postradałaś zdrowe zmysły widocznie.

— O nie, Feliksie — rzekła, lecz już łagodniej, z wielką słodyczą w głosie. — T y wiesz dobrze, źe źle postępujecie! Ja nie chcę, żebyś został zbrodniarzem, jak to przed chwilą mówiłeś; nie chcę cię wi­

dzieć m o rd ercą... muszę cię ratować. Coby mama i H elenka powiedziały, gdybym cię opuściła?.,. Z całej ro­

dziny ty jeden mi pozostałeś. Pytasz, kto mi dał prawo w ten sposób się odzywać do mojej starszej siostry?

Jeżeli M arta jest naszą siostrą, to któż tobie dał prawo odzywać się do niej w ten sposób, w jaki odzywałeś się kilka minut te m u ? ... Zastanówcie się! T ak być nie może, tak być nie p o w inno!... Marto, pomyśl o księ­

ciu, o matce tw o jej...

(3)

Księżna patrzyła na nią wyzywająco, mierząc ją wzrokiem od stóp do głowy. N agle powstała z miej­

sca, chwyciła ją za rękę silnie, tak silnie, źe niewiadomo zkąd tyle mocy posiadać m ogła tak maleńka r ą ­ czka. Pochyliła się do ucha R e n y i półgłosem, ale dobitnie szeptała:

— Pamiętaj, źe to, co ci się w ydało... to ... coś niby słyszała, było tylko złudzeniem. Nie rozumiem czego chcesz odem nie... Albo się przesłyszałaś... albo masz gorączkę. Uspokój się, radzę ci to dla tw ego

dobra i dla dobra tw ego brata. Nie wpadaj w egzaltacyę, bo jesteś śm ieszną... i nie wierz własnym uszom, tylko słowom moim, które teraz mówię do ciebie. Pamiętaj!

R e n a z trudnością rękę swoją z dłoni księżnej wyrwała. Zwróciła się ku bratu i rzekła:

— Choć ze m ną Feliksie do mego pokoju. Proszę cię, zrób mi tę łaskę.

— Przepraszam cię, Feliks ze m ną pozostanie — zawyrokowała Marta.

— Powiedz sam ... co zrobisz?... Mój bracie drogi, chodź ze mną.

— Zostaw mnie R eno — odparł. — A ni mi w głowie stosować się do twoich fantazyj i kaprysów.

Sceny robisz, bawisz się w m elodram aty... i ja mam tem u wszystkiemu dogadzać. Ani myślę! Idź się wy- kaprysić do tw ego p o k o ju ... i naucz się trochę taktu.

Ona rzuciła mu się na szyję i pytała błagalnym głosem:

— Feli, więc to prawda, źe ty ją więcej odemnie kochasz? W ięc ty o mnie nie dbasz już wcale?

O depchnął ją od siebie i rzekł:

— Nie znoszę demonstracyj. I d ź ... idź! Jesteś niemożliwą dzisiaj.

Zakryła twarz rękam i i łkając pobiegła do swego pokoju.

W iele czasu minęło, zanim się uspokoiła. Serce jej tak było pełne goryczy, źe naw et wspomnienie miłości W łodzim ierza pocieszyć ją nie mogło. Oburzenie jej nie miało granic, a tem bardziej bolał ją wyrok potępienia, jaki jej sumienie przeciw winowajcom wydało, bo jednym z winowajców był jej brat rodzony, którego tak bardzo kochała. Nie mogła sobie przebaczyć, źe tak długo była zaślepioną, źe widząc zmianę w usposobieniu Feliksa i czary, jakie nań M arta rzucała, nie zapobiegła złemu. Ale cóż począć m iała?...

W pływ u na brata nie posiadała nigdy, bo upór i zarozumiałość — wrodzone Feliksowi — nie pozwalały mu brać do serca uw ag siostry. W przyszłości także nie widziała sposobu ukrócenia fatalnego uczucia, jakie sercem jego zawładło. Oskarżyć księżnę przed jej m ężem ?... Nie, tego zrobić nie może. Byłoby to niegodnie. W iedziała zresztą zbyt dobrze, źe czyn podobny byłby tylko zemstą, nie lekarstwem. Oskarżyć b ra ta ? ... Nigdy! Nikomu naw et K rasuni nie wspomni o tem. A le co począć... co począć?! Marcie ofiary z rąk nie w y d rze... a jednak ona brata opuścić nie chce, nie może. Z odpowiedzi, jak ą otrzymała od M arty i Feliksa wnosiła, źe przema­

wiać do ich duszy i przekonania na nic się nie przyda. W ięc milczeć musi, jeśli nie chce sobie daremnie za­

krwawiać serca. Myśli jej kręciły się w kółko, rozbijając się o wyniki bez wyjścia. Nic uczynić nie m ogła.

M arty nie n aw ró ci... bo ją już i Anioł Stróż opuścił. Zamilkł, czując się bezsilnym w obec takiego zepsucia...

R enie przychodziły na myśl słowa: »Po czem poznacie, źe koniec świata blizki?« Po tem, gdy już »jedna dusza nic zrobić nie będzie m ogła dla drugiej«. W ięc smutno jej b y ło ... straszn o ... bo dla zbawienia M arty i brata nic uczynić nie m o g ła ... a i dla W łodzim ierza... także n ic ... n ic ...

Równocześnie księżna rozważała słowa jedenastego przykazania: »Nie będziesz złapany na gorącym uczynku«. Darować sobie nie mogła, źe tak lekkomyślnie przeciw niemu wykroczyła. M yślała w duchu: »K o­

bierce i kotary mnie zdradziły, gdyby nie one, miałabym spokój święty«.

R e n a tymczasem powracała do swej przygnębiającej zadumy. Oburzenie przeciw Marcie budziło się w jej łonie nową siłą. »Boże! — wołała — czemu pozwolisz, aby takie istoty znajdowały się między two- jemi stworzeniami«. Zaczęła się modlić gorąco. Niosła w modłach swoje szczęście w ofierze, byle brata od zguby ochronić. W zyw ała duchów siostry i m atki, aby czuwały nad m arnotrawnym synem , a gdy wspo­

mnienie tylko co ubiegłych chwil z now ą siłą ją opanowało, pamięć nasunęła jej boleśnym myślom słowa ewangelii: »Panu zostawcie sąd, bo Pan czyta w sercach ludzi«.

W tem zastukano do drzwi jej pokoju. W szedł służący, aby ją poprosić do p a n i, hrabiny.

R e n a zastała ciotkę bardziej mizerną i zmienioną niż zwykle. Książe siedział przy jej łóżku z książką w ręku.

— Płakałaś kochanko? — z niezwykłą słodyczą w głosie zapytała hrabina. — Oczy masz zupełnie zapuchnięte.

Książe także spojrzał na nią bacznie. R en a zmięszała się mocno. M yślała, źe nikt śladu łez na tw a­

rzy jej nie dopatrzy. Starała się uniknąć odpowiedzi wyraźnej, m ów iąc:

— Ciocia mnie wołała? Czy m ogę być w czem użyteczną?

A le hrabina widocznie żądała odpowiedzi, bo zapytała powtórnie:

— Co ci się stało? Czy miałaś przykrość ja k ą ? ... Gdzie M arta?

— M arta w fum oarze... a może juź w y sz ła ... przed godziną ją tam zostawiłam.

— Czy samą? —• zapytał książę.

— N ie ... brat mój był także.

— To jednak nie może być powodem do wylewania łez. Czy nie możesz opowiedzieć mi swego zmartwienia?

— Nie pytaj ją mamo — przerwał książę. — Widocznie sprawia jej to przykrość. Zkąd możemy wiedzieć, źe nie to właśnie było jej łez przyczyną. — I zwracając się do R eny, dodał: — Pamiętaj kuzynko udać się do mnie, ile razy M arta cię podrapie. Nie chcę, abyś z jej przyczyny łzy wylewała.

— Dziękuję księciu... ale mnie doprawdy nikt nie podrapał — odparła zmięszana R ena, i zwracając się do hrabiny, zapytała: — Czem cioci służyć m ogę? .

— Chciałam cię prosić, moje dziecko, abyś mi przeczytała jeden rozdział z tej oto książk i... Nudno m i... smutno bardzo. A ugust przyniósł zachwalone i>Les roń en exiU D audefa. Może ciebie to zainteresuje.

(4)

532 Ś W I A T

A N T O N I K O Z A K I E W I C Z . R en a czytać zaczęła. Książe słuchał i ciotka słu­

c h a ła ... ale widać myśl jej błądziła w innej sferze, bo nagle przerwała czytanie zapytaniem zwróconem do księcia :

— Czemu przypuszczasz, źe właśnie dlatego R ena płakała, źe.. .

Głos jej ucichł raptownie. Głowa nieco podniesiona, aby słowa powyższe wymówić, opadła ciężko na poduszkę.

H rabina żyć przestała.

Paraliż serca, przez doktorów przewidywany, zakoń­

czył jej długo trw ającą chorobę nag łą śmiercią.

R O Z D Z IA Ł X X I V .

Do familijnego grobowca hrabiów Ustrzow skich przy­

była jedna trum na, a w Ustrzówce wiosnę całą i lato można było spotkać to pieszo, to powozem —• wszędzie — dwie młode kobiety, w ysokie, szczupłe, dystyngow ane, z których postać jed n e j, nacechow aną była tą harm o­

nią i majestatem, na jaki składają się wieki całe dobro­

bytu i wyrafinowanej wytworności w krew przechodzącej i z krwią dziedziczonej. Obiedwie panie czarno były ubrane, obiedwie zdawały się nierozdzielnemi. To M arta i Rena.

Razem z trum ną m atki i ciotki przybyły do Ustrzówki i tam spędzić postanowiły całe lato. M arta tyle okazywała żalu po zgonie hrabiny, tak spoważniała, tak piękne i bu­

dujące rozmowy z R en ą prowadziła, źe tej ostatniej zda­

wało się czasem, iż to nie ta sama kobieta. Nieraz trudno jej było uwierzyć własnej pamięci, gdy przypom inała sobie zajścia i przykre sceny z warszawskiej epoki.

— Albo się zmieniła zupełnie i śmierć matki na inną naprowadziła ją drogę, albo też sądziłam ją zanadto surowo i chwilę szału wzięłam za gruntow ne zepsucie — mówiła w duchu. Czy tak czy inaczej, postanowiła okazy­

wać jak najwięcej serca kuzynce i gotowa była kochać ją jak dawniej. Księżna wiodła prawie ascetyczne życie.

Czytała książki religijne, do których niekiedy i R enana za­

liczała. Nieraz kuzynki prowadziły dysputę w tej mierze, ale M arta umiała bardzo pięknie dowieść, źe dla niej nie m a niebezpieczeństwa w podobnej lekturze, źe odróżnia

M A Ń K A . złe od dobrego, źe osoby obdarzone wyższą inteligencyą

powinny poznać broń, jak ą nieprzyjaciel włada, aby wie­

dzieć, jak odeprzeć natarcie, — słowem tak umiała pobić nieodpartemi argumentami Renę, że uspokoiła ją zupełnie. Księżna odżałować nie mogła, że m atka um arła bez religijnego przygotowania. Myśl ta zdawała się ją trapić, tak, źe nieraz R en a uspakajać musiała M artę, pocieszając kuzynkę niewyczerpanem miłosierdziem Bożem.

Książe — to przyjeżdżał do Ustrzówki na kilka tygodni, to opuszczał ją, aby się do swych dóbr uda­

wać. Za każdym powrotem spostrzegał coraz większą serdeczność między dwoma paniami. Niewiadomo, co 0 tern myślał, to pewna jednak, źe ani na jotę postępowania swego względem żony nie zmienił. Pozostał jak dawniej: zimny, sarkastyczny, na pozór zupełnie obojętny. R enę to bolało. Pragnęła, aby razem z nią wszyscy uwierzyli w szczerość i trwałość poprawy kuzynki. Mimo serdeczności pozornej, nie przyszło jednak między niemi do wyznań zupełnych. R e n a nie wtajemniczyła Marty w swoje nadzieje na przyszłość. Miała nieraz ochotę wygadać się szczerze, ale pamięć na słowa Włodzimierza, który prosił ją głównie o sekret wobec Marty, zamykała jej usta. Uw ażała za obowiązek do jego woli się zastosować. Sm utna była b ardzo... coraz smutniejsza, pomimo pociechy, jaką napełniała jej serce zmiana usposobień Marty, pomimo, że pew ną była, iż wszelkie relacye między kuzynką a bratem jej zerwane zostały. Feliksa od śmierci ciotki nie widziała wcale.

Przygnębienie jej spowodowane było głównie brakiem wiadomości o Włodzimierzu. W W arszawie pisywali do siebie. FTrabia adresował swoje listy j^ostc-TCstciiitc, a IŃena podwTojną siłą miłości przywiązała się do niego, przy­

kuta czarem słówr, jakie w listach ukochanego wy czy ty wała. Od czasu przyjazdu do Ustrzówki trudniej było korespondować. Znano ją na poczcie. Listów sama odbierać nie mogła, ani też pisać, aby na siebie nie zwracać uwagi. Pod adresem K rasuni przychodziły czasem słodkie bileciki, ale coraz rzadziej i coraz smutniejsze.

W szystko w sprawach hrabiego zdawało się iść na opak. N igdy niestety nie miał dobrej wiadomości do za­

komunikowania Renie.

W śród pozornego uspokojenia lato zaczęło chylić się ku końcowi. Mało kto zagladał do Ustrzówki Księżna zdawała się zapominać o świecie. Gość stał się tu niezwykłem zjawiskiem. Widocznie jednak uspo­

sobienie kolibra, skłonnego do lotu i krążenia wśród kwiatów, nie mogło się zmienić na umiłowanie cichego gniazdka. Księżna zaczęła poziewać i rozglądać się wkoło siebie leniwie roztargnionem okiem. Z Paryża 1 Londynu nadsyłano jej wszystkie nowości literackie. Nie brakowało między niemi książek, reprezentujących skrajnie realistyczny kierunek. Mniej więcej wówczas musiała R en a znowu kiedy niekiedy wysłuchać jakieś

(5)

J U L I U S Z K O S S A K .

I li! :

' ^

sisia - i ■

H U C U Ł K A I H U C U Ł .

(6)

534 Ś W I A T

przykre słówko, wycedzone szyderczo usteczkami księżnej, robiącej ałluzyę do przeszłości, do hrabiego i Janusza, do jej sukcesów światowych. M arta zaczęła przemyśliwać nad tem, gdzie zimę spędzi. Różne plany przesu­

wały jej się przez głowę. M łoda kuzynka księżnej spostrzegła, źe w planach tych nie m a dla niej miejsca. Zro­

zumiała, że M erry nie myśli jej nadal ofiarować swej opieki, więc tem goręcej m arzyła o w łasnym domu, o mo­

żności wyznania wobec całego świata swojej miłości, o wsparciu się na ramieniu męża ukochanego. Jakże niecierpliwie w yglądała tej chwili! jakże serce jej ściskało się na myśl, że chwila ta zamiast się przybliżać, oddalała się coraz bardziej.

Pewnego dnia, kiedy młode panie same wiosłując i sterując łodzią po B ugu, rozmawiały o przym io­

tach dłuższego albo krótszego wiosła, zjawił się na brzegu jakiś m łody mężczyzna, którego obie zdaleka nie poznały. Skierow ały łódź ku brzegowi, a po chwili R ena krzyknęła:

— To Feli! Ach! jakże się cieszę!

Ledwie jednak te słowa wymówiła, twarz jej, jaśniejąca radością, przesłoniła się nagle cieniem smutku.

Księżna może tego nie spostrzegła, bo wołała wesoło:

— Jak się masz, Feliksie! Jak to dobrze, żeś przyjechał. Zaczęłam się obawiać, że um rę z nudów.

Obie panie spieszniej poruszały wiosłami.

Po chwili znalazły się przy miejscu wylądowania. Feliks, całując ręk ę kuzynki, spojrzał na nią tak wymownie, iż R e n a , która spojrzenie to w lot pochw yciła, przekonała się, że mękom jej czas końca nie położył.

— K iedy przyjechałeś? Czem?... Dlaczego nie pisałeś... byłabym po ciebie konie wysłała.

— Zatęskniłem nagle za paniami i w jednej chwili znalazłem się na dworcu kolei... N a ostatniej stacyi nająłem konie... i jestem.

M arta tłumaczyła to sobie: »Zatęsknił za mną. Czekał, aż go powołam, zobaczył, źe nic z tego, więc zdecydował się przybyć nieproszony. Zawsze to ryzyko z jego strony!« Głośno zaś rzekła:

— Bardzo poczciwie zrobiłeś. Żyjemy tutaj jak dwie samotnice. W szyscy o nas zapomnieli. Nie dziw się naszym usposobieniom, b o ... jeszcze kilka miesięcy, a rdza nudów byłaby nas zjadła. Patrz, jak R ena wygląda, odkąd orkiestra przestała jej przygrywać, a rozmaici adoratorowie gruchać nad jej uchem.

Rzeczywiście R ena zmizerniała do niepoznania. Zeszczuplała, zdawała się być cieniem samej siebie.

Feliks spojrzał na nią dość obojętnym wzrokiem i rzekł:

— Zawsze mówiłem, że dla niej po za tańcem i komplementami nie ma życia.

— Nie mówcie tego — smutnym głosem prosiła Rena. — Mylicie się oboje. Nie uwierzycie jak mało dbam o rozrywki światowe. Nigdy za niemi nie tęskniłam , a od śmierci cioci mniej niż zwykle.

— Masz słuszność prosić, abyśmy nie wierzyli... bo nie uwierzymy — odparła Marta. W idocznie wraz z przybyciem heliksa powiał prąd ognisty z dzielnicy czarnego władcy, bo głos księżnej zimny, złośliwy i ironiczny przypomniał R enie najprzykrzejsze chwile, spędzone w W arszawie w towarzystwie kuzynki. — Dosyć na ciebie spojrzeć, aby wiedzieć czego ci brak. W czasie karnaw ału wyglądałaś inaczej. Zresztą kto ciebie lepiej znać może niż brat twój i ja. Oboje jesteśm y jednego zdania, źe życie wewnętrzne ci nie służy, potrze­

bujesz zewnętrznej podniety.

Nigdy R enie smutniej nie było, niż w ciągu kilku tygodni po przybyciu brata do Ustrzówki. Od hrabiego dawno listu nie m iała, a pomimo obecności Feliksa w zam ku, zawsze czuła się w nim zupełnie obcą dla wszystkich. Zdawało jej się, źe jest sama jedna, opuszczona na świecie. Opuszczenie to tem dotkli- wszem było dla niej, źe patrzała, jak wszystkie iskry przywiązania, którem i ją brat kiedyś darzył, w ygasały powoli. Z imienia tylko pozostał jej bratem , ale braterskiego uczucia w sercu jego dla niej nie było. Za to każda myśl, każde bicie serca młodzieńca zwracało się tylko w je d n ą . stronę. R en a wiedziała dobrze o tem. Nie miała w nim nigdy obrońcy, gdy cierpkiemi słowami M arta ją obrzucała. Przeciwnie, brat jej stał się echem księżnej.

Tak dalece, że Renie zdawało się, iż spostrzega chwilami zniecierpliwienie Marty, niezadowolonej poniekąd z zachowania się m łodego człowieka, pozbawionego wszelkiej oryginalności, która ją dawniej w nim zajmo­

wała. Księżna z góry wiedziała, że znajdzie go na każdym kroku, bo się w jej cień zamienił; źe posłyszy wierne powtórzenie wygłoszonego przez nią frazesu, bo Feliks jak echo każde jej zdanie powtarzał. Zdawało się Renie, że M arta wzrusza czasem ramionami z politowania, gdy Feliks gotów był wtórować jej najdziwa­

czniejszym szaleństwom. ^ Księżna z intencyą niemożliwe wygłaszała teorye, rano dowodząc, źe białe jest czarnem, wieczorem że róźowem, a kuzynek zawsze był gotów przysięgać, źe ona tylko ma słuszność, w y­

pierając się własnych przekonań. R en a uważała za obowiązek zamienić się w cień księżnej i brata. Nie od­

stępowała ich na krok, nie zostawiając im chwili swobody. M artę — ceniącą przedewszystkiem wolność nie­

ograniczoną — poczęło niezmiernie irytować takie postępowanie. Całe życie nikomu okiełznać się nie dała, zkądźe dzika pretensya tej dziewczyny wzięcia je j... jej księżnej M a rty ... na mundsztuk. Nie próbowała je ­ dnak dotąd wyraźnie wypowiedzieć wojny systemowi przyjętem u przez kuzynkę. W spomnienie zdradzieckich portier i dywanów krępowało ją nieco. Nie miała ochoty zdobyć się na kategoryczne zapewnienie R eny, źe jej opieka jest zbyteczną, źe on i ona obejdą się bez ludzkiej pieczy wobec »nieba i własnego sumienia«.

Niebo i własne srimienie lubiła księżna cytować jako jedynych sędziów, przed którym i człowiek ceniący sie­

bie, winien ugiąć czoła. Znosiła upokarzającą opiekę w sposób sobie właściwy. Jeżeli nie postawiła' dotąd ultim atum kuzynce, to tylko jedynie dlatego, źe lękała się »wzruszenia« dla siebie. Znała R e n ę i czuła, że w razie stanowczego zrzucenia jarzm a nastąpiłaby scena — a scen nienawidziła. U rządzała się więc w taki sposób, aby śledztwo R en y uczynić jak najnieznośniejszem dla niej samej. Naprowadzała na rozmowy, w któ­

rych z jednej strony wysuwała naprzód bałwochwalstwo Feliksa dla siebie, z drugiej szukała strun ’w sercu R eny, któreby najboleśniejszy dźwięk — przy ich dotknięciu — wydały.

R azu pewnego zaczęła w ypytyw ać kuzyna, czy dawno widział hrabiego.

Od czasu wyjazdu waszego z W arszaw y - odparł — zaledwie dwa razy się z nim spotkałem.

(7)

W yjeżdża często. K ręci się po świecie, podobno pieniędzy szuka. Dłużnicy go maltretują, on im się w ykręca jak piskorz.

— Jednak przyznaj Feliksie, źe trzeba być tm chenapan d ’une bonne esftece, żeby tak znaczny mają­

tek stracić, niewiadomo na co?

— Rzeczywiście dziwnie łatwo się uwinął z krociami, jakie mu ojciec zostawił.

— Szukał rozrywki w nudach , jakie za nim krok w krok chodzą. Rozrywki nie znalazł, póki nie stracił wszystkiego. Teraz, kiedy się nad nim wierzyciele znęcają, może się przestał nudzić.

— M oże.,. Chociaż niedawno mówił mi, źe go spleen na chwilę nie opuszcza.

— D o p raw dy?... Przecież w godzinach uwielbienia dla jakiejś gwiazdy półśw iatka, musiał zapomnieć o zmorze go udręczającej.

— Zdaje mi się, źe nie. Mówił mi, źe się nigdy nie kochał, a naw et w chwili największego zainte­

resowania się tą łub ową, czuł, źe robak toczący jego istność na dnie serca drzemie.

— Myślałam, źe się kochał w K arli W rotow skiej... tak przynajmniej utrzymywano.

— Może b y ć ... nie zwierzał mi się z tern jednak.

— Co więcej zdaje mi się, źe kocha ją dotąd, ale nie wie jak ją wziąść, więc pozornie składa hołdy innym naiwnym osóbkom, aby tam tą złowić na wędkę zazdrości.

— Czemuż się z nią nie żeni?

— P oczekaj... niech tylko będzie jej pew nym , ożeni się z nią niezawodnie. D otąd platonicznemi ogniami pałał ku niej, bo nie jest dość idyllicznym, aby się bawić w miłość bez chleba. K arla mało miała po­

sagu. A le gdy po śmierci biednej m am y wartość jej podniosła się o 200.000 rs. to zobaczysz, jak nasz przy­

jaciel zacznie manewrować, ażeby zdobyć jej niezdobyte serce.

— Nie będzie mu się chciało zrywać różnych innych stosunków.

— To on ma sto su n k i?... Ach! jaka ja naiwna! K tóryż z was ich nie m a!...

— Zdaje mi się, źe ma, ale nie jestem tego pewnym. Co do tego, aby je wszyscy mieli... to rozcią­

gasz regułę zanadto szeroko.

Rena, słuchając tego wszystkiego, cierpiała jak ptaszę, którem u złośliwy chłopiec piórko po piórku ze skrzydeł wyrywa. A rozmowom podobnym musiała przysłuchiwać się często, bo tem at ich był Marcie najmil­

szym. Lubow ała się w nim z rozkoszą.

— Pieniądz to jedyna wyższość, jakiej hrabia hołduje — mawiała. — O nby się z K rasecką ożenił, gdyby miała milion posagu. Zresztą nic dziwnego, tonący brzytw y się chwyta. Arogancyi i pewności siebie mu nie braknie. Inny uciekłby za granicę, aby setkom wierzycieli w oczy nie z a g ląd ać, a o n . . . miedziane czoło... szastał się po wszystkich balach, choć za powrotem do mieszkania musiał niepłaconemn lokajowi kazać bronić przystępu do drzwi swoich. Nic dziw nego... pilnował złotej rybki. W iedział dobrze, źe K arli nie ominie m ajątek po stryju. Tymczasem pa r ricochet, zdobywał inne uczucia, zrywał kwiatki po drodze, aby nie tracić w praw y do wielkiego szturm u, jaki ma zamiar przypuścić do serca Satanelli, jak ją jej brat nazywa.

R en a z boleścią w duszy słuchała tych zdań złośliwych, ale im nie wierzyła. O n ie !... Pew na swego ideału, pokładała w nim całe zaufanie. »Jeżeli nie pisze — myślała — to dlatego, źe czeka pomyślnego re ­ zultatu swoich zabiegów«. Skoro go osiągnie, gniazdko dla niej uściele... a w gniazdku tem Bog jej szczę­

ścia nie poskąpi. Alboź to nie ma swych adwokatów w niebie, którzy jej przecie nie opuszczą! — W inny, ale niemniej przykry sposób krwawiło się jej serce, gdy M arta nad Feliksem się znęcała. Czuła się w tedy upo­

korzoną za niego i za siebie. Ten brat, z którego niegdyś była tak dum ną, którego wyższość umysłową uznawała, pewna, źe zdolnościami swemi nad tłum się wybije i sławą zabłyśnie, pozwalał deptać po sobie.

— Feliksie — mówiła M arta — tej zimy, gdy wyjadę na południe, ty pojedziesz ze m ną... Będziesz moim paziem, będziesz nosił za m ną parasolkę, rękawiczki, książkę do nabożeństwa, płaszcz. Od rana do wieczora służyć mi musisz.

— Cóżby na to twój mąż powiedział? — pytał Feliks.

— Przekonaw szy się, źe nie jesteś dla mnie niczem innem ja k paziem, zgodziłby się na to chętnie.

Dawniej królowe miewały paziów. Czemuźbym tej mody nie miała zaprow adzić?... Bardzo byłoby mi z tem wygodnie.

— A le cóźbym począł, gdybyś mi służbę wypowiedziała, a ja utraciłbym możność wyszukania sobie innego chleba?

— O! gdyby mi się służba tw oja sprzykrzyła, rzecz prosta, że byłoby dla mnie obojętnem, co z sobą poczniesz.

— Czy mówisz seryo? — drżącym głosem zapytał Feliks.

— T ak myślę. Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tem, co się dzieje z tymi, których opuszczam ...

— O! nie mów te g o !... W iem , źe żartujesz, ale żarty takie są przykre.

— W cale nie żartuję. Gdy mnie kto znudzi, to mu daję przyjacielską radę, żeby się wyniósł czem prędzej...

— Ja tak łatwo się nie wyniosę!

— Cóźbyś zrobił?... Czy myślisz, żebyś przemocą zatrzym ał pozycyę?

— Nie zatrzymałbym, ale uczyniłbym ją niezdatną do boju na przyszłość.

— Jakto?

— Oczy, któreby na mnie patrzeć nie chciały, nie patrzyłyby na nikogo więcej.

— To zabawne, źe wy oboje, ty i R e n a jesteście za dramatycznemi sytuacyami. Nie ucywilizowali­

ście się dostatecznie, aby ocenić, jak wszelkie tragedye są dziś nie na czasie. T a wasza H elenka, o której

(8)

536 Ś W I A T

J. M A L C Z E W S K I .

W I C E K .

R en a tak często wspomina, musiała być poczciwą istotą, ale pełną dziwnie zacofanych poglądów, źe was tak dramatycznie usposobiła.

R en a zaczerwieniła się od oburzenia.

— Proszę cię, M arto... wolno ci szaleństwa cyniczne prawić memu bratu, ale siostry mojej imienia nie wymawiaj. Ostrzegam cię. Nie zniosę tego.

N igdy M arta nie widziała jej z tak iskrzącym wzrokiem. K siężna chwi­

leczkę zdawała się być zmieszaną, ale prędko odzyskała dar słowa.

— C’est trop f o r t — rzekła z udanem zdziwieniem, przybierając minę osłupiałą. — Pozwolisz, moja droga, źe ci zwrócę uwagę, iź twoje ostrzeże­

nia są co najmniej śmieszne. Zapominasz kim jestem.

Spojrzała na nią dumnie z góry. R eny — spojrzenie to nie przeraziło.

Spokojnym głosem odpowiedziała:

— W iem kim je s te ś... Nigdy nie powinna byłam zapominać, źe jesteś niebezpieczną i ... niedobrą kobietą.

— A! to sławne! Podobnych m elodram atycznych dyalogów nie sły ­ szałam n ig d y ... chyba na scenie. Prawda, źe od niedawna mam do czynie­

nia z osobą, należącą do niemojej sfery, bo chociaż nazwiskiem pochodzisz z tego samego co ja świata, ze względu na wychowanie nie powinna byłaś opuszczać mało - miasteczkowego towarzystwa.

R en a zrozumiała, źe wzmianka o wychowaniu wymierzoną była prze­

ciw jej matce i siostrze. D otknięta w najdrażliwszych uczuciach nie panowała prawie nad sobą. Zwróciła się więc do brata:

— Feliksie! Czy słyszysz co ona m ó w i... Czy pozwolisz, aby ubliżano pamięci naszej matki?

On stał w miejscu zmięszany i niezdecydowany.

M arta na niego spojrzała. Umiała na żądanie wyraz wzroku zmieniać.

Przybrany przez nią w tej chwili mówił: »Czy należysz do mnie?« Feliks zrozumiał pełne obietnic spojrzenie. Serce jego napełniło się bezgranicznem szczęściem, więc na rozpaczliwe odwołanie się siostry odparł chłodno:

— Nie mogę się zgodzić... nie mogę pozwolić na twoje dziwaczne postępowanie. Brak taktu, jaki okazujesz, najzupełniej M artę usprawiedliwia.

R en a pierwszy raz nie posłuchała głosu, nakazującego jej czuwać nad bratem i księżną. W stała z ław ki — na której siedziała w parku obok M arty, i nie wymówiwszy ani jednego słowa, bez skargi, opuściła ogród.

— Staje się niemożliwą — rzekła księżna, patrząc za nią. — Nie dziw się Feliksie, źe nie m yślę łą ­ czyć się z nią na życie całe. W ątpię, aby wyszła za mąż, bo każdy obawiać się będzie pojąć za żonę tak ą fantastyczkę. Posagu ma tyle tylko, ile jej mama zapisała... To za mało na opłacenie jej kap ry so w i wymagań"

Nie chcę brać na siebie roli kozła ofiarnego, znoszącego nieustanne chimery. Musisz pomyśleć o jej przyszłości.

Gdyby R en a słyszała, w jaki sposób wyrazy te wymówione zostały, gdyby się dowiedziała, źe Feliks odpowiedział na nie milczeniem, serce biednej dziewczyny pękłoby z bólu i żalu. B rat rodzony nie bronił siostry. U legając wszechpotężnemu czarowi księżnej, R enie przypisywał całą winę.

— Zresztą niepotrzebnie się tern irytuję — dodała Marta. — Nie powinnam brać do serca pensyo- narskich wybryków. J e su ń trop haut placee pour ęa.

Podniosła w górę czoło i dumnym wzrokiem spojrzała na Feliksa. On wpatrzony w nią — z zachw y­

tem w duszy — przyznawał, źe żadna inna kobieta nie może być od niej piękniejszą i bardziej królow ą w k a ­ żdym calu.

— Masz słuszność — mówił. —- Nie warto się na nią gniewać. Pojmuję, źe taka towarzyszka m u­

siała d się uprzykrzeć... Nie pozwolę, aby ci dłużej dokuczała; obmyślę dla niej inne schronienie. P rzepra­

szam cię za nią, moja najdroższa! — i całował jej ręce, pragnąc ją rozbroić. Dopiął swego celu prędzej niż się spodziewał, księżna bowiem hołdownikom swoim nie lubiła pokazywać chmurnego oblicza. U w ażała, źe po­

goda łatwiej ich zniewala niż burza.

W kwadras później zupełna zgoda panowała między nimi. Poszli oboje w głąb parku. Ona niby p a­

sterka usiadła na trawie, a on u jej nóg się położył.

— W ięc pojadziesz ze m ną na południe? — pytała. — Zobaczysz, jak nam będzie dobrze.

— Chyba wiesz, Marto, źe to rzecz niemożliwa. Nie kuś mnie daremnie.

— Gdybyśmy tylko o możliwych rzeczach mówili, gdzieżby się podziały fantazya i poezya?... P rzy­

puszczasz, źe wyjazd twój byłby rzeczą niem ożliw ą?... D laczego?... Jedziesz ze mną, służysz mi wiernie, za- dawalmasz się mojem łaskawem spojrzeniem ... nie jesteś zbyt w ym agającym ... Gdybym innego pazia przy­

brała i inną powierzyła mu misyę, nie wolno ci n arzek ać... nic mówić nie w o ln o ...

Feliks zerwał się na równe nogi. Oczy jego pałały dziwnym blaskiem.

— Nie żartuj Marto! Nie lubię takich żartów.

Księżna spostrzegła, źe nie można poruszać przedmiotu tak dla m łodego człowieka przykreg-o i upo­

karzającego. W ięc zmieniła rozmowę. s ^

_ _ Wieczorem, rozmyślając nad przejściami dnia całego, przyszła do przekonania, źe nietylko R e n a ale i jej brat wprzęgli ją w jarzmo nieznośne.

Nudzi mnie to — dumała. — Pozbędę się o b o jg a ... Niewoli nie zniosę.

(D alszy ciąg nastąpi). E S T E J A

(9)

Z A L O T Y .

ua

(10)

O G Ł Ó W N Y C H K I E R U N K A C H P O E Z Y I P O L S K I E J X I X W I E K U .

(D okończenie).

Pierwszym z naszych poetów, który nastroił lutnię na ton bajroniczny był A ntoni Malczewski.

Zawody i smutki życia, które zaczynał ze świetnemi nadziejami, kończył smutnie, niemal rozpaczliwie; za­

wody i smutki życia więcej niż znajomość osobista z Bajronem popchnęły go w objęcia bajronizmu.

Z akordu bajrońskiego wziął on jeden ton tylko, me­

lancholię, ale ten ton wyśpiewał z takiej głębi serca, tak przejmująco, iż rzecby można, źe prześcignął w tern swojego mistrza. »Bo na tym świecie, śmierć wszystko zmiecie, robak się lęgnie i w bujnym kwiecie« — oto idea, która unosi się nad całym poe­

matem i rzuca cień żałobny na wszystkie obrazy

»Maryi«. Do energii bajronowskiej nigdzie się nie zdołał— nie próbował nawet podnieść — Malczewski.

Wpraw'dzie ukazał nam na chwilę, jak w sercu W a-

; cława »powstała ta ponurość dzika, co patrzy w je ­ den przedmiot, w trum nę przeciwnika«, ale zemsty W acław a nie ośmielił się nam pokazać.

Inaczej bajronizm przemówił do duszy Mickie­

wicza. Energia, demoniczność, hasła bojowe bajro­

nizmu , to były tony, które się odezwały echem w jego poezyi. Przytem Mickiewicz nie poddawał się wyłącznie prądowi bajronicznemu i ten ostatni u niego prawie wszędzie zlewa się z prądem patryo- tycznym. T ak w Konradzie W allenrodzie duch ca- łego poematu, pobudki, które popychają K onrada do działania, płyną z patryotycznego uczucia; postać bohatera i jego sposób pomszczenia krzyw d ojczyzny wzięte są z bajronizmu. Bajroniczność W allenroda polega na te rn , że poświęciwszy się za ojczyznę, w samem poświęceniu nie znajduje dostatecznej osło­

dy i czuje ciągłą gorycz życia. W iną tu naprzód jest w ybrany przez niego rodzaj poświęcenia, owa długa, powolna, milczkiem przez wiele lat pełznąca do celu swego zdrada. Cel jest szlachetny i piękny, wyzwolenie ojczyzny z pod jarzma wroga, a przy­

najmniej zachwianie jego potęgi, ale droga do celu, zmuszając W allenroda do ciągłego kłam stw a i uda­

wania, wywołuje w nim rozstrój wewnętrzny i zapę­

dza go nawet do szukania pociechy w gorącym na­

poju. Przytem widmo szczęścia osobistego staje nie­

raz przed nim , jakby na to, aby mu przypomnieć, co utracił, a czego już nigdy nie odzyska. I to jest druga przyczyna jego bajronicznego nastroju. A nie- tylko bajroniczną gorycz znajdujemy w W allenro­

dzie, ale także dumę i energię, jaką Bajron obdarzał swoich K orsarzy i Giaurów; rozbłyskują one naj­

wspanialej w chwili, gdy wielki mistrz zrzuca płaszcz z siebie, ażeby go wobec Krzyżaków podeptać nogami.

D rugą bajronicznie nastrojoną postacią w poe­

zyi mickiewiczowskiej jest K onrad z Ill-iej części Dziadów. Samo już imię jego wskazuje pokrew ień­

stwo, wskazuje związek z prądem bajronicznym. Jak K onrad W allenrod pokrew ny jest z charakteru, z go­

ryczy napełniającej mu serce, do Korsarza i Giaura, choć nierównie wyższy od nich dzięki uczuciu pa- tryotycznemu, "które go przenika, tak K onrad z Dzia­

dów ma pewne pokrewieństwo z Manfredem. T a ' sama potęga indywidualizmu rozpiera piersi jednego i drugiego i jest przyczyną straszliwych cierpień, chociaż te płyną z zupełnie różnych pobudek. Taka sama duma w jednym i d ru g im , ta sama zuchwa­

łość w wyzywaniu nadziemskich potęg do walki.

Można powiedzieć, że K onrad zuchwalszym jest od Manfreda; ten tylko z duchami niższego rzędu ma do czynienia, tylko ich władzy nie chce uznać nad sobą, przeciw najwyższej istocie nie występuje, omija ją jakby umyślnie. K onrad uzbrojony miłością i m ęką narodu śmiało staje przed tronem Najwyższego i w y­

zywa go do walki. Szaleństwo dumy i miłości wkłada mu w usta słowa, na które zimny Manfred nigdyby się nie zdobył. A le tworząc postać K onrada z Dzia­

dów, Mickiewicz wzniósł się już był wyżej ponad prąd bajroniczny i chciał w niej odmalować przesi­

lenie się tego prądu w swojej duszy. S tąd też drogi K onrada i M anfreda, z początku rów noległe, pod koniec rozchodzą się w przeciwne strony. M anfred ma dla słów wiary tylko pogardliwe milczenie, K o n ­ rad ma ufność, wdzięczność i pokorę.

Trzecim z kolei wielkim poetą, którego objął prąd bajroniczny, był Słowacki. W poezyi jego nie jeden lub dwa tony, jak u Malczewskiego i Mickie­

wicza, ale cała niemal bajrońska m uzyka rozbrzmie­

wa: i melancholia i demoniczność i ironia i zapał libe­

ralny i posępna dekoracyjność bajronizmu. K apryśna natura, gorączkowa ambicya, gorąca fantazya, lubu­

jąca się w jaskraw ych sytuacyach i demonicznych postaciach, wszystko to pociągało Słowackiego ku bajronizmowi i poeta ten tak się przejął tym p rą ­ dem, iż większa część jego utworów nosi na sobie wybitne piętno bajronizmu. Bajroniczną karyerę jego można podzielić na trzy okresy. Z początku był on tylko ślepym i pomimo całego bogactw a swego ję ­ zyka, niefortunnym naśladowcą Bajrona. Do tego okresu należą postacie takie, jak: Mindowe, Botwel, Bielecki, Hugo, Mnich, Arab, Żmija, Lambro. W szy­

stko to są ludzie skopiowani z Giaura lub Korsarza, i pomimo najrozmaitszej narodowości i sytuacyi spo­

łecznej podobni do siebie jak rodzeni bracia. W ich sercach kłębi się żądza zemsty, dyszą nienawiścią do świata, na czole mają piętno dumy, na ustach g o ­ rycz przesytu. W szędzie tu tylko poza i dekoracya bajroniczną, nic więcej. Do drugiego okresu, dojrzal­

szej już poezyi bajronicznej Słowackiego, należy K or- dyan, mianowicie w dwóch pierwszych aktach fan­

tastycznego dram atu tego nazwiska. W K ordyanie odzywa się przesyt, znudzenie, próżnia życia i ironia bajroniczną, a to wszystko nie jest już tylko pozą : w K ordyana poeta włożył samego siebie daleko wię­

cej, niż w kogokolwiek innego ze swych bohaterów bajronicznych. I stosunek bohatera do Laury i inne rozczarowania, przez które przechodzi, i wpływ al­

pejskiej przyrody, wszystko to w pewnej mierze od- naleść można w życiu samego Słowackiego. — N a­

reszcie trzeci okres bajronizmu w poezyi Słowackiego stanowią: »Podróż na wschód« i »Beniowski«. Pierwsza powstała z chęci naśladowania »Podróży Child-Ha- rolda«, choć tonem swoim daleko od niej odbiegła;

drugi poemat miał być polskim »Don Juanem «.

Wszakże Słowacki w Beniowskim wziął z Don Ju a ­ na tylko zewnętrzną formę, w której stał się nie­

zrównanym wirtuozem; wziął kapryśną budow ę, w której awanturniczy w ątek powieści opleciony jest najbujniejszym liryzmem; wziął wreszcie nastrój iro­

niczny, ale z w ątku powieściowego zrobił tylko nie­

winną bajeczkę, a nie przejmującą satyrę, jak Bajron w Don Juanie.

(11)

Za Słowackim ciągnie się długi szereg drugo- i trzeciorzędnych poetów, którzy ulegli prądowi baj- ronicznemu. A le tu trzeba odróżnić bezpośredni wpływ bajronizmu od pośredniego. Dawniejsi poeci, jak Garczyński, Magnuszewski, Olizarowski ulegali tylko wpływowi samego Bajrona; do nich należy zaliczyć także i Żmichowską; młodsi byli nietyle echem poe- zyi samego B ajrona, ile jego następców: Musseta i Heinego. Stąd różnica pomiędzy dawniejszymi a pó­

źniejszymi bajrdnistami. Ogólnem tłem i tu i tam jest rozczarowanie, boleść, zwątpienie, ale u pierwszych uczucia te wyrażają się może nieraz naiwnie, wszakże z pew ną siłą, której u drugich nie znaleść; szukają przytem dla siebie innego wyjścia, niż u naślado­

wców M usseta i Heinego. Poezya Bajrona odznacza się pew ną męzkością, której brak Mussetowi i Hei- nemu, i której brak także ich polskim naśladowcom.

Nasz neobajronizm moźnaby przyrównać do choroby zapalnej, która nie została wcale uleczoną, ale w y­

dawała się słabszą dlatego, źe przeszła w stan chro­

niczny. Sceptycyzm stał się chlebem powszednim, na którym się wykarmiło młodsze pokolenie poetów.

Nie wyw oływ ał on już męzkich rzutów i targan się, poprzestawał na bezsilnych jękach i skargach. Wszakże skargi te niekiedy, jak np. w poezyach Asnyka, miały ton bardzo przejmujący.

Przystępujem y teraz do ukazania prądu, który wygórował nad wszystkiemi innemi, i wycisnął g łę­

bokie piętno nietylko na poezyi, ale i na całej litera­

turze naszej X I X wieku. W iemy, że początkiem swoim sięga on jeszcze upadku rzeczypospolitej, źe rozwija się w pismach W oronicza i Niemcewicza.

Ale u tych poetów występuje on przeważnie tylko jako cześć dla wielkiej przeszłości, jako spokojna tę ­ sknota za nią. Ognia, gniewu, boleści, marzeń o przy­

szłości nie czujemy i nie widzimy tam wcale. Pier­

wszym wybuchem nowego prądu jest K onrad W a l­

lenrod, a wybuch to był tak silny, że na głos jego zadrżały wszystkie serca. Było to jakby objawienie siły nowej, drzemiącej w piersiach narodu, o której on sam nie wiedział. A le nim się ktoś odważył n a­

śladować mistrza, nadeszły dni listopadowe, a bezpośre­

dnio po nich nastąpił drugi wybuch tego prądu, jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej wstrząsający. Trzecia część Dziadów jest wierzchołkowym punktem prądu; z niej on rozlał się potem po całej naszej poezyi. A n a ­ przód w »Panu Tadeuszu« rozpłynął szeroko niby w szerokiem łożysku jeziora i po brzegi napełnił sobą naczynie epiczne. T a k , tylko sobą, bo kiedy w W allenrodzie i Dziadach kojarzy się o n , zlewa z innemi prądam i, jakkolw iek nad nimi góruje, w Tadeuszu jest on sam jeden. Uczucie patryoty- czne panuje tam niepodzielnie, świeci jak słońce po­

łudniowe, ogarnia, złoci i ogrzewa wszystko: i przy­

rodę i ludzi, i teraźniejszość i przeszłość i przyszłość.

A więc poezya Mickiewicza jest głównem źró­

dłem i ogniskiem tego prądu; stąd wypływając, ogar­

nął on naprzód najbliższych przyjaciół i wielkich rówie­

śników poety. W »Wacławie« Garczyńskiego i »Kor- dyanie« Słowackiego prąd ten odnosi zwycięstwo nad bajronicznym. »W acław« pochodzi z rodziny Manfredów i Faustów. Stracił on wiarę we wszystko i chęć do wszystkiego i w rozpaczliwem znajduje się usposobieniu. Patrząc na. zabawy wieśniaków w kar­

czmie i dziwiąc się ich wesołości, powiada o sobie, źe jem u »gdyby świat rozwiódł swe krańce, ciasno- by jeszcze było! — Gdyby Rzym , trzy R zym y ogniem

dla niego buchnął, roztoczył się w dymy, nudnoby jeszcze było! — Gdyby nektar boski anieli w zło­

tych czarach przynieśli mu z nieba, gorzko by je­

szcze było!« Cóż go wyprowadza z tego rozpaczli­

wego usposobienia i przywołuje do życia? Nuta s ta ­ rego marsza. »Uczuł, źe ma ojczyznę«. I następuje dziwna w nim metamorfoza, podobna do tej, jaka nastąpiła w całej naszej poezyi pod wpływem owego prądu.

Zabłysło zaranie' Ś w iateł now ych, B óg w now ej zab ły sn ął postaci.

N ie w księgach Go w ynaleść, O n w żywocie braci M ieszka, ja k w sw ym kościele, jak w arce przym ierza!

N ię b o rodzinne — oto św iąty ń jego w ieża;

Ziem ia ro d zin n a — oto b u d o w a kościoła, A w piersiach tron je st J e g o . . . .

P osłyszałem , uczułem , rozum iem Cię, Boże.

I »Kordyan«, jak wńemy, należy do tej samej rodziny, co »W acław« i w nim następuje podobna metamorfoza. Tylko nie nuta pieśni narodowej, ale świeża, czysta natura alpejska leczy go ze zwątpienia i przesytu. Skąpany w niej na szczycie Jungfrau K ordyan poczuł cel swego istnienia, a mianowicie:

poprowadzić naród drogą poświęcenia i samemu się poświęcić dla narodu.

Dalszem echem Konradów Mickiewicza jest Iry ­ dion Krasińskiego. Krasiński podjął tem at W allen­

roda, w bohaterze swroim przedstawił głęboką, na­

m iętną miłość ojczyzny, namiętną żądzę zemsty, na­

pełnił duszę jego uczuciami, podobnemi do tych, jakie się kłębiły w sercu Hannibala, gdy patrzał na upadek swej ojczyzny. Przedstawiwszy ten pogański patryotyzm, poeta zlał na niego strumień nauki Chry­

stusowej, oczyścił go i uszlachetnił. Irydion obudzi­

wszy się ze snu wiekowego, otrzym ał rozkaz iść na północ, tam zamieszkać wśród nowych swoich braci, ukochać ich i pracować bez wytchnienia, chociażby serce wysychało w piersiach jego, chociażby zwątpił 0 wszystkiem, a dzięki tej cichej, nieustannej, miło­

snej pracy przeżyje m arn y ch , szczęśliwych i świe­

tnych i zmartwychwstanie nie ze snu jako wprzódy było, ale z pracy wieków. Szczegółowe wyjaśnienie związku, jaki zachodzi między Irydionem a jednym 1 drugim Konradem Mickiewicza, byłoby bardzo zaj­

mujące, w tym jednak krótkim zarysie miejsca mieć nie może.

Pozostaje mi jeszcze zwrócić uw agę na jeden z potężniejszych objawów tego kierunku w czasach jego największego wybujania w literaturze em igra­

cyjnej, na utwór Goszczyńskiego »Król zamczyska«.

W aryat Machnicki jest czemś w rodzaju Gustawa z Dziadów, ale Gustawa zakochanego nie w pięknych oczach M aryli, tylko w przebrzmiałej wielkości i chwale własnego narodu. Nie jest to postać ty ta ­ niczna, nie jaśnieje ani siłą w o li, ani gorączką czy­

nów, jak bohaterowie, o których przed chwilą była mowa, ale dorównywa im głębokością uczucia. U tw ór ten przytem dobrze charakteryzuje stosunek usposo­

bień emigracyi do usposobienia ogółu społeczeństwa, który pozostał w kraju i prowadził życie z dnia na dzień w ciasnym , zamkniętym horyzoncie potrzeb i widoków chwili. Machnicki wśród tego społeczeń­

stw a jest niejako przedstawicielem kierunku poezyi emigracyjnej; poeta przeciwstawia szaleństwo M a­

chnickiego obojętności ogółu w kierunku uczuć na­

rodowych. W szakże poezya emigracyjna, która prze­

ważnie tajemnemi drogam i dostawała się do kraju, budziła i tam kierunek patryotyczny. Tylko, że nie

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dzień cały nie miał się zatrzeć w jej pamięci. Do tego rodzaju ciosów nie była jeszcze przyzwyczajona. Szukała dla niego uniewinnienia i powtarzała w myśli:

FTrabia to w ypersw adow ał Feliksow i, żc jedynym sposobem, ab y życie sobie znośnem uczynić, jest kosztow anie w szystkiego, co ludzie za rozkosz uw ażać

W ytw orzyła się ona sama już dopiero w tłumie, który zwartym szeregiem stanął przy tru ­ mnie wieszcza, piersiami własnemi i ramieniem przy ramieniu okolił

Brzeg przeciwległy, stromy, skalisty, pogrążony był już cały w tajemniczym cieniu, z którego tylko w ysuw ała się samym szczytem ku blaskom jedna skała,

Czasem jednak przychodziło jej na myśl czy braciszek nie zanadto przerzucił się w drugą ostateczność, znała bowiem jego naturę lubującą się we wszelkich

Koni, sani, drogi, Smereczynki śladu nie było; jak daleko oko sięgnęło, w zapadającym zmroku, bieliły się tylko pofałdowane płachty śniegu, który zasypał

I nie spotkali się więcej w ży ciu... Rzeczą jest metody zna- leść nić A ryadny do każdego labiryntu. Opisując nie trzeba rozwodzić się nad każdą odrobiną

czyć z wpływem na pracę duchową (w ogóle) tego, który staraliśmy się scharakteryzować jako otoczenie, czyli pew ną sferę, pewną sumę warunków.. Te są